ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


367






























ROZDZIAŁ XL
Na ulicach świętego grodu roiło się od ludzi. Jedni szli w tę stronę, drudzy wracali, inni
znów, i tych było najwięcej, gromadzili się u ognisk, gdzie pieczono mięso, śpiewano i rozmawiano.
Zapach pieczystego, palmowego i cedrowego drzewa, napełnia powietrze, a że to
chwila, w której wszyscy Izraelici są sobie braćmi, to i gościnność nie ma granic. Ben-Hura
pozdrawiano co kroku i zapraszano do ognisk. On jednak dziękował uprzejmie, bo spieszył,
by dosiąść konia i wrócić do namiotów nad Cedronem.
By tam stanąć, trzeba mu było przejechać drogę, co się wkrótce stać miała widownią najsmutniejszego
w chrześcijaństwie zdarzenia. I na tej drodze uroczystości właśnie dochodziły
najwyższego punktu, bo oto patrząc na górę ulicy, dojrzał Ben-Hur poza ogniskami, rząd zapalonych
pochodni; gdziekolwiek pochód zbliżał się do gromady świętujących, milkły śpiewy
i uciszyły się wrzawy. Zdziwienie patrzącego wzrosło, gdy dostrzegł wśród dymu i płomieni
świecące tarcze i końce włóczni, zdradzające obecność rzymskich żołnierzy. Co oni tu mają
do czynienia, rzymscy legioniści, wśród świątecznej procesji żydowskiej? Było to coś tak
niesłychanego, że zgoła nikt nie mógł pojąć znaczenia tego wypadku.
Chociaż księżyc świecił jasno i rozniecono na ulicach ognie, kilku z orszaku niosło zaświecone
latarnie. Wyobrażając sobie, że pochód ten miał jakiś osobny cel, postanowił Ben-
Hur stanąć tak blisko, aby rozpoznać wszystkich w orszaku. Pochodnie i latarnie niosła służba
uzbrojona w maczugi i ostro okute kije. Przyświecali oni starannie, bo w pochodzie szli starsi
kapłani, rabini z długimi brodami, gęstymi brwiami i sępimi nosami, potykając się nieraz po
nierównym bruku. Idący tak uroczyście i wspaniale, to wszechwładni skrybowie w radzie
Kajfasza i Annasza. Dokąd podążali? Nie do świątyni, bo do niej droga z Syjonu, skąd prawdopodobnie
wychodzili, wiodła na Ksystus. Jeśli to procesja na cześć Pana, po cóż żołnierze?
W jaskrawym tym świetle zwróciły uwagę Ben-Hura trzy postacie idące razem! Szły one
na czele, służba zaś, niosąca latarnie, szczególniej nimi się zajmowała. Pierwszego, co szedł
po lewej stronie, poznał z łatwością, był to dowódca straży, której powierzoną była świątynia.
Drugi, po prawej, to kapłan równie wszystkim znany: za to człowieka, idącego pośrodku, nikt
nie znał. Szedł on, opierając się na swych towarzyszach, głowę spuścił na piersi i zdawało się,
jakby chciał ukryć oblicze. Wyglądał jak więzień jeszcze nieoprzytomniały ze strachu, którego
nabawiła go chwila schwytania lub zbrodniarz prowadzony na tortury, lub śmierć. Wiedli
go dygnitarze, otaczano go staranną uwagą, wszystko to dawało poznać, że musi on być albo
głównym powodem poruszającym pochód, albo jest z nim w jakiś sposób złączony – może to
świadek lub przewodnik? Gdyby Ben-Hur wiedział, kim był ów człowiek, to reszty mógłby
się szybko domyślić. Chcąc więc koniecznie zobaczyć, przybliżył się odważnie do kapłana po
prawej stronie i szedł z nim po równi. Wtem nieznajomy podniósł trochę głowę, światło latarni
padło na twarz bladą, zmienioną, przerażoną; broda potargana, oczy zapadnięte, patrzyły
niepewnie i z rozpaczą. Przebywając ciągle w pobliżu Nazarejczyka, znal Ben-Hur wszystkich
jego uczniów równie dobrze jak samego Mistrza; na widok zmienionej twarzy prowadzonego
zawołał:
– Iskariota!
Zawołany zwrócił się, oczy jego padły na Judę, a usta zdały się poruszać, jakby chciał
mówić; kapłan widząc to, uprzedził go i rzekł do Ben-Hura groźnym głosem; Coś za jeden?
Idź stąd! – Juda ustąpił na chwilę, ale przy pierwszej sposobności wmieszał się znów w pochód.
Tak idąc, przeszedł zaludnioną część miasta między wzgórzem Bezeta a fortecą Antonii,
potem minął sadzawkę Betesda i Bramę Owiec. Wszędzie mnóstwo było ludzi świętujących,
a ci chętnie przyłączali się do pochodu, nie wiedząc wcale, dokąd dąży. U bramy łączyły
się dwie drogi, jedna z nich szła na północ, druga do Betanii. Zanim Ben-Hur zdołał się
zastanowić, czy iść dalej lub którą obrać drogę, już go wepchnięto w ciasny wąwóz, a on
jeszcze nie domyślał się po co i dokąd zdążają.
Wzdłuż wąwozu i na moście, panował wielki zgiełk, gdyż gromada, z której się składał
pochód, urosła w tłuszczę, która idąc, tłukła o kamienie kijami i maczugami. Jeszcze parę
stajań, a pochód zwrócił się na lewo ku gajowi oliwnemu, którego kamienne ogrodzenie widać
było z daleka. Ben-Hur wiedział, że to było miejsce ustronne i puste, prócz kilku starych,
spróchniałych drzew oliwnych i kamiennego ocembrowania, co służyło do wyciskania oliwy,
jak to zwyczajem w tym kraju, nie było nic więcej. Dziwiło to Ben-Hura i ważył w myśli, co
tych ludzi o tak późnej porze w tak ustronne sprowadza miejsce, gdy nagle stanęli wszyscy.
Na przedzie słychać było wrzawę zmieszanych głosów, mimo woli jakieś drżenie opanowywało
wszystkich, szybko cofano się, a jedni na drugich padali. Żołnierze z trudnością utrzymywali
porządek.
Nareszcie zdołał się Ben-Hur przebić przez tłum i wydostać naprzód do wrót, bez kołowrotu,
które wiodły do gaju i stamtąd przypatrzył się temu, co się działo.
U wejścia stał człowiek biało ubrany, z odkrytą głową i skrzyżowanymi na piersiach rękoma
– była to postać szczupła z długimi włosami i wąską twarzą, iście obraz najzupełniejszego
poddania i oczekiwania.
Był to Nazarejczyk!
Za Nim, u wrót, stali wzruszeni uczniowie; On, przeciwnie, był jakby uosobieniem spokoju.
Światło pochodni padało na Jego wyniosłą postać czerwonawym blaskiem, nadając włosom
odcień rudawy; oczy patrzały smutno, wyraz ich był pełen łagodności i litości.
Przed tą postacią, pełną spokojnego majestatu, stał motłoch milczący – przerażony, gotów
za jednym znakiem rozsypać się i uciec. Ben-Hur objął okiem Jego, tłuszczę. Judasza, i odgadł
wszystko bo... tu był zdrajca, a tam zdradzony – ci zaś, co tu stoją z maczugami i kijami,
to motłoch i rzymscy żołnierze – przyszli, aby go pojmać.
Nigdy nie może człowiek rzec, co uczyni, zanim przyjdzie nań czas próby. Oto nadarzyła
się sposobność, na którą Ben-Hur czekał lata całe; człowiek, dla którego bezpieczeństwa poświęcił
się, życie tak dla niego drogie było w niebezpieczeństwie, a on cóż czynił? Stał nieruchomy.
Takie to bywają sprzeczności w ludzkiej naturze! Zresztą... nie zapomniał on jeszcze
obrazu Chrystusa, jaki mu przedstawiła Egipcjanka, i miał żal do Niego za opuszczenie sposobności
pochwycenia w Swe ręce władzy. Dalej oddziaływał na niego spokój, z jakim ten
tajemniczy Mąż stał przed tłumem i wstrzymywał go; spokój ten uspokajał Ben-Hura, widział
w Nim tę moc, jaką mógł rozporządzać. Wprawdzie zalecał On nigdyś w swych naukach pokój,
dobrą wolę, miłość i uległość, miałby tę naukę w życie wprowadzić? Czuł Ben-Hur, że
On Panem życia i śmierci, rozporządzał nim podług swej woli, czy w tej chwili użyje tej siły?
Będzie się bronił? Wszak słowo, myśl – byłaby wystarczająca.
Ben-Hur wiedział i wierzył, że użyje tej zadziwiającej siły w jakikolwiek sposób i z tą wiarą
czekał cudu, a mierzył Nazarejczyka podług siebie – miarą ludzką.
Nagle ponad zgiełk i wrzawę wzniósł się czysty głos Chrystusa:
– Kogo szukacie?
– Jezusa Nazareńskiego.
– Jam ci jest.
Na te proste słowa, wymówione bez gniewu ni strachu, napastnicy cofnęli się kilka kroków,
mniej zuchwali padli na ziemię. I na tym może wszystko by się skończyło i tłuszcza
odeszłaby spokojnie, lecz Judasz przystąpił do Niego i rzekł:
– Bądź pozdrowień. Mistrzu.
Mówiąc to, pocałował Go.
– Judaszu – rzekł spokojnie Nazarejczyk – pocałowaniem wydawasz syna człowieczego.
Po co tu przyszedłeś!
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, rzekł Mistrz do zgrai:
– Kogo szukacie?
– Jezusa Nazareńskiego.
– Powiedziałem wam, to Ja jestem. Jeżeli tedy mnie szukacie, pozwólcie tym odejść.
Na to wezwanie zbliżyli się rabini, równocześnie z nimi postąpiło ku Niemu kilku
uczniów, za którymi się właśnie ujmował. Jeden z nich, chcąc przeszkodzić zamiarowi pochwycenia
Go, uciął ucho słudze książęcia kapłanów, ale nie obronił tym Mistrza. Cóż na to
Ben-Hur? On, ów wyćwiczony żołnierz i wódz, stal spokojnie! Podczas, gdy przygotowywano
sznury, którymi Go związać miano, Nazarejczyk czynił miłosierdzie. Czyn ten nie był najcudowniejszym
z cudów, ale największym jako dowód przebaczenia, przechodzącego ludzkie
pojęcie.
– Zaniechaj tego – rzekł bowiem do ucznia, który użył miecza, a dotknąwszy ucha zranionego
uzdrowił je.
Widząc to, dziwili się zarówno przyjaciele i nieprzyjaciele. Jedni temu, że mógł uzdrowić,
drudzy – że chciał.
– Chyba nie pozwoli im się związać – myślał Ben-Hur.
Tymczasem Chrystus mówił dalej do ucznia:
– Włóż twój miecz do pochwy. Czyż kielicha, który mi dał Ojciec, pić nie będę? A odwróciwszy
się do napastników, rzekł:
– Jakoby na zbójcę wyszliście z mieczami i kijami. Gdym w każdy dzień bywał z wami w
kościele, nie ścigaliście mnie, ale ta godzina jest wasza i moc ciemności.
Słysząc to żołnierze, nabrali odwagi i otoczyli Go, a gdy Ben-Hur obejrzał się za uczniami,
nie było ich.
Tłok około opuszczonego człowieka wzmagał się; jedni krzyczeli, łajali, inni wiązali ręce i
nogi, biegając i tłocząc się. Ponad ich głowami, pomiędzy pochodniami, wśród dymu, czasem
przez szpary tworzące się między ruchliwymi ludźmi, zdołał Ben-Hur zobaczyć więźnia.
Nigdy nikt nie wzbudził w jego sercu takiej litości, jak Ten opuszczony i zapomniany! A
przecież człowiek ten mógł zwyciężyć swych nieprzyjaciół jednym tchnieniem, ale nie chciał.
Cóż to był za kielich, który mu ojciec dał do wypicia? Kimże ten Ojciec, któremu syn tak
posłuszny? Tajemnice nad tajemnice – wciąż się mnożące.
Tłum, wiodący więźnia, zawracał teraz do miasta, żołnierze szli na czele. Ben-Hur stał się
niespokojny, nie był z siebie zadowolony. Tam, gdzie pochodnie, w samym środku tłumu
szedł Nazarejczyk; nagle w umyśle Judy błysnęła nowa myśl. Postanowił zobaczyć Go i zadać
mu jedno pytanie.
Zrzucając wierzchnie ubranie i zawój z głowy, cisnął je poza ogrodzenie Oliwnego Gaju i
puścił się za orszakiem, który wnet dopędził. Przepychając się przez tłok, dotarł nareszcie do
człowieka, trzymającego końce sznurów, co krępowały więźnia.
Nazarejczyk szedł wolno ze spuszczoną głową, związanymi w tył rękoma: włosy spadały
mu na twarz, przystawał często: zdawał się zapominać o całym otoczeniu. Kilka kroków
przed Nim szli starsi kapłani, rozmawiając i spoglądając poza siebie.
Gdy już prawie wszyscy byli blisko mostu przed wąwozem, Ben-Hur śmiało pochwycił za
sznur, który trzymał sługa i stanął przy Nim.
– Mistrzu, Mistrzu! – mówił prędko wprost w ucho Nazarejczykowi.
– Czy słyszysz, Mistrzu?... rzeknił słowo... tylko słowo... Powiedz mi...
Tu pachołek, któremu sznur odebrał, ujął Ben-Hura za rękę.
– Powiedz mi – mówił mimo to – idziesz dobrowolnie?
Tymczasem otaczający już go spostrzegli i ktoś gniewnie zapytał: – Coś za jeden?
– O Mistrzu! – mówił szybko ostrym z obawy głosem: Jam Twój przyjaciel i zwolennik:
powiedz, przyjmiesz pomoc, gdy z nią pospieszę?
Ani nań spojrzał, ani zdawał się go poznawać, przecież to współczucie, co się budzi w
ludzkim sercu na widok cierpienia, zdawało się opuszczać Ben-Hura, bo przychodziły mu
myśli: Zostaw Go, opuścili Go przyjaciele, świat się Go zaparł, żegna ludzi z goryczą, idzie
sam nie wie gdzie i nie dba o to. Zostaw Go!
Kilkadziesiąt rąk usiłowało pochwycić natręta, ze wszystkich stron krzyczano: On do nich
należy. Łapcie go – bijcie – zabijcie! – Silnym ruchem, sobie właściwym, wyprostował się
Ben-Hur, obrócił ręką tego, co mu sznur wydzierał, strącił silnym ramieniem ręce, co go
chwytały, pozostawiając w nich strzępy odzienia i tak nagi zdołał ujść w ciemnościach wąwozu.
Zawrócił w stronę muru po odzienie i zawój i wrócił do miasta, potem do gospody, skąd
wziąwszy konia, wrócił do namiotów „Królewskich grobów”.
W drodze poprzysiągł sobie, że nazajutrz odszuka Nazarejczyka, nie wiedząc, że Mesjasza,
którego opuścił, zawiedziono wprost na przesłuchanie do domu Annasza.
Próżno szukał Ben-Hur spoczynku, bijące serce nie dopuszczało snu na oczy i widział jasno,
że jego odbudowanie królestwa Judy było snem – na jawie.
Stanął na przełomie życia.

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •