ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


1






























Lewis Wallace

BEN-HUR
Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa


























ROZDZIAŁ I
Dżabel-Zubleh, jest to pasmo gór około pięćdziesięciu mil długie, z którego, patrząc na
wschód, widzi się Arabię. Głębokie parowy, napełniające się w deszczowej porze strumieniami
pędzącymi do Jordanu lub do Morza Martwego, ogólnego zbiornika wód w tych stronach,
utrudniają przebycie tych gór. Jednym z tych parowów, podążał w kierunku wschodniopółnocnym
podróżny ku płaskim jak stół równinom.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści pięć. Broda bujna, niegdyś czarna, dziś przyprószona
siwizną, spadała mu na piersi; twarz ciemną, koloru brunatnego, osłaniał zawój zwany
kefia, tak szczelnie, że spod niego zaledwie barwę oblicza i duże czarne oczy, często w niebo
się wznoszące, można było dostrzec. Fałdziste ubranie, pospolicie na wschodzie używane, nie
pozwalało widzieć całej postaci, tym bardziej, że siedział na rosłym wielbłądzie, a nad jeźdźcem
i zwierzęciem wznosił się niewielki namiot w rodzaju parasola, przytwierdzony do siodła.
Kiedy wielbłąd wychylił się z parowu, słońce już wzeszło na niebie i oświeciło pustynię.
Ulegając wrodzonemu instynktowi, wyciągnął szyję i przyspieszył kroku, zmierzając ku
wschodniemu horyzontowi.
Nikt nie puszcza się w pustynię dla przyjemności: ci, których zadanie życia lub interes tu
pędzi, wiedzą, że ścieżki te choć prowadzą od źródła do źródła i od pastwiska do pastwiska
zasłane są kośćmi trupów. Cóż więc dziwnego, że nawet serce najodważniejszego szejka, gdy
wjedzie w królestwo piasków, szybszym uderza tętnem. I nasz podróżny nie wygląda na
człowieka jadącego bez celu; nikt go nie ściga, bo ani razu nie spojrzał poza siebie; nie zdradza
również obawy ni grozy, nie czuje, zda się, nawet samotności. Nagle, o godzinie dziesiątej,
zwierzę zatrzymało się w biegu, wydając ryk pełen żalu i skargi. Jeździec zbudził się jakby
ze snu, rozsunął firanki buraahu, spojrzał na słońce, potem na okolicę, a zadowolony, zawołał:
„nareszcie, nareszcie!” Po czym złożył ręce na piersiach, wzniósł głowę i modlił się w
milczeniu. Spełniwszy tę pobożną powinność, wyrzekł miłe dla wielbłąda słowa: ikh! ikh!
które jest rozkazem, aby ukląkł. Z wolna, mrucząc z zadowolenia, usłuchał wierny towarzysz,
a jeździec zsunął nogę po gładkiej szyi wielbłąda i stanął na piasku. Człowiek ten był
proporcjonalnej budowy, niezbyt wysoki, ale silny; rozluźniwszy sznurek przytwierdzający kefię
na głowie, odsłonił twarz, barwy, jak już się rzekło, prawie murzyńskiej. Czoło miał szerokie,
nos orli, zewnętrzne kąty oczu podniesione; włosy bujne, o metalicznym odbłysku, spadły w
licznych splotach na ramiona. Poznać w nim było Egipcjanina. Podróżny nasz miał na sobie
kamis, czyli białą, bawełnianą koszulę z wąskimi rękawami, ozdobioną haftem koło szyi i na
piersiach, a sięgającą kostek. Strój ten uzupełniał płaszcz brązowy, zwany abba. Na nogach
miał sandały przytrzymane rzemykami z miękkiej skóry. Lecz rzecz niezwykle dziwna, że
podróżny, chociaż sam był tylko w pustyni, nie miał przy sobie żadnej broni, ani nawet laski,
którą pogania się wielbłąda. Świadczyło to o jego odwadze lub też o jego ufności w jakąś
nadzwyczajną opiekę...
Stanąwszy na ziemię, zapragnął rozruszać długą podróżą ścierpnięte członki i przeszedł się
kilka razy w tę i ową stronę, nie oddalając się od miejsca, w którym spoczął jego wierny to-
warzysz podróży. Od czasu do czasu zatrzymywał się, a przecierając oczy rękoma, badał pustynię
aż do ostatnich jej krańców; po każdym takim przeglądzie na jego twarzy pojawiał się
wyraz zawodu, lekki, ale tłumaczący, że kogoś oczekiwał. Jakiż cel, jaki powód mógł zawieść
tego człowieka w tak odległe ustronie?
Chociaż nie mógł ukryć wrażenia doznanego z zawodu, nie stracił jednak nadziei, że oczekiwany
gość przybędzie; wyjął bowiem z pudła przypiętego do siodła gąbkę i małe naczynie z
wodą do obmycia pyska, oczu i nozdrzy wielbłądowi. Po tym zaopatrzeniu wiernego towarzysza,
wyjął z tego samego schowka płótno w białe i czerwone pasy, wiązkę cienkich drążków
i grubą laskę. Gdy tą laską kilka razy poruszył, okazało się, że była ona dobrze obmyślonym
sprzętem, gdyż składa się z kilku mniejszych części, dających się rozsunąć na długi kij,
większy od człowieka. Tę wysoką podporę wbił podróżny w ziemię, a naokoło niej umieścił
mniejsze drążki, na których rozciągnął płótno, i znalazł się jak w domu, może mniejszym niż
dom emira lub szejka, ale bardzo wygodnym.
Zarządziwszy tak wszystkim, oddalił się na małą odległość i raz jeszcze bacznie popatrzył
po okolicy, lecz nie spostrzegł nic prócz szakala kłusującego po równinie i orła białego
szybującego ku zatoce Akaba.
Podróżny uległ widocznie uczuciu samotności, bo zwrócił się do wielbłąda i rzekł niskim
głosem w języku nieznanym pustyni: „Dom masz daleko, lecz Bóg jest z nami. Ufajmy i czekajmy”.
Jakby uspokojony własnymi słowy, wyjął nieco fasoli z kieszeni u siodła, a włożywszy je
do torby, zawiesił u pyska wielbłądowi, który chciwie jadł ulubiony sobie przysmak. Wędrownik
przypatrywał się chwilę z zadowoleniem zwierzęciu i znów puścił oko na zwiady w
przestrzeń piaszczystą, bezgraniczną, rozpaloną padającymi pionowo promieniami słońca.
– Przyjdą – rzekł wreszcie sam do siebie. – Ten, który mnie tu przywiódł i ich przywiedzie.
Trzeba, abym był gotowy na ich przyjęcie. – To mówiąc, wyjął przywiezione z sobą
zapasy do wieczerzy. Składały się one z soku palmowego i wina w bukłaku, baraniny suszonej
i wędzonej, chleba i sera. Nie brakło też owoców, jak granatowych jabłek syryjskich zwanych
shami i wybornych daktyli. To wszystko zaniósł do namiotu, złożył jedzenie na kobiercu
i nakrył je trzema kawałkami jedwabnego płótna, którymi lepsze towarzystwo na wschodzie,
stosownie do przyjętego zwyczaju, przykrywa sobie kolana podczas jedzenia. Z liczby nakryć
domyślić się było można liczby biesiadników.
Ukończywszy przygotowania, wyjrzał nasz podróżny znowu, zbadał horyzont i – o radości!
ujrzał na wschodzie ciemny jakiś punkt. Widok tego punktu czy cienia wywarł na nim
dziwne wrażenie, stanął jakby skamieniały z szeroko rozwartymi oczyma, dreszcz wstrząsnął
jego członkami. Tymczasem spostrzeżony punkt rósł ciągle, niebawem miał wielkość ludzkiej
ręki, dalej przybrał dokładniejsze kształty, a w końcu ukazał się całkiem wyraźnie drugi taki
sam wielbłąd, jak poprzedni, duży i biały, z hondahem, czyli podróżną lektyką, jakich używają
w Hindostanie.
Egipcjanin złożył ręce na piersiach i spojrzał ku niebu.
– Wielki jest Bóg! – zawołał, a oczy zaszły mu łzami.
Przybyły zbliżył się i stanął. I on także w tej chwili zdawał budzić się ze snu. Obejmował
wzrokiem wielbłąda, namiot i stojącego u wejścia człowieka, zatopionego w modlitwie. Widok
ten wzruszył go widocznie – skrzyżował również na piersi ręce, pochylił głowę i modlił
się w milczeniu. Po chwili zsiadł z wielbłąda, stanął na piasku i zbliżył się ku Egipcjaninowi,
który również szedł mu naprzeciw. Przez chwilę patrzyli na siebie i uścisnęli się.
– Pokój tobie, sługo prawdziwego Boga – rzekł nowo przybyły.
– I tobie pokój, bracie w prawdziwej wierze! pokój tobie i powitanie – odpowiedział Egipcjanin
gorąco. – Nowo przybyły był to człowiek wysoki i chudy, twarz jego szczupła, cery
miedzianej, oczy zapadłe, błyszczące; białe włosy i broda spływały mu na piersi. Broni, również
jak pierwszy, nie miał żadnej, a ubranie nosił, jakiego używają mieszkańcy Hindostanu:
Na głowie, ponad fezem, zwinięty w szerokie zwoje szal tworzył turban, suknie miał stylem
podobne do szat Egipcjanina, tylko abba była krótsza, bo spod niej wychodziły szerokie
spodnie u kostki ściągnięte. Na nogach, zamiast sandałów, nosił pantofle z czerwonej skóry,
w palcach spiczasto zakończone. Prócz pantofli reszta jego ubrania była z białego płótna. Postawa
cała pełna wspaniałości i powagi, gdy podniósł twarz z piersi Egipcjanina, w oczach
jego błyszczały łzy.
– Bóg jest wielki! – zawołał po przywitaniu.
– Błogosławieni ci, którzy Mu służą – dodał Egipcjanin. – Patrz, oto i trzeci przybywa.
Obaj zwrócili wzrok ku północy, skąd już całkiem wyraźnie widać było wielbłąda równie
białego jak poprzedni i płynącego niby okręt. – Stali w milczeniu, aż nowy podróżnik przybył,
zsiadł i zbliżył się do nich.
– Pokój tobie, mój bracie – rzekł ściskając Hindusa.
Mieszkaniec Hindostanu odrzekł: Niechaj się spełnia wola Pana.
Ostatni z podróżnych nie był wcale podobny do swych towarzyszy: budowa jego wątlejsza,
cera biała i rozwiane włosy tworzyły jakby aureolę wokół jego pięknej, wolnej od nakrycia
głowy. W gorącym spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu błyszczały rozum i odwaga. Również
jak tamci bez broni, spod zwojów fenickiego purpurowego płaszcza, z wielkim udrapowanego
wdziękiem, wysuwała się tunika z krótkimi rękami, wycięta u szyi, zebrana sznurem
w pasie, a sięgająca zaledwie kolan. Ręce, nogi szyję miał obnażone, a chociaż zdawał się
liczyć ponad pięćdziesiąt lat, nic prócz powagi w obcowaniu nie znamionowało tego wieku,
bo dusza i ciało urągały wpływowi czasu. Nie potrzeba mówić, z którego przybywał kraju, bo
każdy odgadł w nim na pewno Greka.
Gdy ręce nowo przybyłego opadły z ramion Egipcjanina, ten rzekł głosem wzruszonym:
Pierwszy stanąłem na miejscu przeznaczonym, czuję się więc wybranym na sługę mych braci:
oto i namiot rozpięty, chleb do łamania gotowy, pozwólcie, niech czynię mą powinność.
To mówiąc, zaprowadził obu do namiotu, a zdjąwszy sandały z ich nóg, umył je, po czym
zwilżył ręce swych gości i otarł je ręcznikiem.
Gdy tak dopełnił pierwszych praw gościnności, obmył sam siebie i rzekł:
– Pomnijmy, bracia, że pełnimy służbę, do której potrzeba sił; wzmocnijmy więc ciało pożywieniem,
a duszę opowiadaniem skąd i po co przybywamy.
To powiedziawszy, zaprowadził biesiadników na ucztę i posadził tak, że wzajemnie do
siebie byli zwróceni. Równocześnie pochyliły się ich głowy, ręce skrzyżowały na piersiach i
głośno odmówili prostą modlitwę:
„Ojcze wszystkich – Boże! – co tylko mamy, od Ciebie pochodzi; przyjm nasze dzięki i
pobłogosław nam, pozwalając i dalej sprawować wolę Twoją”.
Wymówiwszy ostatnie słowa, spojrzeli ze zdumieniem po sobie, bo oto każdy mówił językiem
nigdy pierwej nie słyszanym, a mimo to rozumiał co powiedział. Dusze ich zadrgały
wielkim wzruszeniem, a po cudzie tym poznali, iż Bóg jest pośród nich.
Stosownie do ówczesnej rachuby, powyższe spotkanie miało miejsce w roku 747 po założeniu
Rzymu, w miesiącu grudniu, a więc w zimie i to wyjątkowo ostrej jak na wybrzeże Morza
Śródziemnego. Nasi podróżni gawędzili, jedząc i pijąc, a Egipcjanin, jako gospodarz,przemówił:
– Dla podróżnego nie ma nic słodszego na obczyźnie, jak usłyszeć własne imię z ust przyjaciela.
Przed nami wiele dni wspólnego życia, czas nam się poznać, a jeśli taka wola wasza,
niech zacznie ten, który ostatni do nas dołączył.
Z wolna, ostrożnie jakby licząc się z wyrazami, uczynił Grek zadość wezwaniu, i rzekł:
– To co mam powiedzieć, tak jest nadzwyczajne, iż nie wiem od czego zacząć i jak się wyrazić.
Nie rozumiem często sam siebie, silnie jednak wierzę, iż to co czynię, jest wolą Pana, a
służba dla Niego ciągłą radością. Kiedy rozważam otrzymane posłannictwo czuję niewysłowione
szczęście i szczycę się nim.
Wzruszenie nie pozwalało mu mówić dalej, a towarzysze odczuwając jego słowa, spuścili oczy.
– Daleko stąd na zachód. – mówił Grek – dalej, leży kraina, której pamięć nigdy nie zaginie,
bo jej zawdzięcza ludzkość swe najczystsze zachwyty. Nie myślę ci mówić o sztukach
pięknych, filozofii, wymowie, poezji i wojnie. O moi bracia, sława mej ojczyzny będzie po
wsze czasy świecić mądrością zawartą w księgach, a głoszącą całemu światu wolę Tego, którego
szukać idziemy. Kraina, o której mówię, to Grecja, a ja jestem Kasprem, synem Kleantesa,
Ateńczyka. Naród mój, ciągnął dalej, oddany był nauce i ja nie odrodziłem się od mych
przodków. Dwaj nasi najsławniejsi filozofowie uczą o duszy ludzkiej i jej nieśmiertelności,
wierzą w istnienie Boga i Jego najdoskonalszą sprawiedliwość. Liczne szkoły filozoficzne
wiodły spór o te dwie zasady, a ja brałem je za przedmiot mych studiów, jako jedyne godne
zastanowienia i badania. Przeczuwałem, że istnieje związek między Bogiem a duszą, ale rychło
spostrzegłem, że umysł ludzki może ten związek tylko do pewnego stopnia wyjaśnić,
dalej wiedza jego napotyka na nieprzezwyciężone zapory, których bez pomocy nadzwyczajnej
nie usunie. Tej pomocy wzywałem i szukałem, ale nikt nie odpowiedział na me wołanie;
opuściłem więc szkoły i miasto.
Na te słowa wynędzniałą twarz Hindusa rozjaśnił poważny uśmiech zadowolenia.
– W północnej stronie mej ojczyzny, w Tessalii – mówił Grek – jest góra, sławna jako
przybytek bogów; tam rządzi Zeus, którego Grecy czczą ponad wszystkie bogi; góra ta zowie
się Olimpem. Tam udałem się, a znalazłszy jaskinię na zboczu góry, zamieszkałem w niej.
Oddając się rozmyślaniom, błagałem każdym westchnieniem o objawienie. Ufność moja była
wielka, wierząc w Boga niewidzialnego, ale wszechmocnego, wierzyłem w możliwość Jego
odpowiedzi, gdy o nią całą duszą błagać będę.
– Ach, i otrzymałeś odpowiedź, nieprawdaż? – zawołał Hindus, wznosząc w górę ręce.
– Słuchajcie mnie, bracia – mówił Grek dalej, z trudnością opanowując wzruszenie. –
Drzwi mojej pustelni wychodziły na morze, na zatokę Cermaik. Pewnego dnia ujrzałem
człowieka spadającego z pomostu okrętu, który właśnie podniósł kotwicę i rozwinąwszy żagle,
odbijał od lądu; mimo wypadku dopłynął ów człowiek do brzegu i znalazł u mnie schronienie
i opiekę. Był to Izraelczyk, uczony w historii i prawach swego narodu; on mnie pouczył,
że Bóg, którego wzywałem i czciłem, istnieje rzeczywiście i że przed wiekami był
prawodawcą i królem Izraela. Cóż to było, jeśli nie objawienie, o którym marzyłem? Wiara
moja nie była próżna: Bóg usłyszał wołanie moje i wysłuchał je.
– Jak wysłuchuje tych, którzy Go wzywają z wiarą – rzekł Hindus.
– Czemuż, niestety – dodał Egipcjanin – tak mało jest takich, którzy rozumieją objawienie!
– To jeszcze nie wszystko – ciągnął Grek.– Człowiek ten, tak cudownie mi zesłany, powiedział
mi jeszcze, że jak dotąd objawienie było tylko dla ludu Izraela i nadal pozostanie
jego własnością; prorocy, którzy w pierwszych wiekach po objawieniu mówili z Panem, zostawili
obietnicę, że On przyjdzie znowu, a to drugie Jego przyjście oczekiwane jest obecnie,
każdej chwili, w Jerozolimie. Ten, który ma przyjść, będzie królem izraelskim.
– Jak to, nic nie uczyni Pan dla reszty świata? – zapytałem.
– Nie, odparł dumnie, my jesteśmy Jego wybranym ludem. Odpowiedź ta nie zniweczyła
wcale moich nadziei; nie mogłem przypuścić, aby Bóg miał ograniczyć Swą miłość i miłosierdzie
na jeden tylko naród, jakby na jedną rodzinę. Postanowiłem koniecznie zbadać tę
tajemnicę i wreszcie udało mi się przełamać pychę Izraelity, który mi wyznał, że jego ojcowie
byli tylko wybranymi sługami, przeznaczonymi do przechowania wiary w prawdziwego Boga,
aby kiedyś świat poznał żywą prawdę i był zbawiony. Gdy Judejczyk mnie opuścił, zostałem
sam; dusza moja przejęła się korną modlitwą i błaganiem, aby mi było danym oglądać Króla,
gdy przyjdzie i oddać mu cześć. Raz w nocy. siedząc u drzwi mej jaskini, rozmyślałem i usiłowałem
zbliżyć się do tajemnic mego istnienia, a przyświecała mi wiara w jednego Boga. Nagle,
na ciemnej morza powierzchni ujrzałem gwiazdę; z wolna zwiększała się i wznosiła, zbliżając się
ku mnie; nareszcie stanęła nad moją głową, tuż u moich drzwi tak, że jej światło padało mi wprost
na oblicze. Padłem na ziemię i usnąłem, a we śnie słyszałem głos mówiący:
– Kasprze! Wiara twoja zwyciężyła! Bądź błogosławiony! Z dwoma innymi, którzy przyjdą
z dalekich krańców ziemi, zobaczycie Tego, który jest obiecany, abyście o Nim świadczyli,
gdy będzie potrzeba cudów na potwierdzenie Jego prawdziwości. Wstań, idź, a ufając Duchowi,
który cię prowadzić będzie, spotkasz ich.
Wstałem rano, a Duch towarzyszył mi wśród blasku światła jaśniejszego nad słońce.
Wziąłem moje pustelnicze zapasy, ubrałem się jak dawniej i wyjąłem ukryty skarb, który z
sobą niegdyś przyniosłem. Właśnie przepływał okręt, zawołałem nań, zabrał mnie i zawiózł
do Antiochii, gdzie kupiłem wielbłąda i przybory do podróży. Przez ogrody i sady, zdobiące
brzegi Orontesu, przybyłem do Emessy, Damaszku, Bostry i Filadelfii, a stamtąd tu. Oto, bracia,
moja historia, niechże teraz posłucham waszej.
Egipcjanin i Hindus spojrzeli po sobie; pierwszy wzniósł ręce, drugi skłonił głowę i rzekł:
– Brat nasz dobrze mówił, oby moje słowa równą były napełnione mądrością.
Zamilkł, a po chwili namysłu rzekł:
– Znać mnie będziecie, bracia, pod imieniem Melchiora. Mówię do was językiem, jeśli nie
najstarszym na świecie, to najdawniej używanym w piśmie – myślę o indyjskim sanskrycie.
Urodziłem się w Hindostanie braminem. Religia ta pozostawiła w duszy mojej dziwną próżnię.
Szukałem przeto spokoju i ukojenia w samotności; szedłem wzdłuż Gangesu aż do źródła
wód tegoż wśród gór Himalajskich. Tu więc, gdzie pierwotna jeszcze przyroda nęci mędrca
samotnością, a wygnańca obietnicą bezpieczeństwa, postanowiłem przebywać tylko z Bogiem
i wśród modlitwy i postu oczekiwać śmierci.
Tu zabrakło Melchiorowi głosu, a chude ręce splotły się jak do modlitwy. Po chwili mówił dalej.
– Pewnej nocy, chodząc w samotności, zawołałem z utęsknieniem: Kiedyż przyjdzie Bóg i
wybawi mnie? Czyż jest odkupienie? Nagle światło oświeciło ciemności, a zmieniając się w
gwiazdę, zbliżyło się ku mnie i zatrzymało się nad moją głową. Olśniony niezwykłą jasnością,
padłem na ziemię i usłyszałem głos mówiący łagodnie: Miłość twoja zwyciężyła. Bądź
błogosławiony, synu Indii! Odkupienie się zbliża. Z dwoma innymi, którzy przyjdą z dalekich
stron świata, ujrzycie Odkupiciela i będziecie świadczyć o Jego przyjściu. Wstań rano i idź na
spotkanie towarzyszy, a całą wiarę złóż w Duchu, który ciebie i ich wieść będzie.
– Od tego czasu światło pozostało ze mną; wiedziałem, że było ono znakiem obecności
Ducha. Rano ruszyłem w drogę, którą tu przyszedłem, w otworze góry znalazłem kamień
wielkiej wartości; który sprzedałem w Hurdwar. Przez Lahor, Kabul i Yezd przybyłem do
Ispahanu, gdzie kupiłem wielbłąda. Stamtąd wiodła mnie gwiazda do Bagdadu, gdzie, nie
zastawszy żadnej karawany, postanowiłem podróżować sam bez trwogi, bo Duch był i jest ze
mną! O jakże wielka jest łaska, której doznaliśmy, jakże wspaniała, o bracia, chwała nasza!
Zobaczymy Odkupiciela, będziemy mówić do Niego i oddamy Mu cześć! – Skończyłem bracia!
Grek, pełen uniesienia, głośno wypowiadał swoje zadowolenie; Egipcjanin zaś zaczął swą
opowieść z charakterystyczną powagą:
– Pozdrawiam was, bracia moi. Cierpieliście wiele, dzieliłem waszą boleść, cieszę się
wspólnie zwycięstwem. Posłuchajcie teraz mojej historii.
Napiwszy się wody z obok stojącego bukłaka, tak zaczął mówić:
– Urodziłem się w Aleksandrii, z rodu książąt i kapłanów, wychowanie odebrałem stosowne
do mego rodu. Bardzo wcześnie uczułem niezadowolenie z nauki religii, tyczącej duszy po
śmierci. Wierzyłem, że dusza ludzka do wyższych celów jest przeznaczona i tonąc w rozmyślaniach,
ujrzałem jasno, że śmierć jest tylko punktem rozstania, po którym źli idą na potępienie,
wierni zaś wierze i sprawiedliwości wznoszą się do wyższego życia, pełnego radości
wiekuistej: życia z Bogiem i w Bogu. Opuściłem świat, poszedłem tam, gdzie nie było ludzi,
ale był Bóg. Udałem się w głąb Afryki. Na wysokiej górze, u której stóp wije się szeroka rzeka
zamieszkałem. Dłużej niż rok góra ta była mi domem, owoc palm żywił ciało, modlitwa
duszę. Pewnej nocy przechadzałem się wśród palm w pobliżu jeziora, wołając w myśli: ludzkość
ginie, kiedyż przyjdziesz, o Boże? miałbym nie widzieć odkupienia? Zwierciadło wody
świeciło gwiazdami, jedna z nich zdawała się poruszać i zniżać nad powierzchnię wody, od
której nabrała nowego blasku, olśniewającego wzrok, i z wolna posunęła się ku mnie; zatrzymała
się wreszcie nad moją głową tak blisko, że zdawało mi się, iż ją ręką dosięgnę. Padłem
na ziemię i ukryłem twarz w dłoniach, a głos nieziemski dał się słyszeć: Dobre twoje uczynki
zwyciężyły. Z dwoma innymi z dalekiego świata zobaczycie Zbawiciela i świadczyć o Nim
będziecie. Wstań i idź na ich spotkanie, a gdy wszyscy przybędziecie do świętego miasta Jeruzalem,
pytajcie ludzi, gdzie jest Ten, który się narodził król żydowski? Albowiem widzieliśmy
Jego gwiazdę na Wschodzie, idziemy, aby Mu oddać cześć. A złóż ufność w Duchu, który
cię prowadzić będzie.
– Na potwierdzenie tych słów światło rozproszyło ciemności i zostało ze mną, rządziło
mną i prowadziło. Gwiazda wiodła mnie wzdłuż rzeki do Memfis, gdzie zaopatrywałem się
we wszystko co potrzebne na pustyni. Kupiłem wielbłąda i przybyłem bez odpoczynku przez
Suez i Kufilch, przez kraje Moabu i Ammonu aż do tego miejsca. Bóg z nami, bracia!
Ulegając wewnętrznej sile, wszyscy trzej wstali i podali sobie ręce.
– Czyż może być wyraźniejsze i wznioślejsze powołanie? – mówił Baltazar. – Gdy znajdziemy
Pana, bracia, wraz z nami wszystkie pokolenia cześć mu oddadzą!
Po tych słowach zapanowało milczenie przerywane westchnieniami i uświęcone łzami.
Była to radość nieopisana, radość dusz u brzegów zdroju życia, dusz spoczywających w Odkupicielu
i upojonych obecnością Boga!
W końcu ręce ich opadły, wszyscy wyszli z namiotu, pustynia była spokojna jak niebo,
słońce zachodziło, wielbłądy spały.
Za chwilę zwinięto namiot, resztki zapasów schowano do pudła, po czym podróżni wsiedli
na wielbłądy, a Egipcjanin przewodniczył im. Jechali z wolna wśród chłodnej nocy; wielbłądy
szły równym tempem. Podróżni jechali pogrążeni w głębokiej zadumie.
Księżyc wznosił się powoli, a trzy wysokie białe postacie cicho przesuwały się w jego
świetle. Nagle w powietrzu nad nimi, nie wyżej niż wierzchołek najbliższego pagórka, zajaśniał
płomień: serca podróżnych zabiły przyspieszonym tętnem, dreszcz przeniknął ich i
wszyscy jakby jednym zawołali głosem:
„Gwiazda! Gwiazda! Bóg z nami!”

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •