Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
109
Rozdział IX
Przed świtem wiatr dmuchnął mocniej i wiał już porządnie, gdy niebo nad
niskimi wzgórzami na wschodzie zaczęło się przejaśniać. Garion był całkiem
odrętwiały ze zmęczenia, a myśli płynęły jak w sennym transie. W bladym świetle
twarze przyjaciół wydawały się całkiem obce. Chwilami zapominał nawet, skąd
się tu wziął. Miał wrażenie, że pędzi drogą do nikąd poprzez pusty, nagi pejzaż
wśród nieznanych sobie ludzi o posępnych obliczach, a wiatr rozwiewa za nimi
szare płaszcze jak niskie, brudne chmury. Ci obcy byli jego strażnikami i porwali
go spośród prawdziwych przyjaciół. Im dłużej jechali, tym silniejsze było to
uczucie. Zaczął się bać.
Nagle, nie wiedząc dlaczego, szarpnął uzdą i ruszył galopem. Zjechał z
drogi i pognał przez pola.
- Garionie! - gonił go ostry, kobiecy głos, lecz on wbił pięty w boki konia i
pędził jeszcze szybciej.
Jeden z nich go ścigał: przerażający człowiek w czarnej skórze, z ogoloną
głową, na której czubku powiewał na wietrze ciemny kosmyk włosów. Garion w
panice kopnął konia piętami, próbując zmusić go do jeszcze szybszego biegu, ale
straszliwy jeździec szybko zmniejszał dystans, aż wreszcie wyrwał mu z rąk uzdę.
- Co ty wyprawiasz? - zapytał szorstko.
Garion patrzył na niego, niezdolny wykrztusić słowa.
Potem nadjechała kobieta w niebieskim płaszczu, a inni także byli już
blisko. Zeskoczyła na ziemię i stała, spoglądając na niego surowo. Była wysoka
jak na kobietę, twarz miała zimną i władczą. Jej włosy były ciemne, z jednym
tylko białym pasemkiem nad czołem.
Garion zadrżał. Kobieta budziła w nim przerażenie.
- Złaź z tego konia - rozkazała.
- Spokojnie, Pol - powiedział siwowłosy starzec o złej twarzy.
Rudobrody olbrzym zbliżył się groźnie i Garion, płacząc niemal ze
strachu, zsunął się z konia.
- Podejdź tu - nakazała kobieta. Garion posłuchał.
- Daj rękę.
Z wahaniem podniósł rękę, a ona mocno ujęła go za nadgarstek. Rozwarła
mu palce, odsłaniając paskudne znamię, którego chyba zawsze nienawidził.
Potem przycisnęła jego dłoń do tego białego pasemka włosów.
- Ciociu Pol - szepnął. Koszmar rozwiał się nagle. Objęła go mocno i
przytuliła. Dziwne, ale nie czuł się nawet zakłopotany taką demonstracją uczuć.
- To poważna sprawa, ojcze - poinformowała pana Wilka.
- Co się stało, Garionie? - zapytał spokojnie starzec.
- Sam nie wiem. Nagle zdawało mi się, że wcale was nie znam, że
jesteście moimi wrogami. Chciałem uciec i wrócić do prawdziwych przyjaciół.
- Czy nosisz ten amulet, który ci dałem?
- Tak.
- Zdejmowałeś go?
- Tylko raz - przyznał chłopiec. - Kiedy brałem kąpiel w tolnedrańskim
zajeździe.
Wilk westchnął.
- Nie wolno ci go zdejmować. Nigdy i pod żadnym pozorem. A teraz
wyciągnij go spod tuniki.
Garion wyjął niezwykle zdobiony srebrny wisior.
Starzec także wyciągnął spod tuniki medalion. Był bardzo błyszczący i
wyrzeźbione na nim figurę wilka; zwierzę wyglądało jak prawdziwe i zdawało
się, że zaraz ożyje.
Ciocia Pol, z ręką na ramionach chłopca, wydobyła spod stanika podobny
amulet. Na krążku medalionu Garion dostrzegł postać sowy.
- Chwyć go w prawą rękę, kochanie - poleciła, mocno zaciskając palce
Gariona na amulecie. Potem, trzymając swój w prawej dłoni, położyła lewą na
jego zaciśniętej pięści. Wilk, również ściskając talizman, dołączył swoją dłoń.
Garion poczuł mrowienie w palcach, jak gdyby medalion nagle ożył.
Pan Wilk i ciocia Pol spoglądali na siebie przez długi czas, a mrowienie
dłoni Gariona stało się nagle bardzo silne. Miał wrażenie, że jego umysł otwiera
się; niezwykłe widoki przemykały przed oczami. Zobaczył okrągłą komnatę,
gdzieś bardzo wysoko. Płonął ogień, choć nie było drewna. Przy stole siedział
starzec, który wyglądał podobnie do pana Wilka, choć oczywiście był kimś
innym. Zdawał się patrzeć wprost na Gariona, a jego oczy były łagodne, wręcz
tkliwe. Chłopiec poczuł nagle, że pełen jest miłości do tego starca.
- To powinno wystarczyć - orzekł Wilk, puszczając dłoń Gariona.
- Kim był ten starzec? - chciał wiedzieć chłopiec.
- To mój Mistrz - odparł Wilk.
- Co się stało? - spytał zatroskany Durnik.
- Chyba lepiej o tym nie mówić - stwierdziła ciocia Pol. - Jak myślisz,
dasz radę rozpalić ogień? Pora na śniadanie.
- Tam rosną jakieś drzewa. Moglibyśmy schować się przed wiatrem -
zaproponował kowal.
Dosiedli więc koni i ruszyli w tamtą stronę.
Kiedy już zjedli, przez chwilę siedzieli przy niewielkim ognisku. Byli
zmęczeni i nikt nie miał ochoty ruszać na spotkanie kolejnego ciężkiego dnia.
Garion czuł się szczególnie wyczerpany; żałował, że nie jest już małym chłopcem
i nie może przytulić się do cioci Pol, a nawet położyć głowy na jej kolanach i
zasnąć, jak to robił, kiedy był jeszcze całkiem mały. Dziwne przeżycie pogłębiło
wrażenie samotności; był bardziej niż trochę przestraszony.
- Durniku - odezwał się, raczej by odpędzić ponury nastrój niż z
rzeczywistej ciekawości. - Co to za ptak?
- Chyba kruk - odparł kowal, spoglądając na kołujący im nad głowami
czarny kształt.
- Też tak myślałem - odparł Garion. - Ale one zwykle nie krążą.
Durnik zmarszczył czoło.
- Może obserwuje coś na ziemi.
- Jak długo już tam jest? - zainteresował się Wilk, patrząc z ukosa na
wielkie ptaszysko.
- Zobaczyłem go chyba, kiedy przejeżdżaliśmy przez te pola - wyjaśnił
Garion.
Pan Wilk spojrzał na ciocię Pol.
- Co o tym sądzisz?
Podniosła głowę znad pończochy Gariona, którą właśnie cerowała.
- Sprawdzę.
Jej twarz przybrała niezwykły wyraz czujności. Garion znowu poczuł to
dziwne mrowienie. Odruchowo spróbował sięgnąć umysłem w górę, do kruka.
- Garionie - ciocia Pol nawet na niego nie spojrzała. - Przestań.
- Przepraszam - powiedział i ściągnął swe myśli na właściwe im miejsce.
Pan Wilk przyjrzał mu się z uwagą, a potem mrugnął porozumiewawczo.
- To Chamdar - oznajmiła ciocia Pol. Starannie wbiła igłę w pończochę,
po czym odłożyła ją na bok. Wstała i zrzuciła błękitny płaszcz.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Wilk.
- Chyba będę musiała chwilę z nim pogawędzić. - Zakrzywiła palce jak
szpony.
- Nie dogonisz go. Masz zbyt delikatne pióra na lot przy takim wietrze.
Jest łatwiejszy sposób. - Podniósł głowę i badawczym wzrokiem przeszukał
niebo. - O, tam.
Wskazał ledwie widoczny punkcik ponad wzgórzami na zachodzie.
- Lepiej ty to załatw, Pol. Niezbyt dobrze radzę sobie z ptakami.
- Naturalnie, ojcze - zgodziła się. Spojrzała na punkcik i Garion poczuł
mrowienie, gdy posyłała daleko swe myśli. Punkcik zatoczył krąg, wzniósł się
wyżej, jeszcze wyżej, aż zniknął.
Kruk dostrzegł atakującego orła dopiero w ostatniej chwili, tuż przed
uderzeniem pazurów. W powietrzu zakłębiły się czarne pióra, a kruk, skrzecząc w
przerażeniu, odfrunął, dziko machając skrzydłami. Orzeł ścigał go nadal.
- Dobra robota, Pol - pochwalił Wilk.
- Przynajmniej będzie miał o czym myśleć - uśmiechnęła się. - Nie gap się
tak, Durniku.
Kowal wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami.
- Jak to zrobiłaś?
- Naprawdę chcesz wiedzieć? Durnik zadrżał i szybko odwrócił głowę.
- Myślę, że to załatwia sprawę - stwierdził Wilk. - Przebrania nie będą już
chyba potrzebne. Nie jestem pewien, do czego zmierza Chamdar, ale będzie
śledził każdy nasz krok. Możemy równie dobrze uzbroić się i ruszyć wprost do
Vo Mimbre.
- Nie będziemy jechać szlakiem? - zdziwił się Barak.
- Szlak prowadzi na południe. Możemy na niego wrócić, kiedy
przekroczymy granicę Tolnedry. Ale najpierw chcę zrobić krótki przystanek i
zamienić słówko z królem Korodullinem. Są pewne sprawy, o których powinien
wiedzieć.
- Korodullin? - Durnik był zdumiony. - Czy nie tak się nazywał pierwszy
król Arendii? Ktoś kiedyś mówił mi chyba o tym.
- Wszyscy królowie Arendów noszą imię Korodullina - wyjaśnił mu Silk. -
A wszystkie królowe nazywają się Mayaserana. To element fikcji, którą
podtrzymuje królewska rodzina, by nie dopuścić do rozpadu kraju. Muszą
zawierać małżeństwa z możliwie bliskimi krewniakami, by utrzymać iluzję
zjednoczenia rodów Mimbre i Asturii. Są więc dość chorowici, ale nie ma na to
rady... biorąc pod uwagę szczególny charakter arendzkiej polityki.
- Wystarczy, Silku - wtrąciła z przyganą ciocia Pol. Mandorallen zamyślił
się.
- Możliwe to, by ów Chamdar, który tak zagorzale śledzi nasze kroki, był
człowiekiem o wielkim znaczeniu w posępnej społeczności Grolimów?
- Chciałby być - potwierdził Wilk. - Zedar i Ctuchik to uczniowie Toraka,
a Chamdar również chciałby nim zostać. Zawsze pracował dla Ctuchika, ale uznał
może, że to dla niego szansa awansu w hierarchii Grolimów. Ctuchik jest już
bardzo stary i cały czas spędza w świątyni Toraka w Rak Cthol. Może Chamdar
uważa, że nadeszła pora, by ktoś inny został najwyższym kapłanem.
- Czy w Rak Cthol spoczywa ciało Toraka? - zapytał szybko Silk.
Pan Wilk wzruszył ramionami.
- Nikt nie wie na pewno, ale wątpię. Kiedy Zedar uniósł je z pola bitwy
pod Vo Mimbre, nie sądzę, by chciał je oddać Ctuchikowi. Może znajdować się w
Mallorei albo na południowych rubieżach Cthol Murgos. Trudno powiedzieć.
- Ale w tej chwili właśnie Chamdarem powinniśmy się martwić - uznał
Silk.
- Nie, jeśli tylko będziemy jechać dość szybko.
- Wiec lepiej ruszajmy. - Barak wstał.
Koło południa zasłona chmur pękła w kilku miejscach, odsłaniając
skrawki błękitnego nieba. Ogromne kolumny słonecznego światła przesuwały się
wolno po falującej łagodnie równinie, która - wilgotna i niecierpliwa - oczekiwała
na pierwsze dotknięcie wiosny. Mandorallen prowadził, więc jechali szybko i
pokonali prawie dwadzieścia mil. Wreszcie zwolnili, by spienione konie mogły
odpocząć w lekkim truchcie.
- Jak daleko jeszcze do Vo Mimbre, dziadku? - zapytał Garion, jadąc u
boku pana Wilka.
- Będzie ze dwieście mil. Chyba nawet bliżej dwustu pięćdziesięciu.
- To daleko. - Garion skrzywił się, zmieniając pozycję w siodle.
- Owszem.
- Przepraszam, że tak uciekłem dziś rano.
- Nie twoja wina. To Chamdar robił swoje sztuczki.
- Ale dlaczego wybrał akurat mnie? Czy mógłby zrobić to samo z
Durnikiem... albo Barakiem?
Wilk przyjrzał mu się.
- Jesteś młody, bardziej podatny.
- Niezupełnie o to mu chodzi, prawda? - spytał Garion z wyrzutem.
- Nie - przyznał starzec. - Niezupełnie. Ale to też jest jakaś odpowiedź.
- Czy to jeszcze jedna z tych rzeczy, o których nie chcesz mi mówić?
- Chyba można to tak określić - potwierdził uprzejmie Wilk.
Garion boczył się przez jakiś czas, ale pan Wilk jechał spokojnie, jakby
nie zauważał pełnego pretensji milczenia chłopca.
Na noc zatrzymali się w tolnedrańskim zajeździe, który - jak wszystkie -
był prosty, wygodny i kosztowny.
Rankiem zobaczyli czyste niebo. Pozostały tylko nieliczne kłęby białych
chmur, pędzone rześkim wiatrem. Widok słońca poprawił im samopoczucie.
Nawet Barak i Silk znowu zaczęli się przekomarzać, czego Garion nie słyszał ani
razu w ciągu długich tygodni podróży pod mrocznym niebem Arendii.
Mandorallen jednak tego ranka prawie się nie odzywał, a jego twarz z
każdą milą stawała się bardziej posępna. Nie włożył zbroi, tylko kolczugę i
ciemnobłękitną opończę. Jechał z gołą głową, a wiatr szarpał mu kędzierzawe
włosy. Na szczycie pobliskiego wzgórza stało mroczne zamczysko, spoglądające
na nich z zadumą. Szare mury z godnością wznosiły się w górę. Mandorallen
unikał patrzenia w tamtą stronę i wyraźnie ogarniała go melancholia. Garion jakoś
nie umiał uporządkować swych uczuć wobec rycerza. Był dostatecznie uczciwy,
by przyznać, że na jego opinię silnie wpływają uprzedzenia Lelldorina. Właściwie
nie chciał lubić Mandorallena. Jednak, poza zwykłym przygnębieniem, typowym
chyba dla wszystkich Arendów, poza wystudiowanymi i skomplikowanymi
archaizmami wypowiedzi i niebotyczną zarozumiałością, niewiele było cech,
które budziłyby antypatię.
Półtorej mili za zamkiem, na szczycie wzniesienia stały ruiny. Właściwie
była to tylko jedna ściana z wysokim łukiem bramy pośrodku i strzaskanymi
kolumnami po obu stronach. W pobliżu siedziała na grzbiecie rumaka kobieta;
ciemnoczerwona peleryna powiewała na wietrze. Bez słowa, jakby całkiem
odruchowo, Mandorallen zjechał z traktu i pokłusował na wzniesienie. Kobieta
obserwowała go tez śladu zdziwienia, a nawet z jakąś szczególną rozkoszą.
- Gdzie on jedzie? - zdziwił się Barak.
- To jego znajoma - poinformował sucho pan Wilk.
- Czy mamy na niego zaczekać?
- Dogoni nas.
Mandorallen zatrzymał konia obok kobiety i zeskoczył. Skłonił się, po
czym wyciągnął ręce, by pomóc jej zejść na ziemie. Odeszli razem do ruin; nie
dotykali się nawzajem, ale szli bardzo blisko. Stanęli pod łukiem bramy i
rozmawiali. Za odłamkiem ściany chmury pędziły po czystym niebie, a ich
ogromne cienie, nie bacząc na nic, omiatały smutne pola Arendii.
- Powinienem wybrać inną trasę - mruknął Wilk. - Nie pomyślałem.
- Czy to jakiś problem? - zapytał Durnik.
- Nic niezwykłego... w Arendii - odparł Wilk. - Przypuszczam, że to moja
wina. Czasem zapominam o rzeczach, które mogą się przydarzyć młodym
ludziom.
- Nie bądź taki tajemniczy, ojcze - poprosiła ciocia Pol. - To irytujące. Czy
chodzi o jakąś sprawę, o której powinniśmy wiedzieć?
Wilk wzruszył ramionami.
- To żadna tajemnica. Pół Arendii wie o wszystkim. Całe pokolenie
tutejszych dziewic zapłakuje się co noc z tego powodu.
- Ojcze - rzuciła zniecierpliwiona ciocia Pol.
- No dobrze - ustąpił Wilk. - Mniej więcej w wieku Gariona Mandorallen
był bardzo obiecującym młodzieńcem. Silny, odważny, niezbyt inteligentny - to
cechy, jakie musi posiadać dobry rycerz. Jego ojciec poprosił mnie o radę, a ja
uznałem, że młody człowiek powinien na jakiś czas zamieszkać u barona Vo
Ebor... to właśnie ten zamek za nami. Baron miał wspaniałą reputację i należycie
wyszkolił młodzieńca. Stali się sobie bliscy niemal jak ojciec i syn, jako że baron
był sporo starszy. Wszystko szło znakomicie, dopóki baron się nie ożenił. Jego
małżonka była jednak o wiele młodsza: mniej więcej w wieku Mandorallena.
- Chyba widzę, do czego to zmierza - stwierdził z dezaprobatą Durnik.
- Niezupełnie. Po miodowym miesiącu baron powrócił do swych
tradycyjnych, rycerskich zajęć i pozostawił w zamku bardzo znudzoną młodą
damę. Jest to sytuacja dająca wiele ciekawych możliwości. W każdym razie
Mandorallen i dama wymienili spojrzenia, potem słowa... jak to zwykle.
- W Sendarii takie rzeczy również się zdarzają - wtrącił Durnik. - Ale
jestem pewien, że określamy je innym mianem, niż używane tutaj.
Mówił krytycznym, nawet urażonym tonem.
- Nazbyt pochopnie wyciągasz wnioski, Durniku - upomniał go Wilk. -
Sprawy nie potoczyły się dalej. Może szkoda. Cudzołóstwo nie jest aż tak
poważną przewiną, a po pewnym czasie znudziłoby się im. Jednak oboje za
bardzo kochali i szanowali barona, by okryć go hańbą, dlatego zanim stracili
kontrolę nad sytuacją, Mandorallen opuścił zamek. Teraz cierpią w milczeniu. To
niezwykle wzruszające, choć osobiście uważam, że to strata czasu. Oczywiście,
jestem starszy od nich.
- Jesteś starszy od każdego, ojcze.
- Nie musiałaś tego mówić, Pol. Silk zaśmiał się z konia.
- Cieszę się widząc, że nasz zadziwiający przyjaciel wykazał się wreszcie
brakiem przyzwoitości i pokochał cudzą żonę. Jego szlachetność zaczynała mnie
już mdlić.
Twarz wyrażała gorycz i drwinę z samego siebie; Garion pamiętał go
takiego z Val Alorn, gdy rozmawiali z królową Porenn.
- Czy baron o tym wie? - zainteresował się Durnik.
- Naturalnie. To właśnie sprawia, że Arendowie miękną i wzruszają się,
gdy tylko słyszą tę historię. Był kiedyś rycerz głupszy niż większość Arendów,
który brzydko zażartował na ten temat. Baron wyzwał go natychmiast i w
pojedynku przebił lancą. Od tego czasu niewielu ludzi dostrzega w całej sytuacji
coś zabawnego.
- To i tak nieprzyzwoitość - oznajmił Durnik.
- Ich zachowanie jest ponad wszelkie zarzuty, Durniku - upierała się ciocia
Pol. - Nie ma w tym nic nagannego, póki sprawa nie posunie się dalej.
- Przyzwoici ludzie nie dopuściliby, aby coś takiego się zdarzyło.
- Nie przekonasz jej, Durniku - westchnął pan Wilk. - Polgara zbyt wiele
lat spędziła wśród wacuńskich Arendów. Byli tacy sami albo nawet gorsi niż
Mimbraci. Nie można brodzić w takim sentymentalizmie i nie przejąć go
przynajmniej częściowo. Na szczęście nie całkiem przesłoniło jej to zdrowy
rozsądek. Tylko od czasu do czasu zachowuje się jak skłonna do szlochów
romantyczna panienka. Jeśli tylko unikać jej podczas tych ataków, wszystko jest
prawie tak, jakby była całkiem normalna.
- Użyteczniej spędziłam ten czas niż ty, ojcze - zauważyła jadowitym
tonem ciocia Pol. - O ile pamiętam, poświęciłeś te lata na hulanki w portowych
spelunkach Camaaru. A potem był okres poprawy, kiedy to zabawiałeś
zdeprawowane kobiety w Maragorze. Nie wątpię, że te doświadczenia niezwykle
poszerzyły zakres twej wiedzy o moralności.
Pan Wilk chrząknął z zakłopotaniem i odwrócił wzrok.
Za ich plecami Mandorallen dosiadł konia i ruszył galopem w dół. Dama
stała wśród ruin patrząc, jak odjeżdża, a wiatr wydymał jej czerwoną pelerynę.
Po pięciu dniach dotarli do rzeki Arend, stanowiącej granicę między
Arendia a Tolnedra. Pogoda poprawiała się, w miarę jak posuwali się na południe.
Gdy rankiem stanęli na wzgórzu i zobaczyli rzekę, było już prawie ciepło. Słońce
świeciło jasno, a kilka gnanych poranną bryzą wełnistych chmur pędziło po
niebie.
- Trakt do Vo Mimbre odbiega w lewo - zauważył Mandorallen.
- Tak - potwierdził Wilk. - Zjedźmy do tego zagajnika na brzegu i
spróbujmy doprowadzić się do porządku. Wygląd wiele znaczy w Vo Mimbre.
Nie możemy przypominać bandy włóczęgów.
Na rozdrożu stały trzy postacie w brązowych szatach, pokornie chyląc
głowy i prosząco wyciągając ręce. Pan Wilk ściągnął wodze i podjechał wolno.
Zamienił z nimi kilka słów, po czym wręczył każdemu monetę.
- Kto to? - zapytał Garion.
- Mnisi z Mar Terrin - odparł Silk. - Gdzie to jest?
- Klasztor znajduje się w południowo-wschodniej Tolnedrze, gdzie kiedyś
był Maragor. Mnisi próbują ukoić duchy Maragów.
Pan Wilk skinął ręką. Ruszyli, mijając trzech żebrzących mnichów.
- Mówią, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie przejeżdżali tędy żadni
Murgowie.
- Można im wierzyć? - upewnił się Hettar.
- Raczej tak. Mnisi nigdy nie kłamią.
- Więc każdemu, kto będzie przejeżdżał, powiedzą, że tu byliśmy? - spytał
Barak.
Wilk skinął głową.
- Odpowiedzą na każde pytanie, jakie im się zada. - Nieprzyjemny obyczaj
- burknął ponuro Barak. Pan Wilk wzruszył ramionami i poprowadził ich miedzy
drzewa nad rzeką.
- To wystarczy - zdecydował i zeskoczył z siodła na trawiastą łąkę.
Odczekał chwilę, by pozostali również stanęli f na ziemi.
- Posłuchajcie - zaczął. - Jedziemy do Vo Mimbre. Musicie bardzo uważać
na to, co mówicie. Mimbraci są drażliwi i najprostsze słowo może być uznane za
obrazę.
- Sądzę, ojcze, że powinieneś włożyć te białą szatę, którą dostałeś od
Fulracha - przerwała mu ciocia Pol, otwierając juki.
- Proszę cię, Pol - obruszył się Wilk. - Próbuję coś wytłumaczyć.
- Wszyscy słyszeli, ojcze. Masz skłonności do zbyt szczegółowych
wyjaśnień. - Uniosła białą szatę i przyjrzała się jej krytycznie. - Powinieneś
staranniej ją poskładać. Jest pognieciona.
- Nie włożę tego - oznajmił twardo.
- Owszem, włożysz, ojcze - zapewniła ze słodyczą. - Może będziemy się o
to kłócić jeszcze godzinę czy dwie, ale i tak w końcu będziesz ją miał na sobie.
Dlaczego nie zaoszczędzić ci czasu i nerwów?
- To głupie - poskarżył się.
- Wiele jest głupich rzeczy, ojcze. Znam Arendów lepiej od ciebie.
Zyskasz szacunek, jeśli będziesz odpowiednio wyglądał. Mandorallen, Hettar i
Barak włożą zbroje; Durnik, Silk i Garion te kaftany, które w Sendarii dostali od
Fulracha. Ja będę ubrana w moją błękitną suknię, a ty w białą szatę. Nalegam,
ojcze.
- Co? Słuchaj no, Polgaro...
- Uspokój się, ojcze - rzuciła obojętnie, badając niebieski kubrak Gariona.
Twarz Wilka pociemniała, a oczy niebezpiecznie wyszły z orbit.
- Czy coś jeszcze? - spytała, patrząc spokojnie. Pan Wilk zrezygnował z
walki.
- Jest taki mądry, jak o nim mówią - zauważył Silk. Godzinę później
znaleźli się pod czystym niebem, na trakcie do Vo Mimbre. Mandorallen, znowu
w lśniącej zbroi, ze srebrno-niebieskim proporcem powiewającym na czubku
lancy otwierał kawalkadę. Barak w błyszczącej kolczudze i krótkiej czarnej
pelerynce z niedźwiedziej skóry jechał tuż za nim. Na uparte prośby cioci Pol
wielki Cherek rozczesał splątaną brodę, a nawet zaplótł na nowo włosy. Pan Wilk
w białej szacie był naburmuszony i mruczał coś pod nosem. Ciocia Pol z powagą
jechała obok niego w krótkiej, obszytej futrem pelerynce i czepcu z błękitnej
satyny na ciężkiej masie ciemnych włosów. Garion i Durnik źle się czuli w
wytwornych strojach, za to Silk z fasonem nosił swój kubrak i czarną aksamitną
czapkę. Jedynym ustępstwem Hettara był pierścień z kutego srebra, którym
zastąpił prosty skórzany rzemień, jakim zwykle związywał kosmyk włosów.
Poddani, a nawet rycerze spotkani na trakcie schodzili z drogi i
pozdrawiali ich z szacunkiem. Dzień był ciepły, trakt dobrze utrzymany, a konie
silne. Wczesnym popołudniem stanęli na szczycie wzgórza, skąd trakt opadał
lekko, prowadząc prosto do bram Vo Mimbre.
KONIEC ROZDZIAŁU