Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Stephen King

Tratwa

(The Raft)
Przel. Paulina Braiter


Jezioro Cascade dzielilo od Uniwersytetu Horlicksa w Pittsburghu czterdziesci mil. I choc w tej czesci swiata w pazdzierniku zmrok zapada szybko, a oni wyruszyli dopiero o szostej, gdy dotarli na miejsce, niebo wciaz jeszcze calkiem nie pociemnialo. Przyjechali camaro Deke'a. Deke nawet na trzezwo nie lubil tracic czasu, a po paru piwach sprawial, ze woz ozywal.
Ledwie zdazyl zatrzymac samochod przy ogrodzeniu, oddzielajacym parking od plazy, gdy juz wyprysnal na zewnatrz, jednoczesnie sciagajac koszule. Jego wzrok powedrowal ku wodzie w poszukiwaniu tratwy. Randy z lekkim wahaniem wysiadl po drugiej stronie. Prawda, to byl jego pomysl, ale nigdy nie przypuszczal, ze Deke potraktuje go powaznie. Dziewczeta wiercily sie na tylnym siedzeniu.
Oczy Deke'a uparcie badaly wode, wedrujac z boku na bok. (Oczy snajpera, pomyslal Randy i mysl ta zaniepokoila go.) W koncu skupily sie na jednym punkcie.
- Jest! - krzyknal walac dlonia w maske camaro. - Tak jak mowiles, Randy. A niech mnie! To dopiero!
- Deke... - zaczal Randy, poprawiajac na nosie okulary, ale nawet nie probowal mowic dalej, bo tamten zdazyl juz przeskoczyc ogrodzenie i biegl teraz plaza, nie ogladajac sie na Randy'ego, Rachel czy LaVerne. Ani na moment nie spuszczal wzroku z tratwy, zakotwiczonej jakies piecdziesiat jardow od brzegu.
Randy odwrocil glowe, jakby zamierzal przeprosic dziewczyny za to, ze je w to wciagnal, one jednak obserwowaly Deke'a. Rachel miala do tego prawo, Rachel byla jego dziewczyna, ale LaVerne tez na niego patrzyla i przez ulamek sekundy Randy poczul palace uklucie zazdrosci, ktore pchnelo go do czynu. Zdjal bluze, rzucil ja obok okrycia Deke'a i przeskoczyl przez plot.
- Randy! - zawolala LaVerne, on jednak uniosl tylko reke w szarym pazdziernikowym powietrzu zachecajac, by poszly w jego slady. Przez moment niemal znienawidzil sie za to - dziewczyna wahala sie, moze nawet byla gotowa wszystko odwolac. Pomysl pazdziernikowej kapieli w pustym jeziorze dalece wykraczal poza ramy zwyczajnych przytulnych przechwalek w mieszkaniu, ktore dzielili z Deke'em. Lubil LaVerne, ale Deke byl silniejszy, a ona wyraznie na niego leciala, co potwornie draznilo Randy'ego.
Deke nie zwalniajac kroku, rozpial dzinsy i zsunal je z waskich bioder. Jakims cudem udalo mu sie sciagnac je w biegu; Randy nie zdolalby tego dokonac nawet za tysiac lat. Deke pedzil dalej, ubrany jedynie w skape slipki. Miesnie na jego plecach i posladkach graly popisowo. Randy, bolesnie swiadom wlasnej chudosci, zrzucil levisy i niezgrabnie wyskoczyl z nogawek - u Deke'a przypominalo to balet, u niego burleske.
Deke wpadl do wody i ryknal:
- Ale zimna! Matko Boska!
Randy zawahal sie, lecz tylko w myslach, tam bowiem wszystko trwalo dluzej - Ta woda ma jakies siedem, najwyzej dziesiec stopni, podpowiadal mu umysl. Taki wstrzas moze zatrzymac ci serce. Studiowal medycyne, wiedzial, ze to prawda... ale w swiecie rzeczywistym nie bylo czasu na wahania. Wskoczyl do jeziora i na ulamek sekundy jego serce rzeczywiscie zamarlo, albo tak mu sie przynajmniej zdawalo. Oddech ugrzazl mu w gardle i musial zmusic pluca do nabrania powietrza. Zanurzona w wodzie skora natychmiast stracila czucie. Wariactwo, pomyslal, ale to twoj pomysl, Pancho. Zaczal plynac za Deke'em.
Dziewczyny spojrzaly po sobie. W koncu LaVerne usmiechnela sie i wzruszyla ramionami.
- Jesli oni moga, to my tez - oznajmila zdejmujac koszulke Lacoste, spod ktorej wylonil sie niemal przezroczysty stanik. - Podobno dziewczyny maja dodatkowa warstewke tluszczu.
Z tymi slowy przeskoczyla przez plot i popedzila do jeziora, rozpinajac spodnie. Po chwili Rachel ruszyla w jej slady, tak jak Randy pobiegl w slady Deke'a.

Dziewczyny zjawily sie u nich wczesnym popoludniem - we wtorki zadne z nich nie mialo zajec pozniej niz o pierwszej. Deke dostal wlasnie miesieczne stypendium - jeden z absolwentow majacych hysia na punkcie futbolu (gracze nazywali ich "aniolami") zadbal o to, by co miesiac dostawal dwie setki w gotowce - w lodowce ziebila sie skrzynka piwa, a na wysluzonym gramofonie Randy'ego grala nowa plyta Night Rangera. Cala czworka zaczela popijac i wkrotce przyjemnie zaszumialo im w glowach. Po jakims czasie rozmowa zeszla na temat konca dlugiego babiego lata. W radio zapowiadano, ze we srode spadnie pierwszy snieg. LaVerne byla zdania, iz meteorolodzy przepowiadajacy sniezyce w pazdzierniku powinni zostac rozstrzelani i wszyscy zgodzili sie z jej opinia.
Rachel zauwazyla, ze kiedy byla mala, lato zdawalo sie trwac wiecznie, teraz jednak, gdy dorosla ("siwa, zgrzybiala, dziewietnastoletnia staruszka" zazartowal Deke, a ona kopnela go w kostke) co rok wydaje sie krotsze.
- Mam wrazenie, ze cale zycie spedzilam nad jeziorem Cascade - oznajmila wstajac i maszerujac po zniszczonym kuchennym linoleum w strone lodowki. Zajrzala do srodka, znalazla puszke niskokalorycznego piwa, ukryta za stosem niebieskich pojemnikow na zywnosc (w srodkowym pozostaly jeszcze resztki prehistorycznego chili, obecnie pokrytego gruba warstwa plesni - Randy byl dobrym studentem, a Deke swietnym graczem, ale obaj wyrozniali sie wybitnym antytalentem w dziedzinie gospodarstwa domowego) i przywlaszczyla ja sobie. - Wciaz pamietam ten dzien, gdy pierwszy raz zdolalam doplynac na tratwe. Siedzialam tam dwie godziny, bo balam sie wrocic.
Usiadla obok Deke'a, ktory objal ja lekko. Usmiechnela sie na to wspomnienie i Randy pomyslal nagle, ze Rachel wyglada jak ktos slawny, gwiazda czy gwiazdeczka, nie potrafil okreslic kto. Potem mial sobie przypomniec w znacznie mniej milych okolicznosciach.
- W koncu moj brat musial podplynac i odholowac mnie do brzegu na detce. Jezu, jaki byl wsciekly. A ja spieklam sie tak, ze byscie nie uwierzyli.
- Tratwa wciaz tam jest - mruknal Randy wylacznie po to, by cos powiedziec. Zdawal sobie sprawe, ze LaVerne znow patrzy na Deke'a. Ostatnio czesto na niego patrzyla.
Teraz jednak zerknela na niego.
- Juz prawie Halloween, Randy. Plaza w Cascade jest zamkniete od polowy wrzesnia.
- Ale tratwa pewnie wciaz tam stoi - upieral sie Randy. - Jakies trzy tygodnie temu na zajeciach z geologii poszlismy na drugi brzeg jeziora i widzialem ja. Wygladala jak... - wzruszyl ramionami - ...skrawek lata, ktory ktos zapomnial sprzatnac i schowac w szafie do nastepnego roku.
Sadzil, ze go wysmieja, ale nikt sie nie rozesmial - nawet Deke.
- To ze byla tam trzy tygodnie temu, nie znaczy, ze jest tez dzisiaj - nie ustepowala LaVerne.
- Wspomnialem o niej jednemu gosciowi. - Randy dopil piwo - Billy'emu DeLoisowi; pamietasz go, Deke?
Deke przytaknal.
- Gral w drugiej linii, poki nie odniosl kontuzji.
- Chyba tak. W kazdym razie on stamtad pochodzi i twierdzi, ze goscie, do ktorych nalezy plaza, nigdy nie sciagaja tratwy az do samych mrozow. To lenie, tak przynajmniej mowil. Smial sie, ze kiedys w koncu sie spoznia i tratwa utkwi w lodzie.
Umilkl wspominajac widok tratwy zakotwiczonej na jeziorze - kwadrat bialego drewna na jaskrawym blekicie jesiennej wody. Przypomnial sobie dobiegajacy uszu stukot umieszczonych pod nia beczek - gluche puk-puk. Dzwiek byl cichy, lecz w nieruchomym powietrzu jego echo nioslo sie daleko. Slychac bylo tylko ow odglos oraz krakanie wron, wyklocajacych sie o resztki pozostale na nieuprzatnietych grzadkach czyjegos ogrodu.
- Jutro ma byc snieg. - Rachel wstala w chwili, gdy dlon Deke'a niemal mimo woli powedrowala ku wzniesieniu jej piersi. Podeszla do okna i wyjrzala. - Niech to szlag.
- Powiem wam cos - rzucil Randy. - Jedzmy nad jezioro. Poplyniemy na tratwe, pozegnamy sie z latem i wrocimy.
Gdyby nie byl zdrowo podchmielony, nigdy by o tym nie wspomnial. Z cala pewnoscia nie oczekiwal tez, ze ktos wezmie to sobie do serca. Ale Deke natychmiast podchwycil pomysl.
- Swietnie! Ekstra, Pancho! Naprawde ekstra! - LaVerne podskoczyla i rozlala piwo. Usmiechnela sie jednak i usmiech ten zaniepokoil Randy'ego. - Zrobmy to!
- Deke, odbilo ci. - Rachel takze sie usmiechala, lecz w jej usmiechu krylo sie wahanie, lekka obawa.
- Nie, naprawde zamierzam to zrobic. - Deke chwycil plaszcz i Randy z mieszanina podniecenia i rezygnacji dostrzegl jego mine - pelna zapalu, nieco szalona. Od trzech lat mieszkali razem - Miesniak i Mozg, Cisco i Pancho, Batman i Robin - i Randy dobrze wiedzial, co to znaczy. Deke nie zartowal, zamierzal to zrobic. Decyzja zapadla.
Zapomnij, stary - ja nie ide. Slowa same cisnely mu sie na usta, zanim jednak zdazyl cokolwiek powiedziec, LaVerne zerwala sie z miejsca. Jej oczy lsnily tym samym wesolym szalonym blaskiem (a moze to tylko efekt zbyt duzych ilosci wypitego piwa?).
- Ja w to wchodze!
- Zatem ruszajmy. - Deke zerknal na Randy'ego. - Co ty na to, Pancho?
Randy popatrzyl na Rachel i dostrzegl w jej oczach blysk rozpaczy. Jesli o niego chodzilo, Deke i LaVerne mogli pojechac razem nad jezioro i cala noc uprawiac plywanie synchroniczne. Nie bylby zachwycony wiedza, ze rzneli sie jak stado drwali, lecz wcale by go to nie zdziwilo, ale oczy tej dziewczyny, przerazone, niespokojne oczy...
- Och, Ciiiisco! - krzyknal Randy.
- Och, Pancho! - zawolal z zachwytem Deke.
Przybili piatke.

Randy pokonal juz polowe drogi, gdy dostrzegl czarna plame. Unosila sie na wodzie za tratwa po lewej stronie, blizej srodka jeziora. Piec minut pozniej swiatlo byloby juz tak slabe, ze wzialby ja najwyzej za cien - jesli w ogole by ja dostrzegl. Plama ropy?, pomyslal, wciaz prac naprzod w lodowatej wodzie, bezmyslnie rejestrujac pluski dziewczat za plecami. Ale skad ropa na jeziorze w pazdzierniku? W dodatku plama byla dziwnie okragla i mala; z pewnoscia nie miala wiecej niz piec stop srednicy.
- Juhuuu! - krzyknal ponownie Deke i Randy uniosl wzrok. Jego przyjaciel wspinal sie po drabince z boku tratwy, otrzasajac sie z wody jak pies. - Jak ci idzie, Pacho?
- W porzadku! - odkrzyknal, zwiekszajac tempo. W sumie nie bylo nawet tak zle, kiedy czlowiek juz raz wszedl do wody i zaczal sie ruszac. Jego cialo rozgrzewalo sie, silnik pracowal pelna para. Czul, jak serce przyspiesza biegu, pulsuje cieplem. Jego rodzice mieli dom na Cape Cod, a tamtejsza woda w srodku lipca byla zimniejsza niz ta tutaj.
- Wydaje ci sie, ze teraz jest zle, Pancho? To zaczekaj az wyjdziesz! - wrzasnal radosnie Deke. Caly czas podskakiwal, kolyszac tratwa, i rozcieral skore.
Randy przypomnial sobie o plamie ropy dopiero w chwili, gdy jego dlonie pochwycily szorstkie, pokryte biala farba drewno drabinki. Wowczas znow ja ujrzal. Byla nieco blizej. Okragla, ciemna skaza na wodzie, niczym wielki pieprzyk unoszacy sie i opadajacy wraz z drobnymi falami. Gdy dostrzegl ja po raz pierwszy, plame od tratwy dzielilo jakies czterdziesci jardow, teraz zaledwie dwadziescia.
Jak to mozliwe? Jak...
W tym momencie wynurzyl sie z wody i zimne powietrze zaatakowalo jego skore, kasajac ja jeszcze mocniej niz woda, kiedy do niej wskoczyl.
- Cholera! - wrzasnal zasmiewajac sie i dygoczac w swych bokserkach.
- Pancho, z ciebie mucho dupek - oznajmil wesolo Deke i podciagnal go na deski. - Dosc zimno dla ciebie? Wytrzezwiales?
- O tak, wytrzezwialem. - Zaczal podskakiwac, tak jak wczesniej Deke, zabijajac rece. Odwrocili sie, aby sprawdzic co z dziewczynami.
Rachel wyprzedzila LaVerne, ktorej styl plywacki przypominal pieska pozbawionego wszelkich instynktow.
- Wszystko w porzadku? - ryknal Deke.
- Idzcie do diabla, przekleci macho! - odkrzyknela LaVerne i Deke wybuchnal smiechem.
Randy zerknal na bok i przekonal sie, ze dziwna okragla plama jeszcze sie zblizyla - od tratwy dzielilo ja dziesiec jardow i odleglosc ta wciaz malala. Plama unosila sie na wodzie, okragla, symetryczna niczym pokrywa stalowej beczki, lecz plynny sposob w jaki pokonywala fale wyraznie dowodzil, ze nie jest sztywna. Nagle ogarnal go strach, potezny, choc nieokreslony.
- Plyncie! - krzyknal do dziewczat i schylil sie, aby chwycic dlon Rachel, ktora wlasnie siegala ku drabince. Gwaltownie szarpnal ja w gore. Jej kolano rabnelo o deski - wyraznie uslyszal lupniecie.
- Auu! Hej! Co sie...
LaVerne wciaz dzielilo od tratwy dziesiec stop. Randy znow obejrzal sie na bok; okragla plama dotykala wlasnie desek. Ciemna jak ropa z cala pewnoscia nia nie byla - zbyt czarna, zbyt gesta, zbyt rowna.
- Randy, to bolalo! Co ty wyprawiasz? Nie wyglupiaj sie...
- LaVerne, plyn! - zwykly strach ustapil miejsca przejmujacej grozie.
LaVerne uniosla glowe. Moze nie dostrzegla jego przerazenia, lecz z pewnoscia doslyszala naglacy ton w glosie. Wyraznie nic nie rozumiala, ale zaczela szybciej uderzac w wode, zblizajac sie do drabinki.
- Randy, co sie z toba dzieje? - spytal Deke.
Randy znow sie obejrzal; ta rzecz oplywala akurat rog tratwy. Przez moment wygladala niczym Pacman otwierajacy paszcze, by polknac elektroniczne ciasteczka. Potem przesliznela sie po krawedzi i zaczela sunac wzdluz tratwy, splaszczona po jednej stronie.
- Pomoz mi ja wyciagnac - warknal Randy, siegajac po dlon dziewczyny. - Szybko!
Deke z dobrotliwa mina wzruszyl ramionami i chwycil druga dlon LaVerne. Podciagneli ja w gora na tratwe zaledwie sekunde przedtem, nim to czarne cos przesliznelo sie obok drabinki. Jego boki zafalowaly, oplywajac drazki.
- Randy, zwariowales? - LaVerne byla zdyszana i lekko przestraszona. Pod stanikiem wyraznie rysowaly sie sutki, dwa twarde punkciki, sterczace w zimnym powietrzu.
- To cos. - Randy wskazal reka. - Deke, co to jest?
Deke zauwazyl plame, ktora dotarla wlasnie do lewego naroznika. Odplynela nieco na bok przybierajac poprzedni kolisty ksztalt i zatrzymala sie.
- Chyba ropa - mruknal.
- Stlukles mi kolano - wtracila Rachel, patrzac na czarny krag na wodzie i z powrotem na Randy'ego. - Ty...
- To nie jest ropa - przerwal jej Randy. - Widziales kiedys okragla plame z ropy? Wyglada zupelnie jak pionek w warcabach.
- W ogole nigdy nie widzialem plamy z ropy. - Deke mowil do Randy'ego, ale patrzyl na LaVerne. Jej figi byly niemal tak przezroczyste jak stanik, trojkat miedzy nogami odcinal sie wyraznie, posladki przypominaly kragle polksiezyce. - Nawet w nie nie wierze. Jestem z Missouri.
- Bede miala sinca - oznajmila Rachel, lecz z jej glosu zniknal gniew. Ona tez dostrzegla, jak Deke patrzy na LaVerne.
- Boze, zimno mi. - LaVerne zadrzala wdziecznie.
- Chcialo dorwac dziewczyny - powiedzial Randy.
- Daj spokoj, Pancho. Podobno wytrzezwiales.
- Chcialo dorwac dziewczyny - powtorzyl z uporem i pomyslal: nikt nie wie, ze tu jestesmy. Absolutnie nikt.
- A ty widziales kiedys plame z ropy, Pancho? - Deke objal nagie ramiona LaVerne z tym samy roztargnieniem, z jakim wczesniej dotknal piersi Rachel. Nie dotykal piersi LaVerne - przynajmniej jeszcze nie - lecz jego palce byly bardzo blisko. Randy odkryl, ze zupelnie go to nie obchodzi. Cala jego uwage zaprzatala okragla czarna plama na wodzie.
- Owszem, widzialem na przyladku, cztery lata temu - odparl. - Wszyscy wyciagalismy z niej ptaki i probowalismy je oczyscic...
- Ecologico, Pancho - rzekl z aprobata Deke. - Mucho ecologico.
- To byla wielka lepka masa, pokrywajaca wode. Nierowna i nieregularna, zupelnie nie przypominala tej tutaj. Nie byla taka zwarta.
Wygladala przypadkowo, chcial powiedziec. To cos nie wyglada przypadkowo. Wyraznie ma jakis cel.
- Chce juz wracac - oznajmila Rachel. Wciaz patrzyla na Deke'a i LaVerne. Randy dostrzegl w jej oczach tepy bol. Watpil, czy zdawala sobie sprawe, ze az tak go widac.
- To wracaj - odparla LaVerne. Jej twarz miala wyraz - absolutnego triumfu, pomyslal Randy i choc zabrzmialo to pretensjonalnie, to przeciez odpowiadalo prawdzie. A chociaz triumf ow nie byl adresowany do Rachel, LaVerne raczej nie starala sie go przed nia ukryc.
Podeszla blizej Deke'a; wystarczyl tylko jeden krok. Teraz ich biodra stykaly sie lekko. Przez ulamek sekundy Randy zapomnial o plamie, koncentrujac sie na LaVerne niemal z rozkoszna nienawiscia. Choc nigdy nie uderzyl dziewczyny, w tej jednej chwili zrobilby to z prawdziwa przyjemnoscia. Nie dlatego, ze ja kochal (troche sie w niej durzyl, owszem, bardziej niz troche na nia lecial, o tak, i byl zdecydowanie zazdrosny, gdy wtedy w mieszkaniu zaczela podrywac Deke'a, ale w zyciu nie sprowadzilby dziewczyny, ktora naprawde by kochal, blizej niz pietnascie mil od swego kumpla), lecz poniewaz wiedzial, co oznacza mina Rachel - jak bardzo boli.
- Boje sie - westchnela Rachel.
- Plamy ropy? - spytala z niedowierzaniem LaVerne i rozesmiala sie. Randy ponownie zapragnal ja uderzyc, zamachnac sie otwarta dlonia, zetrzec jej z twarzy wyraz zadufanej wyzszosci i pozostawic na policzku slad, ktory zmieni sie w siniec o ksztalcie meskiej reki.
- W takim razie sama poplyn do brzegu - rzekl.
LaVerne usmiechnela sie z politowaniem.
- Jeszcze nie mam ochoty - oznajmila powoli, jakby tlumaczyla cos dziecku. Spojrzala w niebo i przeniosla wzrok na Deke'a. - Chce obejrzec wschod gwiazd.
Rachel byla niska i ladna, na swoj plochliwy, lekko niepewny sposob. Randy'emu kojarzyla sie z dziewczetami z Nowego Jorku - dziewczetami spieszacymi rano do pracy, ubranymi w gustownie skrojone spodnice z rozcieciami z przodu i z boku; dziewczetami o identycznej, nieco neurotycznej urodzie. Oczy Rachel zawsze blyszczaly, nie potrafil jednak orzec, czy ozywiala je wrodzona wesolosc, czy staly niepokoj.
Deke zazwyczaj preferowal wyzsze dziewczyny o ciemnych wlosach i sennych rozmarzonych oczach i Randy ujrzal wyraznie, ze to koniec. Cokolwiek laczylo Deke'a i Rachel - proste pragnienie polaczone byc moze z lekka nuda z jego strony, cos glebszego, zlozonego i zapewne bolesnego z jej - skonczylo sie, tak nagle i wyraznie, iz niemal uslyszal trzask: odglos suchego drewna, lamanego na kolanie.
Randy byl niesmialym chlopcem, teraz jednak podszedl do Rachel i objal ja. Dziewczyna zerknela na niego i na jej nieszczesliwej twarzy dostrzegl wdziecznosc za ten gest; ucieszyl sie, ze choc troche poprawil jej sytuacje. Nagle znow ujrzal w niej cos znajomego, cos w jej twarzy, wygladzie.
Najpierw kojarzyla mu sie z teleturniejami, potem z reklamami krakersow, wafli czy cos w tym stylu. I nagle przypomnial sobie. Wygladala zupelnie jak Sandy Duncan, aktorka, ktora grala w nowej wersji Piotrusia Pana na Broadwayu.
- Co to jest? - spytala. - Randy, co to jest?
- Nie wiem.
Zerknal na Deke'a i dostrzegl, ze tamten patrzy na niego ze znajomym usmiechem, bardziej czulym i przyjacielskim niz pogardliwym - lecz jednak bylo w nim nieco pogardy. Moze Deke nie zdawal sobie nawet z tego sprawy, ale nie zmienialo to faktu. Usmiech ow mowil wyraznie: poczciwy mekola Randy znow robi w gacie. Wiedzial, ze powinien mruknac pocieszajaco: To pewnie nic, nie martw sie. Wkrotce zniknie. Cos w tym stylu. Ale nie zrobil tego. Niech Deke sie usmiecha. Czarna plama na wodzie przerazala go. Taka byla prawda.
Rachel cofnela sie o krok i kleknela wdziecznie w najblizszym plamy narozniku tratwy. W jego pamieci pojawilo sie kolejne skojarzenie: dziewczyna na etykietkach napojow White Rock. Sundy Duncan na etykietkach White Rock, poprawil w myslach. Wlosy Rachel - krotko przyciete, lekko krecone jasne wlosy - oblepialy ksztaltna czaszke. Na lopatkach nad bialym paskiem stanika dostrzegl gesia skorke.
- Tylko nie wpadnij, Rache - rzucila LaVerne zlosliwie.
- Daj spokoj, LaVerne - ucial Deke, wciaz sie usmiechajac.
Randy odwrocil wzrok od pary stojacej posrodku tratwy. Deke i LaVerne obejmowali sie luzno w pasie, ich biodra stykaly sie lekko. Znow spojrzal na Rachel i poczul dreszcz leku, splywajacy po plecach i rozchodzacy sie az po czubki nerwow. Czarna plama do polowy zmniejszyla dystans do naroznika, w ktorym kleczala zapatrzona w nia Rachel. Przedtem byla jakies szesc, osiem stop od nich, teraz niecale trzy stopy. W oczach dziewczyny dostrzegl dziwna pustke. Przypominaly okragle puste plamy, jak ta na wodzie.
Teraz to Sandy Duncan siedzaca na etykietce White Rock i udajaca zahipnotyzowana cudownym smakiem Miodowych Grahamek Nabisco, pomyslal idiotycznie. Jego serce zaczelo bic szybciej, jak wczesniej w wodzie.
- Odejdz stamtad, Rachel! - krzyknal.
A potem wydarzenia zaczely sie toczyc z predkoscia odpalanych fajerwerkow. Mimo to Randy widzial i slyszal wszystko z idealna, piekielna ostroscia, jakby kolejne obrazy zastygaly w swych wlasnych kapsulach czasowych.
LaVerne zasmiala sie. Na brzegu, w jasnym popoludniowym sloncu mogloby to zabrzmiec jak zwykly smiech przecietnej studentki. Lecz tu, w gestniejacej ciemnosci, przypominal suchy rechot wiedzmy, warzacej w kotle magiczna miksture.
- Rachel, lepiej juz wra... - zaczal Deke, ona jednak przerwala mu, najpewniej po raz pierwszy w zyciu i z cala pewnoscia po raz ostatni.
- Co za barwy! - wykrzyknela glosem drzacym od niewyslowionego zachwytu. Jej oczy z bezrozumna fascynacja wpatrywaly sie w czarna plama i przez sekunde Randy'emu wydalo sie, ze dostrzega to, o czym mowila - barwy, tak, barwy; wirujace kolorowe spirale. A potem zniknely i znow pozostala tylko martwa, pozbawiona polysku czern.
- Takie piekne barwy!
- Rachel!
Siegnela ku niej, przed siebie, naprzod. Jej biala pokryta gesia skorka reka wyciagnela sie, zamierzajac dotknac plamy. Dostrzegl nierowna linie obgryzionych paznokci.
- Ra....
Wyczul, ze tratwa przechyla sie. to Deke skoczyl ku nim. Jednoczesnie Randy siegnal ku Rachel zamierzajac ja odciagnac; metnie czul, ze nie chce, by Deke go wyprzedzil.
I wtedy dlon dziewczyny dotknela wody; sam palec wskazujacy, ktory musnal powierzchnie wzbudzajac delikatne kregi - i czarna plama zalala ja. Randy uslyszal jak Rachel zachlystuje sie nagle, z jej oczu zniknela pustka. Zastapilo ja cierpienie.
Czarna, lepka substancja pokryla jej reke jak bloto... i Randy ujrzal, jak pod jej warstwa rozpuszcza sie skora. Rachel otworzyla usta i krzyknela. W tej samej chwili zaczela przechylac sie naprzod. Machnela na oslep druga reka w strone Randy'ego, ktory sprobowal ja pochwycic. Ich palce zetknely sie przelotnie, a oczy spotkaly, i wciaz diabelnie przypominala Sandy Duncan. A potem runela naprzod i z pluskiem wyladowala w wodzie.
Czern zalala miejsce, w ktorym zniknela.
- Co sie stalo? - wrzeszczala za nimi LaVerne. - Co sie stalo? Czy ona wpadla? Co sie z nia stalo?
Randy zerwal sie, jakby chcial skoczyc za Rachel, lecz Deke odepchnal go - spokojnie acz mocno.
- Nie - powiedzial przerazonym glosem, zupelnie nie przypominajacym zwyklego tonu Deke'a. Cala trojka patrzyla, jak dziewczyna szarpie sie, usilujac wyplynac. Nagle pojawily sie wymachujace rece - nie, nie rece, reka. Druga pokrywala czarna blona, zwisajaca w luznych faldach z czegos czerwonego, pokrytego wloknami sciegien, nieco przypominajacego kawalek surowej pieczeni.
- Ratunku! - krzyknela Rachel. Jej plonace oczy spojrzaly na nich i znow umknely w bok, po czym wrocily niczym latarnie krazace w mroku. Wzburzona woda pienila sie wokol niej. - Ratunku, to boli, prosze, ratunku. To BOLI, TO BOLI, BOLI...
Odepchniety Randy upadl. Teraz wstal z desek i potykajac sie znow ruszyl naprzod, nie potrafiac zagluszyc tego glosu. Probowal skoczyc; Deke pochwycil go, oplatajac poteznymi rekami watla klatke piersiowa kolegi.
- Nie, ona nie zyje - szepnal szorstko.- Chryste, nie widzisz? Ona nie zyje, Pancho.
Gesta czern zalala nagle twarz Rachel, przeslaniajac ja niczym kotara i tlumiac krzyki, ktore zreszta po chwili umilkly. Teraz czarna maz zdawala sie krepowac ja krzyzujacymi sie wiezami. Randy widzial, jak zaglebia sie w cialo, zraca niczym kwas, a kiedy tetnica szyjna dziewczyny pekla w mroku i trysnela z niej krew, czarna plama poslala za nia wypustke. Nie wierzyl wlasnym oczom, nie rozumial tego, ale nie watpil, ze to dzieje sie naprawde. Wiedzial, ze nie stracil rozumu, nie sni, nie ma halucynacji.
LaVerne krzyczala. Randy odwrocil sie akurat w chwili, gdy melodramatycznie przyslonila oczy dlonia niczym heroina z niemych filmow. Mial ochote rozesmiac sie i powiedziec jej to, ale odkryl, ze nie jest w stanie wydac z siebie zadnego dzwieku.
Spojrzal znow na Rachel. Juz jej prawie nie bylo.
Praktycznie przestala sie juz szamotac i jej poruszenia przypominaly raczej krotkie rozpaczliwe spazmy. Czern zalewala ja - jej wieksza, pomyslal Randy, wieksza, bez dwoch zdan - z niema przytlaczajaca moca. Ujrzal dlon, ktora uderzyla w plame, przywarla do niej, jakby ugrzezla w syropie, trafila na lep - a potem zostala pozarta. Teraz pozostal jedynie slad postaci - nie w wodzie, lecz w owej czarnej rzeczy, nie obracajacej sie, lecz obracanej, coraz mniej wyraznej. Bialy blysk - kosc, pomyslal z obrzydzeniem i odwrocil sie, wymiotujac bezradnie do wody.
LaVerne wciaz krzyczala. Nagle rozleglo sie tepe klasniecie i umilkla, chwiejac sie na nogach.
Uderzyl ja, pomyslal Randy. Ja zamierzalem to zrobic, prawda?
Cofnal sie o krok, ocierajac usta. Czul sie slaby i chory. A takze przerazony - do tego stopnia. ze jego umysl niemal juz nie funkcjonowal. Wkrotce sam zacznie krzyczec. Wowczas Deke bedzie musial uderzyc i jego. Sam Deke z pewnoscia nie wpadnie w panike. O nie, to swietny material na bohatera. Zeby poderwac piekna dziewczyne, byc bohaterem, musisz grac w druzynie, zaspiewal radosnie jego umysl. Slyszal, jak Deke mowi cos do niego i uniosl wzrok ku niebu w nadziei, ze rozjasni mu sie w glowie. Rozpaczliwie pragnal uwolnic sie od obrazu ciala Rachel rozplywajacego sie w nieludzka maz w miare, jak ta czarna rzecz ja pozerala. Nie chcial, by Deke uderzyl go jak LaVerne.
Spojrzal w niebo i dostrzegl pierwsze gwiazdy - ostatnia zorza na zachodzie zgasla. Na firmamencie widac bylo wyrazny ksztalt Niedzwiedzicy.
- Och, Ciiisco - wykrztusil w koncu. - Tym razem wpadlismy w wielkie klopoty.
- Co to jest? - Dlon Deke'a opadla na ramie Randy'ego, sciskajac je bolesnie. - To ja zezarlo, widziales? Zezarlo ja, do kurwy nedzy, zezarlo! Co to jest?
- Nie wiem! Nie slyszales?
- Powinienes wiedziec. Jestes pieprzonym mozgowcem. Przerabiasz wszystkie cholerne kursy naukowe. - Deke takze prawie krzyczal i to pomoglo Randy'emu nieco zapanowac nad soba. .
- W zadnym znanym mi podreczniku nie widzialem czegos takiego - oznajmil. - Ostatnio podobna rzecz zdarzylo mi sie ogladac na Halloweenowym pokazie specjalnym w Rialto, kiedy mialem dwanascie lat.
Plama odzyskala poprzedni okragly ksztalt. Unosila sie na wodzie dziesiec stop od tratwy.
- Jest wieksza - jeknela LaVerne.
Kiedy Randy dostrzegl ja po raz pierwszy oszacowal, ze ma jakies piec stop srednicy. Teraz miala co najmniej osiem.
- Jest wieksza, bo pozarla Rachel! - wrzasnela LaVerne i znow zaczela zawodzic.
- Przestan, albo zlamie ci szczeke! - zagrozil Deke i umilkla. Nie nagle, lecz stopniowo, niczym plyta, kiedy wylaczy sie prad nie zdejmujac igly z krazka. Jej oczy byly okragle niczym spodki.
Deke spojrzal na Randy'ego.
- Nic ci nie jest, Pancho?
- Nie wiem. Chyba nie.
- Dobry chlopiec. - Deke probowal sie usmiechnac i Randy z pewnym niepokojem ujrzal, ze mu sie udalo. Czyzby w glebi ducha Deke zaczynal sie bawic tym wszystkim? - Nie masz bladego pojecia, co to moze byc?
Jego przyjaciel potrzasnal glowa.
- Moze to jednak plama ropy - albo przynajmniej nia byla, poki cos sie nie stalo. Moze odmienily ja promienie kosmiczne, albo Arthur Godfrey pokropil ja sokiem atomowym, kto wie? Kto moglby wiedziec?
- Jak myslisz, dalibysmy rade przeplynac obok tego? - naciskal Deke potrzasajac Randym.
- Nie! - wrzasnela LaVerne.
- Przestan, albo ci doloze - Deke znow podniosl glos. - Nie zartuje.
- Widziales, jak szybko zaatakowalo Rachel - odparl Randy.
- Moze wtedy bylo glodne - podsunal Deke. - A teraz juz sie nazarlo.
Randy pomyslal o Rachel kleczacej w narozniku tratwy, nieruchomej i slicznej w staniku i figach, i zolc znowu naplynela mu do gardla.
- Jesli chcesz, sprobuj - rzekl.
Deke usmiechnal sie bez sladu rozbawienia.
- Och, Pancho.
- Och, Ciiisco.
- Chce wracac do domu - szepnela cichutko LaVerne. - Zgoda?
Nie odpowiedzieli.
- Wiec musimy zaczekac, az sobie pojdzie - orzekl wreszcie Deke. - Przyplynelo, to i odplynie.
- Moze - odparl Randy.
Deke spojrzal na niego. Jego widoczna w polmroku twarz byla napieta, skupiona.
- Moze? Co znaczy to gowniane "moze"?
- Zjawilo sie, kiedy tu przybylismy. Widzialem jak nadplywa - zupelnie jakby nas wyweszylo. Jesli jest nazarte, jak mowisz, odejdzie. Tak sadze. Jesli wciaz chce cos przekasic... - Wzruszyl ramionami.
Deke stal chwile w zamysleniu, przechylajac glowe. Z jego krotkich wlosow wciaz skapywaly krople wody.
- Zaczekamy - zadecydowal. - Niech zre ryby.

Minelo pietnascie minut. Nie rozmawiali. Robilo sie coraz zimniej. Temperatura spadla do najwyzej dziesieciu stopni, a cala trojka miala na sobie jedynie bielizne. Po pierwszych dziesieciu minutach Randy uslyszal ostre rytmiczne szczekanie wlasnych zebow. LaVerne probowala przysunac sie do Deke'a, on jednak odepchnal ja - lagodnie, lecz stanowczo.
- Na razie mnie zostaw - rzucil.
Totez usiadla, splatajac ramiona na piersiach i dygoczac. Popatrzyla na Randy'ego. Jej oczy mowily, ze moze wrocic i objac ja, ze wszystko bedzie w porzadku.
Zamiast tego odwrocil wzrok, sledzac czarny krag na wodzie. Plama unosila sie w miejscu, nie zblizajac sie, ani nie odplywajac. Spojrzal ku brzegowi i ujrzal plaze, widmowy bialy polksiezyc, ktory zdawal sie wisiec w powietrzu. Drzewa za nia ograniczaly widocznosc ciemna poszarpana linia. Wydalo mu sie, ze dostrzega camaro Deke'a, ale nie byl pewien.
- Po prostu zebralismy sie i pojechalismy - powiedzial Deke.
- Owszem - przytaknal Randy.
- Nic nikomu nie mowiac.
- Nie.
- Wiec nikt nie wie, ze tu jestesmy.
- Nie.
- Przestancie! - krzyknela LaVerne. - Przestancie, przerazacie mnie!
- Zamknij jadaczke - rzucil z roztargnieniem Deke i Randy rozesmial sie mimo woli - niewazne, jak wiele razy Deke to powtarzal, zawsze go to bawilo. - Jesli bedziemy musieli spedzic tu noc, to spedzimy. Jutro ktos uslyszy nasze krzyki. Nie jestesmy w koncu posrodku australijskiej pustyni, prawda, Randy?
Randy milczal.
- Wiesz, gdzie jestesmy. Tak samo dobrze jak ja. Zjechalismy z drogi 41, przejechalismy osiem mil boczna trasa...
- Co krok stoja tu domki.
- Letnie domki. Jest pazdziernik. Stoja puste, wszystkie, co do jednego. Juz na miejscu musiales objechac pieprzona bramke. Co krok napisy "Teren prywatny".
- I co z tego? Jakis dozorca... - w glosie Deke'a zabrzmiala lekka irytacja, cien niepokoju. Czyzby sie bal? Po raz pierwszy tego wieczoru, tego miesiaca, roku, moze po raz pierwszy w calym zyciu? To dopiero odlotowa mysl. Deke stracil dziedzictwo strachu. Randy nie mial pewnosci, ale uznal, ze to mozliwe - i sprawilo mu to perwersyjna przyjemnosc.
- Nie ma co krasc, nie ma co niszczyc - rzekl. - Jesli nawet jest tu dozorca, zapewne wpada co dwa miesiace.
- Mysliwi...
- Za miesiac, owszem. - Randy w koncu takze sie zamknal, bo zdolal przestraszyc samego siebie.
- Moze to cos da nam spokoj? - wtracila LaVerne. Jej usta wygiely sie w zalosnym usmieszku. - Moze po prostu... no wiecie... zostawi nas.
- A swinie zaczna... - odparl Deke.
- Rusza sie - przerwal mu Randy.
LaVerne zerwala sie z miejsca. Deke podszedl do Randy'ego i przez sekunde tratwa przechylila sie. Serce Randy'ego zabilo gwaltownie, dziewczyna znow krzyknela. Potem Deke cofnal sie o krok i deski pod nimi znieruchomialy. Jedynie przedni lewy naroznik od strony brzegu zanurzal sie nieco glebiej.
Podplynelo z gladka, oleista, przerazajaca szybkoscia, i nagle Randy ujrzal barwy, ktore widziala Rachel - fantastyczne czerwienie, zolcie i blekity, wirujace spirale kolorow na hebanowej powierzchni, matowej jak plastik, ciemnej i gietkiej niczym skaj. Plama unosila sie i opadala wraz z falami, a kazde uniesienie sprawialo, ze kolory tanczyly i mieszaly sie. Randy uswiadomil sobie, ze zaraz upadnie, runie w sam srodek plamy; czul, jak sie nachyla...
Resztka sil uderzyl sie w nos prawa piescia, zupelnie jakby tlumil kaszel, tyle ze nieco wyzej i znacznie mocniej. W jego nosie zaplonal bol. Poczul, jak krew splywa ciepla struzka po twarzy i na szczescie mogl cofnac sie, krzyczac:
- Nie patrz na to, Deke! Nie patrz na to! Od tych kolorow zakreci ci sie w glowie!
- To probuje wepchnac sie pod tratwe - oznajmil ponuro Deke. - Co to za cholerstwo, Pancho?
Randy spojrzal - bardzo ostroznie. Plama ocierala sie o krawedz tratwy, przyplaszczona tak, ze przypominala polowke pizzy. Przez moment zdawalo sie, ze sie podnosi, gestnieje i przed oczami Randy'ego przemknela koszmarna wizja czerni wznoszacej sie dostatecznie wysoko, by wplynac na powierzchnie desek.
A potem wcisnela sie pod spod. Wydalo mu sie, ze uslyszal krotki dzwiek, szorstki szelest jakby zwoju plotna, przeciaganego przez waskie okienko - mozliwe jednak, iz tylko to sobie wyobrazil.
- Czy to jest pod spodem? - spytala LaVerne. W jej glosie bylo cos nonszalanckiego, jakby z calych sil probowala zachowac spokoj, lecz jednoczesnie krzyczala w duchu. - Czy weszlo pod tratwe? Jest pod nami?
- Tak - odparl Deke. Spojrzal na Randy'ego. - Zamierzam poplynac. Jesli jest pod nami, mam spora szanse.
- Nie! - krzyknela LaVerne. - Nie zostawiaj nas tu, nie...
- Jestem szybki - ciagnal Deke patrzac na Randy'ego, calkowicie ignorujac dziewczyne. - Ale musze ruszac, poki jest pod nami.
Mysli Randy'ego zastartowaly osiagajac dwa Macha - na swoj szczegolny, mdlacy, oslizgly sposob bylo to podniecajace, niczym ostatnich kilka sekund przed tym, nim czlowiek zacznie rzygac tuz za scianke taniej lunaparkowej kolejki. Slyszal beczki pod tratwa uderzajace glucho o siebie, i suchy szelest lisci na drzewach przy plazy, poruszanych lekkimi powiewami wiatru. Czemu to cos wplynelo pod nich?
- Tak - powiedzial glosno. - Ale nie sadze, by ci sie udalo.
- Uda mi sie - odparl Deke i ruszyl ku krawedzi.
Po dwoch krokach zatrzymal sie.
Jego oddech przyspieszal, mozg zmuszal serce i pluca do mobilizacji przed przeplynieciem najszybszych piecdziesieciu jardow w jego zyciu. Teraz jednak oddech zamarl mu w piersiach, podobnie jak cale cialo. Po prostu zastygl w pol wdechu. Deke odwrocil glowe i Randy ujrzal, jak sciegna szyi napinaja sie gwaltownie.
- Panch... - wykrztusil zdumionym, zduszonym glosem, a potem zaczal krzyczec.
Wrzeszczal ze zdumiewajaca sila. Ogluszajacy barytonowe krzyki wznosily sie i zalamywaly w wysokich sopranowych piskach, dosc glosnych, by odbijac sie od brzegu i powracac widmowym echem. Z poczatku Randy uznal, ze to zwykly krzyk, potem jednak uswiadomil sobie, ze to slowo - nie, dwa slowa, powtarzane raz po raz.
- Moja stopa! - wrzeszczal Deke.- Moja stopa! Moja stopa! Moja stopa!
Randy spuscil wzrok. Stopa Deke'a wygladala dziwnie, jakby zapadla sie w srodku. Powod byl oczywisty, lecz umysl Randy'ego odmowil przyjecia go do wiadomosci - to bylo zbyt niewiarygodne, zbyt szalenczo groteskowe. Na jego oczach stopa Deke'a znikala, wciagana pomiedzy dwie deski, z ktorych zbudowano poklad tratwy.
A potem ujrzal ciemny blysk czarnej plamy przed palcami i za pieta. Ciemny blysk, w ktorym wirowaly zywe zlowieszcze kolory.
Plama chwycila jego stope. (Moja stopa, wrzeszczal Deke, jakby potwierdzajac te banalna dedukcje. Moja stopa, och moja stopa, moja STOOOOOPA.) Deke nadepnal na jedna ze szpar pomiedzy deskami ( "Wdepnij na szpare, a zarobisz kare", podpowiedziala usluznie pamiec Randy'ego), a to cos juz tam bylo. To cos...
- Ciagnij! - krzyknal nagle. - Ciagnij, na milosc boska, Deke, ciagnij!
- Co sie dzieje? - ryknela LaVerne i Randy zorientowal sie tepo, ze nie tylko potrzasala jego ramie; zatopila w nim szpiczaste paznokcie, ostre niczym szpony. Na nic mu sie nie przyda. Rabnal ja lokciem w brzuch. Wydala z siebie charczace kaszlniecie i usiadla gwaltownie na tylku, on zas przyskoczyl do Deke'a i chwycil go za reke.
Cialo Deke'a bylo twarde jak karraryjski marmur, kazdy miesien odcinal sie ostro niczym zebro wyrzezbionego z kamienia szkieletu dinozaura. Rownie dobrze mogl probowac wyrwac z korzeniami rosle drzewo. Oczy Deke'a spogladaly w fioletowe wieczorne niebo, zamglone i pelne niewiary, a on wciaz krzyczal, krzyczal, krzyczal.
Randy spojrzal w dol. Stopa Deke'a az po kostke zniknela w szparze pomiedzy deskami. Szczelina miala moze pol centymetra, najwyzej centymetr szerokosci, lecz jego noga zaglebila sie w nia. Krew splywala po bialych deskach ciemnymi strugami. Czarna plama pulsowala w szczelinie niczym wrzacy plastyk, w gore i w dol, jak bijace serce.
Musze go wyciagnac. Musze go szybko wyciagnac, albo nigdy nam sie nie uda... Trzymaj sie, Cisco, blagam cie, trzymaj sie...
LaVerne wstala i cofnela sie, byle dalej od przygarbionego, wrzeszczacego drzewa, ktore bylo Deke'em, rosnacego posrodku tratwy, stojacej na kotwicy pod pazdziernikowymi gwiazdami na jeziorze Cascade. Dziewczyna tepo potrzasala glowa, obejmujac rekami brzuch w miejscu, w ktore trafil lokiec Randy'ego.
Deke opieral sie o niego ciezko, bezmyslnie wymachujac rekami. Randy znow spojrzal w dol i ujrzal krew tryskajaca z lydki przyjaciela, ktora obecnie zwezala sie ostro jak swiezo zatemperowany olowek - tyle, ze jej czubek byl bialy, nie czarny; to byl kosc, ledwie widzialna kosc.
Czarna masa wydela sie wsysajac, pochlaniajac.
Deke zawodzil.
Juz nigdy nie zagrasz w pilke ta stopa - JAKA stopa, cha-cha-cha, pomyslal Randy. Ze wszystkich sil pociagnal Deke'a, i nadal przypominalo to wyrywanie drzewa.
Deke zakolysal sie, wydajac z siebie dlugi swidrujacy wrzask, ktory sprawil, ze Randy odskoczyl, takze krzyczac, zaslaniajac rekami uszy. Krew trysnela z porow calej lydki Deke'a i jego napuchniete fioletowe kolano napielo sie, jakby probujac zabsorbowac niewiarygodny nacisk czarnej plamy, ktora wciagala noge cal za calem przez waska szczeline.
Nie moge mu pomoc. Rany, jakie to silne! Teraz nie moge juz mu pomoc. Tak mi przykro, Deke, tak przykro...
- Obejmij mnie, Randy - krzyknela LaVerne, przywierajac do niego calym cialem, wbijajac mu twarz w piers. Jej skora byla tak goraca, ze zdawala sie parzyc. - Przytul mnie, prosze, przytul.
Tym razem to zrobil.
Dopiero pozniej Randy uswiadomil sobie straszliwa prawde. W czasie, gdy czarna plama byla zajeta Deke'em, obydwoje mogli prawie na pewno poplynac do brzegu - a gdyby LaVerne odmowila, mogl zrobic to sam. Kluczyki do camaro tkwily w kieszeni dzinsow Deke'a, lezacych na plazy. Mogl to zrobic... ale uswiadomil to sobie, gdy bylo juz za pozno.
Deke umarl w chwili, kiedy jego udo zaczelo znikac w glebi waskiej szczeliny pomiedzy deskami. Przestal wrzeszczec kilka minut wczesniej i wydawal z siebie jedynie niskie, lepkie pomruki. Potem i one ucichly. Gdy zemdlal, padajac na brzuch, Randy uslyszal jak to, co zostalo z jego prawej kosci udowej peka, rozszczepiajac sie niczym zielona galazka.
W sekunde pozniej Deke uniosl glowe, rozejrzal sie sennie i otworzyl usta. Randy myslal, ze znow zacznie krzyczec, tymczasem on wyrzucil z siebie potezny strumien krwi, tak gestej, ze niemal zakrzeplej. Cieply plyn obryzgal Randy'ego i LaVerne, ktora znow zaczela wrzeszczec, piskliwie, ochryple.
- Bleeee! - krzyczala, a jej twarz wykrzywial szalenczy grymas obrzydzenia. - Bleeee! Krew! Bleeee, krew! Krew! - Rozpaczliwie tarla skore dlonmi, rozmazujac jedynie krwawe smugi.
Krew wylewala sie z oczy Deke'a z taka sila, ze wypychane krwotokiem galki oczne wybaluszyly sie niemal komicznie. To dopiero zywotnosc, pomyslal Randy. Chryste, spojrzcie tylko, wyglada jak pieprzony czlowiek hydrant. Boze! Boze! Boze!
Strumienie krwi wylewaly sie z obu uszu Deke'a, jego twarz przypominala potworna fioletowa rzepe, napuchnieta i bezksztaltna pod wplywem niewiarygodnego cisnienia naplywajacych do czaszki plynow; twarz czlowieka miazdzonego w uscisku przez potworna, obca sile.
A potem, na szczescie, nadszedl koniec.
Deke znow runal naprzod, jego wlosy opadly na zakrwawione deski i Randy z niezdrowa fascynacja dostrzegl, ze nawet ze skory glowy poplynela krew.
Odglosy spod tratwy. Mlaski. Ssanie.
Wtedy wlasnie w jego oszolomionym, balansujacym na krawedzi obledu umysle pojawila sie mysl, ze moglby poplynac i mialby spore szanse dotarcia do brzegu. Lecz LaVerne ciazyla mu w ramionach zlowieszczo. Gdy spojrzal w jej stezala twarz i unioslszy powieke ujrzal wylacznie biel, wiedzial, ze nie tyle zemdlala, co osunela sie w stan glebokiej, wywolanej szokiem nieswiadomosci.
Randy przyjrzal sie powierzchni tratwy. Oczywiscie moglby ja polozyc, lecz deski mialy tylko stope szerokosci. Latem przytwierdzano do nich trampoline, te jednak wlasciciele juz zdjeli i gdzies schowali na zime. Pozostala jedynie sama tratwa, czternascie desek, kazda szeroka na stope i dluga na dwadziescia. W zaden sposob nie zdolalby ulozyc LaVerne tak, by jej nieprzytomne cialo nie znalazlo sie na jednej ze szpar.
Wdepnij na szpare, a zarobisz kare.
Zamknij sie.
A potem umysl podpowiedzial mu oblakancza mysl. Niewazne, zrob to. Poloz ja i plyn.
Ale nie, nie mogl tego zrobic. Z naglym poczuciem winy odrzucil pokuse. Trzymal ja, czujac miekki staly nacisk na rece i plecy. LaVerne byla rosla dziewczyna.

Deke znikal.
Randy trzymal LaVerne w obolalych ramionach i patrzyl. W istocie nie chcial tego ogladac i na dlugie sekundy, moze nawet minuty, odwracal twarz; jednakze jego wzrok zawsze powracal ku temu miejscu.
Po smierci Deke'a proces stal sie szybszy.
Reszta jego prawej nogi zniknela. Lewa prostowala sie, siegajac coraz dalej i dalej, az wreszcie Deke zaczal przypominac jednonoga tancerke klasyczna, rozciagnieta w niewiarygodnym szpagacie. Miednica rozszczepila sie na dwoje, a kiedy brzuch chlopaka napuchl zlowieszczo, poddany gwaltownemu naciskowi, Randy na dlugo odwrocil glowe, starajac sie nie slyszec wilgotnych mlasniec, probujac calkowicie skupic sie na bolu rak. Moze zdolalby ja ocucic, pomyslal, na razie jednak lepiej bylo czuc pulsujacy bol ramion i plecow. Dzieki temu mial o czym myslec.
Z tylu dobiegl go chrzest, jakby silne zeby miazdzyly garsc landrynek. Gdy sie obejrzal, zebra Deke'a zapadaly sie w glab szczeliny. Jego rece unosily sie szeroko. Wygladal jak potworna parodia Richarda Nixona, unoszacego ramiona w gescie zwyciestwa, ktory doprowadzal do euforii demonstracje w latach szescdziesiatych i siedemdziesiatych.
Jego oczy byly otwarte. Jezyk wysuwal sie wprost ku Randy'emu.
Randy znow odwrocil glowe, patrzac przez jezioro. Szukaj swiatel, powiedzial do siebie. Wiedzial, ze zadnych nie zobaczy, ale i tak powtarzal, ze musi ich szukac. Wypatruj swiatel, ktos musi spedzac tydzien w domku nad jeziorem. Jesienne widoki, nie wolno ich przegapic. Zabierz Nikona, twoje slajdy wzbudza zachwyt u znajomych i rodziny.
Gdy sie obejrzal, rece Deke'a celowaly w niebo. Nie byl juz Nixonem, lecz sedzia, sygnalizujacym, ze zawodnik zarobil dodatkowy punkt.
Jego broda opierala sie na deskach.
Oczy mial wciaz otwarte.
Z ust nadal sterczal jezyk.
- Och, Cisco - mruknal Randy i odwrocil wzrok. Jego rece i ramiona drzaly, lecz nadal trzymal ja mocno. Spojrzal na dalszy brzeg, pograzony w ciemnosci. Gwiazdy rozblyskiwaly na czarnym niebie - struga zimnego mleka, zawieszona wysoko w powietrzu.
Mijaly minuty. Pewnie juz zniknal, Mozesz spojrzec. No dobra, w porzadku. Ale nie patrz. Na wszelki wypadek nie patrz jeszcze. Zgoda? Zgoda. Jak najbardziej. Przyklepane jednoglosnie.
Ale i tak spojrzal. Akurat na czas, by ujrzec znikajace palce Deke'a. Palce te poruszaly sie - prawdopodobnie ruch wody pod tratwa kolysal owym obcym, nieznanym czyms, co chwycilo Deke'a, a ono z kolei poruszalo jego palcami. Najprawdopodobniej. Jednakze Randy odniosl wrazenie, jakby Deke machal do niego. Cisco Kid zegnal sie. Adios. Po raz pierwszy poczul, jak jego umysl kolysze sie gwaltownie - niczym tratwa, ktora zachwiala sie, gdy we czworke staneli po tej samej stronie. Po chwili wrocil do normy, lecz Randy nagle pojal, iz obled - prawdziwe szalenstwo - jest bardzo blisko.
Pierscien footballowy Deke'a - mistrzostwa 1981 roku - zsunal sie powoli z trzeciego palca lewej dloni. Zlota obraczka rozblysla w swietle gwiazd. Blask zatanczyl na malych zaglebieniach pomiedzy wygrawerowanymi cyframi, 19 po jednej stronie czerwonego kamienia, 81 po drugiej. Pierscien zsunal sie calkiem. Byl nieco zbyt duzy, by zmiescic sie miedzy deskami i oczywiscie nie dal sie wciagnac.
Lezal tam. Teraz juz tylko on pozostal z Deke'a. Deke zniknal. Koniec z ciemnowlosymi dziewczynami o sennych oczach, koniec ze strzelaniem z mokrego recznika w goly tylek Randy'ego, gdy ten wychodzil spod prysznica, koniec z szalonymi biegami z pilka ze srodkowego pola, gdy fani zrywali sie z miejsc, a majoretki wywijaja zwycieskie fikolki po bokach schroniska. Koniec z przejazdzkami camaro po zmroku i z Thin Lizzy, ryczacym ogluszajaco "The Boys Are Back In Town" z glosnika magnetofonu. Cisco Kid odszedl.
I wowczas znow rozlegl sie ow cichy szorstki szelest - klab plotna przeciagany powoli przez waskie okienko.
Randy stal boso okrakiem na dwoch deskach. Kiedy spojrzal w dol, odkryl, ze szpary po obu stronach jego nog wypelnila nagle lsniaca ciemnosc. Wytrzeszczyl oczy, przypominajac sobie struge krwi wystrzeliwujaca z ust Deke'a i galki oczne wypchniete jak na sprezynach, gdy krwotoki zamienialy jego mozg w krwawa miazge.
To mnie czuje. Wie, ze tu jestem. Czy moze wejsc na gore? Czy przedostanie sie przez szpary? Potrafi to? Potrafi?
Patrzyl w dol, zapominajac o wciaz trzymanym w rekach bezwladnym ciezarze, zafascynowany przerazliwa waga pytania. Zastanawial sie, co by poczul, gdyby to cos zalalo jego stopy i wczepilo sie w nie.
Czarna lsniaca masa dzwignela sie niemal do krawedzi desek (Randy, nie zdajac sobie nawet sprawy, uniosl sie na palcach), a potem znow opadla. Ponownie rozlegl sie szmer mokrego plotna i nagle Randy ujrzal ja na wodzie, wielka czarna plame, ciemny pieprzyk o srednicy pietnastu stop. Plama unosila sie i opadala, wraz z lagodnymi falkami, wznosila sie i opadala, wznosila i opadala, a gdy Randy dostrzegl na jej powierzchni pulsujace kolory, natychmiast odwrocil wzrok.
Ostroznie polozyl LaVerne i gdy tylko jego miesnie odprezyly sie lekko, rece zaczely gwaltownie dygotac. Pozwolil im. Uklakl obok niej; rozrzucone wlosy dziewczyny tworzyly na bialych deskach asymetryczny ciemny wachlarz. Kleczal i obserwowal ciemny pieprzyk na wodzie, gotow znow ja dzwignac, gdyby tamten choc drgnal.
Zaczal lekko klepac ja po twarzy, najpierw jeden policzek, potem drugi, tam i z powrotem, niczym sekundant, probujacy ocucic boksera. LaVerne nie chciala sie ocknac. LaVerne nie chciala przejsc linii startu i odebrac dwustu dolarow, albo wybrac pytania za czterysta. LaVerne zobaczyla juz dosyc. Lecz Randy nie mogl pilnowac jej cala noc, podnoszac niczym zeglarski worek za kazdym razem, gdy ta rzecz sie ruszyla (a nie zapominajmy, ze nie mogl przygladac sie plamie zbyt dlugo). Znal jednak pewna sztuczke. Nie nauczyl sie jej w college'u, lecz od przyjaciela starszego brata. Przyjaciel ow byl sanitariuszem w Wietnamie i znal mnostwo uzytecznych sztuczek - jak wylapywac wszy z ludzkiej glowy i urzadzac im wyscigi w pudelku zapalek, jak rozdzielac kokaine pigulka przeczyszczajaca albo zaszywac glebokie skaleczenia zwykla igla i nitka. Pewnego dnia rozmawiali o sposobach cucenia pijanych w trupa ludzi, tak by owi pijani w trupa ludzie nie zadusili sie wlasnymi wymiocinami, jak zrobil to Bon Scott, wokalista AC/DC.
- Chcesz szybko kogos ocucic? - spytal przyjaciel dysponujacy katalogiem uzytecznych sztuczek. - Sprobuj tego. - I opowiedzial Randy'emu o sposobie, ktorego ten obecnie uzyl.
Nachylil sie i z calych sil ugryzl LaVerne w ucho.
Do jego ust siknela goraca gorzka krew. Powieki LaVerne uniosly sie gwaltownie niczym rolety. Krzyknela ochryplym szorstkim glosem i uderzyla go. Randy uniosl wzrok. Dostrzegl jedynie kawalek plamy, reszta byla juz pod tratwa. To cos poruszalo sie z niesamowita, przerazajaca, bezszelestna predkoscia.
Ponownie dzwignal LaVerne i jego miesnie zaprotestowaly gwaltownie, skrecajac sie w twarde suply. Dziewczyna tlukla go w twarz. Jeden cios trafil w obolaly nos i Randy ujrzal przed oczami czerwone gwiazdy.
- Przestan! - wrzasnal szurajac stopami po deskach. - Przestan, dziwko, to znow jest pod nami. Przestan, do kurwy nedzy, albo cie upuszcze, przysiegam na Boga!
Natychmiast przestala wymachiwac rekami, oplatajac nimi jego szyje w rozpaczliwym uchwycie tonacego. W migotliwym blasku gwiazd jej oczy lsnily biela.
- Przestan! - Nie posluchala. - Daj spokoj, LaVerne, dusisz mnie!
Ucisk wzmogl sie. W jego umysle zaplonela panika. Gluchy stukot beczek stal sie miekszy, stlumiony - zapewne sprawila to plama.
- Nie moge oddychac.
Lekko zwolnila uscisk.
- Posluchaj. Zamierzam cie postawic. Nic ci nie bedzie, jesli tylko...
Ale ona uslyszala tylko "cie postawic" i rece ponownie zacisnely sie niczym smiertelna obrecz wokol jego szyi. Prawa dlon Randy'ego podtrzymywala plecy dziewczyny. Zakrzywil szponiasto palce i zadrapal ja z calej sily. LaVerne machnela nogami, zawodzac piskliwie i przez sekunde niemal stracil rownowage. Poczula to. Strach, bardziej niz bol sprawil, ze przestala sie szarpac.
- Staniesz na deskach.
- Nie! - Jego policzek owialo powietrze, gorace niczym pustynny wiatr.
- Nie moze cie dopasc, jesli staniesz na deskach.
- Nie, nie puszczaj mnie, to mnie zlapie. Wiem, ze to zrobi, wiem...
Znow rozdarl paznokciami jej plecy. Wrzasnela z wscieklosci, bolu i strachu.
- Stan albo cie rzuce, LaVerne.
Opuscil ja powoli, ostroznie. W ciszy slychac bylo tylko ich krotkie ostre oddechy - oboj i flet. Stopy dziewczyny dotknely desek. Natychmiast poderwala nogi, jakby drewno ja oparzylo.
- Opusc je - syknal. - Nie jestem Deke'em, nie utrzymam cie cala noc.
- Deke...
- Nie zyje.
Jej stopy dotknely tratwy. Powoli wypuszczal ja. Stali naprzeciw siebie jak tancerze. Widzial, ze czeka na pierwsze dotkniecie plamy. Jej usta otwarly sie szeroko niczym pyszczek zlotej rybki.
- Randy - szepnela. - Gdzie to jest?
- Pod nami. Spojrz.
Spojrzala. On takze. Ujrzeli czern, wypelniajaca szczeliny teraz juz niemal na calej powierzchni tratwy. Randy wyczul jej niecierpliwosc. Mial wrazenie, ze LaVerne tez to czuje.
- Randy, prosze...
- Ciii.
Stali.
Wbiegajac do wody Randy zapomnial zdjac zegarek. Sprawdzil, ze trwalo to kwadrans. Pietnascie po osmej czarna rzecz wysliznela sie spod tratwy, odplynela okolo pietnastu stop i zatrzymala sie jak przedtem.
- Zamierzam usiasc - oznajmil.
- Nie!
- Jestem zmeczony. Usiade, a ty bedziesz to obserwowac. Pamietaj tylko, zeby co chwile odwracac wzrok. Potem ja wstane, a ty usiadziesz. I tak na zmiane. Masz - dal jej zegarek. - Co pietnascie minut.
- To pozarlo Deke'a - szepnela.
- Tak.
- Co to jest?
- Nie wiem.
- Zimno mi.
- Mnie tez.
- Obejmij mnie.
- Dosc dlugo cie obejmowalem.
Ustapila.
Kiedy usiadl, poczul sie jak w niebie. Fakt, ze nie musial obserwowac tej rzeczy wprawil go w euforie. Zamiast tego patrzyl na LaVerne pilnujac, by co pewien czas odwracala wzrok od plamy na wodzie.
- Co my zrobimy, Randy?
Zastanowil sie.
- Bedziemy czekac - rzekl.
Po pietnastu minutach wstal i pozwolil jej najpierw usiasc, a potem polozyc sie na pol godziny. Potem znow postawil ja na nogi i odstala pietnascie minut. I znowu, i znowu. Za pietnascie dziesiata na niebo wzeszedl zimny rabek ksiezyca, kreslac na wodzie srebrzysty szlak. O wpol do jedenastej uslyszeli przenikliwy krzyk, ktory odbil sie echem na calym jeziorze. LaVerne wrzasnela.
- Zamknij sie - rzucil. - To tylko nur.
- Zamarzam, Randy. Jestem cala odretwiala.
- Nic na to nie poradze.
- Obejmij mnie - poprosila. - Musisz. Przytulimy sie do siebie. Mozemy siasc i obserwowac to razem.
Zastanawial sie chwile, lecz ziab wnikajacy w cialo siegal juz kosci i to sprawilo, ze podjal decyzje.
- Zgoda.
Usiedli razem, obejmujac sie ciasno i wowczas cos sie stalo - cos naturalnego badz perwersyjnego, zaleznie od punktu widzenia. Poczul, ze twardnieje. Jego dlon znalazla okryta wilgotnym nylonem piers i scisnela. LaVerne westchnela cicho i jej palce powedrowaly do krocza Randy'ego. Powoli zsunal druga dlon, znajdujac miejsce, w ktorym krylo sie cieplo. Pchnal ja na plecy.
- Nie - zaprotestowala, lecz reka w jego kroczu zaczela poruszac sie szybciej.
- Widze to - rzekl. Serce znow zabilo mu mocniej, szybciej pompujac krew, wysylajac fale ciepla ku nagiej, zmarznietej skorze. - Bede to obserwowac.
Wymamrotala cos w odpowiedzi i poczul, jak gumka zsuwa mu sie z bioder na uda. Pchnal naprzod, w gore, w nia. Cieplo. Boze, tam przynajmniej byla ciepla. Mruknela ochryple i jej palce pochwycily zimne scisniete posladki Randy'ego.
Patrzyl. Plama nie ruszala sie. Patrzyl. Obserwowal ja uwaznie. Dostarczane przez dotyk wrazenia byly niewiarygodne, fantastyczne. Nie mial zbyt wielkiego doswiadczenia, ale nie byl tez prawiczkiem. Kochal sie wczesniej z trzema dziewczynami, lecz nigdy nie czul czegos takiego. LaVerne jeknela i zaczela poruszac biodrami. Tratwa kolysala sie lekko, jak najtwardsze na swiecie lozko wodne. Zanurzone w wodzie beczki mamrotaly glucho.
Patrzyl. Kolory zaczely wirowac, tym razem powoli, zmyslowo. Nie wyczuwal w nich zagrozenia. Patrzyl na nie i na plame. Szeroko otwieral oczy. Kolory odbijaly sie w nich. Nie czul juz zimna, bylo mu goraco, tak jak pierwszego dnia na plazy na poczatku czerwca, gdy slonce napina wyblakla po zimie skore i rumieni ja, przydajac jej
(koloru)
koloru, barwy. Pierwszy dzien na plazy, pierwszy dzien lata. Czas na stare hity Beach Boys i nowe The Ramones. The Ramones spiewali, ze Sheena to punkowka, ze mozesz pojechac do Rockaway Beach ujrzec piasek, plaze, kolory
(ruszylo sie, zaczelo sie ruszac)
i poczuc lato, dotyk lata. Gary US Bonds, szkola skonczona, kibice Jankesow, dziewczyny w bikini na plazy, plazy, plazy, kochasz, tak kochasz tak
(kochasz)
plaza kochasz tak
(kocham tak kocham)
jedrne piersi pachnace olejkiem, a jesli dol bikini byl dosc skapy, mozna bylo dostrzec
(wlosy jej wlosy JEJ WLOSY SA O BOZE W WODZIE JEJ WLOSY SA W WODZIE)
Odskoczyl gwaltownie, probujac ja podniesc, lecz ta rzecz poruszala sie slisko, blyskawicznie i wplatala sie w jej wlosy niczym gesta, czarna, kleista siec i gdy ja podniosl, LaVerne juz krzyczala. Czul ciezar rzeczy, ktora wynurzyla sie z wody - poskrecana, koszmarna blona, rozblyskujaca oslepiajacymi barwami - ognistym szkarlatem, plomiennym szmaragdem, wyniosla zolcia.
Niczym fala zalala twarz dziewczyny, unicestwiajac ja.
Jej stopy kopaly i tlukly w deski. W miejscu, gdzie kiedys byla twarz dziewczyny, skrecala sie i pulsowala czarna masa. Krew splywala strumieniami po jej szyi. Krzyczac, nie slyszac wlasnego krzyku, Randy podbiegl do niej, oparl stope na jej biodrze i pchnal. LaVerne, szamoczac sie i szarpiac, runela w tyl. Jej nogi polyskiwaly w promieniach ksiezyca niczym alabaster. Przez kilka niekonczacych sie chwil woda pienila sie i obryzgiwala tratwe, jakby ktos schwytal tam na haczyk najwiekszego okonia swiata, ktory desperacko usilowal sie uwolnic.
Randy krzyczal. Krzyczal. A potem, dla odmiany, znow zaczal krzyczec.
Jakies pol godziny pozniej, gdy rozpaczliwe pluski i szamotanie juz dawno ucichly, nury odpowiedzialy.

Ta noc trwala wieki.

Kwadrans przed piata niebo na wschodzie zaczelo sie rozjasniac i poczul niemrawa nadzieje. Trwala jednak tylko chwile, rownie zludna jak swit. Stal na deskach z polprzymknietymi oczami, spuszczajac glowe. Jeszcze przed godzina siedzial, lecz nagle ocknal sie - nie wiedzac nawet, ze spal - na dzwiek zlowieszczego szmeru mokrego plotna. Zerwal sie na nogi zaledwie sekunde przedtem, nim zachlanna czern wypelnila szczeliny. Oddech z jekiem ulatywal mu z ust. Przygryzl warge az do krwi.
Zasnales, spales, ty dupku!
W pol godziny pozniej plama powoli wysliznela sie spod tratwy. On jednak nie usiadl. Bal sie siasc, bal sie, ze znow zasnie i tym razem umysl nie ostrzeze go na czas.
Wciaz stal, wspierajac stopy o deski, gdy na wschodzie zaplonelo silniejsze swiatlo, tym razem prawdziwego poranka. Zaspiewaly ptaki. Wzeszlo slonce, o szostej rano bylo juz dosc jasno, by mogl widziec plaze. Jasnozolte camaro Deke'a wciaz stalo tam, gdzie je zaparkowali, niemal dotykajac maska ogrodzenia. Na piasku lezal lancuch poskrecanych kolorowych koszulek i bluz oraz czterech par dzinsow. Ich widok napelnil go na nowo groza, choc Randy sadzil, ze z pewnoscia nic juz nie jest w stanie go przerazic. Widzial swoje dzinsy, z jedna nogawka wywrocona i wywalona kieszenia. Wygladaly tak bezpiecznie, lezac tam na piasku, jakby czekaly, by sie zjawil, przewrocil nogawke na prawa strone, sciskajac kieszen tak, by nie wypadly drobne. Niemal czul, jak z szumem wsuwa je na nogi, jak zapina mosiezne guziki rozporka...
(kochasz tak kocham)
Spojrzal w lewo i byla tam, czarna, okragla jak pionek warcabow, kolyszaca sie lekko. Na jej skorze zatanczyly kolory i szybko odwrocil glowe.
- Wracaj do domu - wychrypial. - Do domu albo do Kalifornii i zglos sie na przesluchanie do filmu Rogera Cormana.
Gdzies w dali przelecial samolot i wyobraznia Randy'ego podsunela mu senne obrazy. Zglaszaja nasze zaginiecie, calej czworki. Rozpoczynaja sie poszukiwania, coraz dalej od Horlicks. Farmer pamieta, jak wyprzedzalo go zolte camaro "pedzace jak potepieniec". Poszukiwania skupiaja sie na okolicach jeziora Cascade. Prywatni piloci dolaczaja do nich i jeden z nich przelatujacy nad jeziorem w swej dwusilnikowej Bonanzie widzi nagiego dzieciaka na tratwie, tylko jednego z czworki, samotnego...
Zorientowal sie, ze zaraz upadnie i ponownie rabnal sie piescia w nos, krzyczac z bolu.
Czarna plama natychmiast smignela ku tratwie i wcisnela sie pod spod - moze slyszala, czula albo...
Randy czekal.
Tym razem, nim wyplynela, minelo czterdziesci piec minut.
Jego umysl powoli orbitowal w coraz jasniejszym swietle.

(kochasz tak kocham tak kibice Jankesow Catfish* kochasz Catfisha tak kocham
(Route 66** pamietasz corvette George Maharis w corvette Martin Milner w corvette kochasz corvette
(tak kocham corvette
(tak kocham tak kochasz
(goraco slonce jak plonace szklo to bylo w jej wlosach swiatlo najlepiej pamietam swiatlo jasne letnie swiatlo
(jasne letnie swiatlo)
[* - Catfish - Jim "Catfish" Hunter, legendarny rzucajacy druzyny Jankesow - przyp. tlum.]
[** Route 66 - amerykanski serial telewizyjny z lat szescdziesiatych, w ktorym glowne role grali wzmiankowani George Maharis i Martin Milner, oraz ich samochod, corvette. - przyp. tlum.]

popoludnie
Randy plakal.
Plakal, bo zdarzylo sie cos nowego - za kazdym razem, gdy probowal usiasc, to cos wsuwalo sie pod tratwe. A zatem nie bylo calkiem glupie; wyczulo albo zorientowalo sie, ze kiedy siedzi, moze go dopasc.
- Odejdz - wyszlochal Randy, patrzac na wielkie czarne znamie na wodzie. Zaledwie piecdziesiat jardow od niego, jakze szyderczo blisko, wiewiorka smigala po masce camaro Deke'a. - Odejdz, prosze, idz dokadkolwiek, tylko zostaw mnie w spokoju. Nie kocham cie.
Plama nie ruszyla sie. Na jej powierzchni zawirowaly kolory.
(kochasz tak kochasz mnie)
Randy oderwal od niej wzrok i spojrzal na plaze, szukajac ratunku, ale nie bylo tam nikogo. Absolutnie nikogo. Jego dzinsy wciaz lezaly na piasku z wywrocona nogawka. Widzial biala tkanine kieszeni. Nie wygladaly juz, jakby ktos mial zaraz podejsc i je podniesc. Przypominaly pamiatke po zmarlym.
Gdybym mial pistolet, zabilbym sie, pomyslal.
Stal na tratwie.
Slonce zaszlo.
Trzy godziny pozniej wzeszedl ksiezyc.
Wkrotce potem zaczely krzyczec nury.
Niedlugo pozniej Randy odwrocil sie i spojrzal na czarna rzecz na wodzie. Nie mogl sie zabic, ale byc moze zalatwilaby to tak, by nie poczul bolu. Moze do tego wlasnie sluzyly kolory.
(kochasz tak kochasz)
Szukal jej wzrokiem i oto byla, unoszaca sie na wodzie, kolyszaca w rytm fal.
- Zaspiewaj ze mna - wyrzezil Randy. - Kibice Jankesow, wszyscy razem, chorem... Koniec szkoly cieszmy sie... czas na taniec, czas na spiew...
Kolory zaczely tworzyc sie i wirowac. Tym razem Randy nie odwrocil wzroku.
- Kochasz? - szepnal.
Gdzies z drugiej strony pustego jeziora odpowiedzial mu krzyk nura.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •