ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


55






























Rozdział IX
IMOGENA
Rzepa po wyjściu z chlewka poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy.
Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany taż samą myślą co i
Rzepowa, poszedł do pana Skorabiewskiego i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy nie wie, co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy
usłyszał toż samo co i Rzepowa o zasadzie nieinterwencji, nie tylko że wskutek
przyrodzonej prostakom tępości umysłowej, tej wysoce dyplomatycznej zasady nie
pojął, ale z gburowatością, właściwą również prostakom, ozwał się i został
wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
- Byłem we dworze.
- I nie wskórałeś nic.
A on pięścią o stół.
- Podpalić by ich, psiowiary.
- Cichajże, zbereźniku. Co ci ta pan powiedział?
- Odesłał mnie do naczelnika. Żeby jego...
- Ono to chyba trzeba iść do Osłowic.
- Pojadę do Osłowic - mówił zaraz wtedy - i pokażę mu, że się bez niego
obędzie.
- Nie pojedzieszże ty, nieboraku mój serdeczny, tylo ja sama. Ty, ino się
napijesz, to zara hardo się stawisz i tylko nieszczęścia przymnożysz.
Rzepa z początku było nie chciał, ale zaraz po południu poszedł do karczmy
zalać robaka, nazajutrz dzień toż samo; kobieta więc, nie pytając już o nic,
zdała wszystko na wolę bożą i we środę wziąwszy dziecko wyszła do Osłowic.
Koń był przy gospodarstwie potrzebny, więc poszła piechotą i świtaniem, bo do
Osłowic było trzy opętane mile. Myślała, że może i spotka dobrych ludzi
jadących, którzy pozwolą się jej przysiąść bodaj na brzeżku fury, ale nie
spotkała nikogo. O dziewiątej rano, siadłszy zmęczona na skraju lasu, zjadła

kromkę chleba i parę jaj, które miała ze sobą w kobiałce, potem poszła dalej.
Słonce zaczynało przypiekać, więc spotkawszy pachciarza Herszka z Wrzeciądzy,
który wiózł w drabkach gęsi do miasta, zaczęła prosić, żeby ją zabrał na furę.
- Z Bogiem, moja Rzepowa - odpowiedział Herszek - ale tu taki piach, że koń
ledwie mnie samego ciągnie. Dacie złoty, to was wezmę.
Dopiero przypomniała sobie, że miała tylko jeden czeski zawiązany w chuście.
Chciała Żydowi dać go zaraz, ale on odpowiedział:
- Czeski? I czeskiego na ziemi nie znajdzie, i to pieniądz! cy! cy!
To rzekłszy zaciął konia i pojechał dalej. Na świecie stawało się coraz
goręcej i pot lał się strumieniem z Rzepowej, ale zbierała nogi, jak mogła, i
w godzinę później wchodziła już do Osłowic.
Kto zna jak należy geografię, ten wie, że wjeżdżając od strony Baraniej Głowy
do Osłowic, trzeba przejeżdżać koło kościoła poreformackiego, w którym dawniej
była Matka Boska cudowna, a około którego jeszcze dziś, co niedziela, siedzi
cała ulica dziadów wrzeszczących wniebogłosy. Teraz, że to był dzień
powszedni, siedział więc pod parkanem tylko jeden dziad, ale za to wyciągał
spod łachmanów gołą nogę bez palców i trzymając w ręku wierzch pudełka od
szuwaksu, śpiewał:
Święta, niebieska
Pani anielska.
Ujrzawszy kogo przechodzącego przestawał śpiewać, ale wysuwając jeszcze dalej
nogę, poczynał krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał.
- Miłosierne osoby! Biedna kaleka litości błaga! Niech wam Pan Bóg miłosierny
da wszystko dobre na ziemi!
Ujrzawszy go Rzepowa odwiązała z chusty swego czeskiego i zbliżywszy się
rzekła:
- Mata pięć groszy?
Chciała mu dać tylko grosz, ale dziad poczuwszy szóstaka w palcach nuż jej
wymyślać: " Żałujeta czeskiego Panu Bogu, pożałuje i wam Pan Bóg wspomożenia.

Idźta do paralusa, pókim dobry!"
Więc Rzepowa sobie rzekła: "Niech to będzie na chwałę bożą", i poszła dalej.
Dopiero jak przyszła na rynek, tak się zlękła. Łatwo było przyjść do Osłowic,
ale zabłądzić w Osłowicach jeszcze łatwiej. A toć to miasto nie żarty!
Przyjdziesz do jakiej nieznajomej wsi, a już musisz wypytywać się, gdzie kto
mieszka, a cóż dopiero w takich Osłowicach. "Ja się tu zgubię jak w lesie" -
pomyślała Rzepowa. Nie było innej rady, jak wypytywać się ludzi. O komisarza
wypytała się łatwo, ale poszedłszy do jego domu dowiedziała się, że wyjechał
do guberni. O naczelniku powiedzieli jej, że go trzeba szukać w powiecie. Ba!
a powiat gdzie? Oj! głupia, głupia kobieta. Przecie w Osłowicach, nie gdzie
indziej.
Szukała tedy w Osłowicach powiatu, szukała; nareszcie patrzy: stoi jakiś
pałac, wielki aż strach, a przed nim co niemiara bryk i wozów, i bid
żydowskich, Rzepowej zdawało się, że to jaki odpust, "A kaj tu je powiat?" -
pyta Rzepowa jakiegoś we fraku, podjąwszy go pod nogi. "Toć stoisz, kobieto,
przed nim." Zebrała się z duchem i weszła do pałacu. Patrzy znowu: a tam pełno
korytarzy, na lewo drzwi, na prawo drzwi, dalej jeszcze i drzwi, i drzwi, a na
każdych jakieś litery. Przeżegnała się Rzepowa i otworzywszy z nieśmiałością i
po cichutku pierwsze, znalazła się w jakiejś wielkiej izbie, przedzielonej
stallami jak kościół.
Za stallami siedział jakiś we fraku ze złocistymi guzikami i z piórem za
uchem, a przed stallami różnych panów co niemiara. Panowie płacili i płacili,
a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął
kwitek, ten wychodził. Dopiero Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić, i
pożałowała swojego czeskiego. Toteż z nieśmiałością wielką przystąpiła do
kratki.
Ale tam nikt nawet na nią nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina;
jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Na koniec
przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za

stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:
- Pochwalony Jezus Chrystus!...
- Czego tam?
- Jaśnie naczelniku!...
- Tu jest kasa.
- Jaśnie naczelniku!...
- Tu jest kasa, mówię wam.
- A kaj naczelnik?
Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi:
- Tam.
Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie co
niemiara, w które tu pójść?
Nareszcie widzi, że między rozmaitymi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w
tamtą stronę, stoi chłop z biczem w ręku, więc zaraz do niego.
- Ojcze?
- A czego chceta?
- Skądeście?
- Z Wieprzkowisk, abo co?
- Kaj tu naczelnik?
- Czy ja wiem.
Potem spytała jeszcze jakiegoś ze złotymi guzikami, ale nie we fraku, i z
dziurami na łokciach. Ten nie chciał nawet jej słuchać, odpowiedział tylko:
- Nie mam czasu.
Rzepowa znów weszła w pierwsze lepsze drzwi, nie wiedziała biedaczka, że na
tych drzwiach stał napis:
"Osobom nie należącym do składu urzędu wchodzić nie wolno." Ona do składu
urzędu nie należała; napisu, jak się rzekło, nie widziała.
Tylko co otworzyła drzwi, patrzy: izba pusta, pod oknem ławka, na ławce siedzi
jakiś i drzemie. Dalej drzwi do innego pokoju; w których widać chodzących

panów we frakach i w mundurach.
Rzepowa zbliżyła się do tego, który drzemał na ławie: miała do niego trochę
śmiałości, bo człowiek wyglądał prosty i buty miał na wyciągniętych przed się
nogach dziurawe.
Trąciła go w ramię.
On się zerwał, spojrzał na nią i jak krzyknie:
- Nie wolno! -
Kobiecina w nogi, a on drzwiami za nią trzasnął. Znalazła się trzeci raz na
tym samym korytarzu. Siadła koło jakichś drzwi i z cierpliwością prawdziwie
chłopską postanowiła siedzieć przy nich, choćby do skończenia świata. "A
przecie kto może i zapyta!" - myślała sobie. - Nie płakała, tylko tarła oczy,
bo ją swędziły, i czuła, że cały korytarz ze wszystkimi drzwiami zaczyna się z
nią kręcić.
A tu ludzie koło niej, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a
rozmawiają ze sobą, słychać ha-ru! haru! jak na jarmarku.
Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których
siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we
Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:
- Wy tu czego, kobieto, siedzicie?" Co?
- Do naczelnika...
- Tu jest komornik, nie naczelnik. Szlachcic ukazał drzwi w głębi korytarza.
- Tam, gdzie ta zielona tabliczka, co? Ale nie chodźcie do niego, bo zajęty,
co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.
I szlachcic poszedł dalej, a Rzepowa spojrzała za nim takim spojrzeniem, jakby
za swoim aniołem stróżem.
Przyszło jej jednak jeszcze dość długo czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną
tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy i
szedł przez korytarz, śpiesząc się bardzo. Oj! zaraz można było poznać, że to
naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku interesantów, zabiegając mu to z

prawej, to z lewej strony, a do uszu Rzepowej doszły wykrzyki: "Panie
naczelniku dobrodzieju!", "Słóweczko, panie naczelniku!", "Łaskawy
naczelniku!" Ale on nie słuchał i szedł naprzód. Rzepowej aż zaraz pociemniało
w oczachna jego widok. " Dziej się wola boża!", przemknęło jej w głowie, więc
wypadła na środek korytarza i klęknąwszy z podniesionymi rękoma, zagrodziła mu
drogę.
Spojrzał, stanął; cała procesja zatrzymała się przed nią.
- Toż co jest? - spytał.
- Przenoświętsy nacelni...
I nie mogła dalej: zalękła się tak, że głos urwał się jej w gardle; język
kołem stanął.
- Czego?
- O! o! ady! ady! wedle... poboru.
- Cóż to? was do wojska chcą? - a? - spytał naczelnik.
Interesanci zaraz chórem w śmiech, by podtrzymać dobry humor naczelnika, ale
on zaraz do tych swoich dworzan:
- Proszę! proszę cicho!
A potem niecierpliwie do Rzepowej:
- Prędzej! czego? bo nie mam czasu.
Ale Rzepowa do reszty straciła głowę od śmiechu panów, więc poczęła tylko
bełkotać bez związku: "Burak! Rzepa! Rzepa! Burak, o!
- Musi być pijana! - rzekł jeden z otaczających.
- Zostawiła język w chałupie - dodał drugi.
- Czegóż chcecie? - powtórzył jeszcze niecierpliwiej naczelnik. - Pijaniście
czy co?
- O, Jezusie! Maryja! - wykrzyknęła Rzepowa czując, że ostatnia deska
zbawienia wysuwa się jej z rąk. - Przenoświętsy nacel...
Ale on był istotnie bardzo zajęty, bo to i spisy się już zaczęły, i interesów
w powiecie było mnóstwo, zresztą z kobietą dogadać się nie mógł, więc tylko

kiwnął ręką i zawołał:
- Wódka! wódka! A kobieta młoda i ładna. Potem do Rzepowej takim głosem, że
mało się pod ziemię nie schowała:
- Jak wytrzeźwiejesz, to sprawę przedstawić gminie, a gmina niech przedstawi
mnie.
Poszedł spiesznie dalej, a interesanci za nim powtarzając: "Panie naczelniku
dobrodzieju!", "Słóweczko, panie naczelniku!", "Łaskawy naczelniku!"
Korytarze opustoszały; zrobiło się na nich cicho, tylko dzieciak Rzepowej
począł wrzeszczeć. Więc rozbudziła się jakoby ze snu, wstała, podniosła
dziecko i zaczęła mu pośpiewywać jakimś nieswoim głosem:
- Aa! aa! aa!
Potem wyszła z gmachu. Na dworze niebo zawlokło się chmurami: na krańcach
widnokręgu grzmiało.
W powietrzu było parno.
Co się działo w duszy Rzepowej, gdy przechodziła znowu koło poreformackiego
kościoła z powrotem do Baraniej Głowy, nie podejmuję się opisywać. Ach! gdyby
to tak panna Jadwiga znalazła się w podobnym położeniu, dopieroż bym napisał
sensacyjny romans, którym podjąłbym się przekonać najzaciętszych pozytywistów,
że są jeszcze idealne istoty na świecie. Ale w pannie Jadwidze każde wrażenie
doszłoby do świadomości siebie; rozpaczne rzuty duszy wyraziłyby się w
niemniej rozpacznych, a zatem bardzo dramatycznych myślach i słowach. Owo koło
błędne, głębokie a przebolesne poczucie bezradności, niemocy i przemocy, ta
rola liścia wśród burzy, głuche poznanie, że znikąd ratunku, ani z ziemi, ani
z nieba, natchnęłoby zapewne pannę Jadwigę jakimś niemniej natchnionym
monologiem, który potrzebowałbym tylko spisać, aby sobie zrobić reputację. A
Rzepowa? Ten prosty naród, gdy cierpi, to tylko cierpi, i nic więcej! Rzepowa
w twardym ręku niedoli spoglądała tylko tak, jak spogląda ptak męczony przez
złośliwe dziecko. Szła oto przed siebie, wiatr gnał ją, pot ciekł z jej czoła,
i cała rzecz. Czasem jednak, gdy dzieciak, który był chory, otwierał usta i
poczynał oddychać tak, jakby zaraz miał skonać, wołała na niego: "Jaśku,
Jasieńku mój serdeczny!", i przyciskała macierzyńskie usta do rozpalonego
czoła dzieciny. Minęła wreszcie poreformacki kościół i wyszła daleko w pole,
aż nagle zatrzymała się, bo naprzeciw niej szedł pijany chłop.
Chmury waliły się na niebie coraz gęstsze, a w nich gotowało się coś jakby
burza; od czasu do czasu błyskało, ale chłop nie pytał, rozpuścił na wiatr
poły sukmany, przekrzywił czapkę na ucho i taczając się to w prawo, to w lewo,
śpiewał:
Poszła Doda
Do ogroda
Pasternaku kopać,
A ja Dodę
Kijem w nogę:
Doda uciekać!
Uu! du!
Ujrzawszy Rzepowa, stanął, rozłożył ręce i wykrzyknął:
Oj, pójdziewa w żyto,
Boś dobra, kobieto!
I chciał ją złapać wpół, ale Rzepowa, zlękłszy się o dziecko i o siebie,
uskoczyła w bok; chłop za nią, ale że był pijany, więc się przewrócił. Zerwał
się wprawdzie zaraz, nie gonił jej jednak, tylko porwawszy kamień rzucił za
nią, że aż zawarczało powietrze.
Rzepowa poczuła ból w głowie i zamroczyło ją zaraz, toteż przyklękła. Lecz
pomyślała sobie tylko jedno słowo: "dziecko", i poczęła uciekać dalej.
Zatrzymała się dopiero pod krzyżem, a obejrzawszy się spostrzegła, że chłop
był już z jakie pół wiorsty i taczając się szedł do miasta.
W tej chwili jednak uczuła jakieś dziwne ciepło na szyi; pomacała ręką, a
potem spojrzawszy na palce spostrzegła krew.
Pociemniało jej w oczach i odeszła od przytomności.
Zbudziła się oparta plecami o krzyż. Z daleka nadjeżdżał kabriolet z
Ościeszyna, a w nim młody pan Ościeszyński z guwernantką ze dworu.
Pan Ościeszyński Rzepowej nie znał, ale ona go znała z kościoła; myślała więc
lecieć do kabrioletu i prosić na miłosierdzie boskie, żeby choć dziecko przed
burzą zabrali: podniosła się nawet na nogi, ale nie mogła iść.
Tymczasem młody pan nadjechał i ujrzawszy nieznajomą kobietę stojącą pod
krzyżem, zawołał:
- Kobieto! kobieto! siadajcie.
- Niech Pan Bóg...
- Ale na ziemi, na ziemi.
O! był to figlarz znany w całej okolicy ten młody pan Ościeszyński, więc on
tak zaczepiał wszystkich po drodze, a tak samo też zażartował i z Rzepowej, a
potem zaraz ruszył, dalej. Do uszu Rzepowej doszły śmiechy jego i guwernantki;
potem zobaczyła, jak się zaczęli całować i znikli wraz z kabrioletem w ciemnej
dali.
Rzepowa została sama. Ale nie darmo to mówią: "Baby i ropuchy nawet siekierą
nie zabijesz!" Po godzinie jakiej zwlokła się znowu, choć nogi gięły się pod
nią: poszła dalej.
- Cóż Ci ta dziecina winna, ona rybeńka złota, Panie Boże! - powtarzała tuląc
do piersi chorego Jaśka.
A potem widać zaraz porwała ją gorączka, bo zaczęła mruczeć jakby pijana.
- W chałupinie pusta kołyseczka, .a mój to ta poszedł na wojenkę z karabinem.
Wiatr zsunął jej czepiec z głowy: śliczne jej włosy rozsypały się po plecach i
poczęły furkać w powietrzu. Nagle błysnęło: piorun runął tak blisko, że
owionął ją zapach siarki i aż przysiadła. Ale przyprowadziło ją to do
przytomności; krzyknęła: "A słowo stało się ciałem!" Spojrzała na niebo, które
było wzburzone, niemiłosierne, wściekłe, i zaczęła drżącym głosem śpiewać:
"Kto się w opiekę." Jakiś złowrogi miedziany odblask padał z chmur na ziemię.
Rzepowa weszła do lasu, ale w lesie było jeszcze ciemniej i straszniej. Od
chwili do chwili zrywał się nagle szum, jakby przerażone chojary szeptały do
siebie ogromnym szeptem: "Co to będzie! -O! dla Boga!" Potem znów nastawała
cisza. Czasem znów z głębiny leśnej rozlegał się jakiś głos. Rzepowa aż ciarki
przechodziły, że to może "złe" śmieje się na bajorach albo może gomon
przesunie strasznym korowodem lada chwila. "Byle bez las, byle bez las -
myślała sobie - a tam za lasem zara młyn i chałupa Jagodzińskiego młynarza!"
Biegła więc ostatkiem sił, chwytając w spieczone usta powietrze, a tymczasem
upusty niebieskie otworzyły się nad jej głową: deszcz, pomieszany z gradem,
lunął jak z cebra; uderzył wiatr z taką siłą, że aż chojary przygięły się do
ziemi; las zasnuło mgłą, parą, falami deszczu; drogi ani dojrzeć, a tu drzewa
wiją się po ziemi, a skrzypią i szumią: słychać trzask gałęzi, ciemność.
Rzepowa uczuła, że słabnie.
- Ratunku! ludzie! - zawołała słabym głosem, ale tego nikt nie .słyszał.
Wicher wbił jej nazad głos w gardło i zatamował oddech. Wtedy to zrozumiała,
że już dalej nie ujdzie.
Zdjęła z siebie chustę, zdjęła przyjaciółkę, fartuch, rozebrała się prawie do
koszuli i okutała dziecko; potem, ujrzawszy w pobliżu brzozę płaczącą,
przyczołgała się do niej prawie na czworakach i złożywszy pod gęstwiną
dziecko, sama upadła obok niego.
- Boże! przyjm duszę moją! - wyszeptała z cicha.
I zamknęła oczy.
Burza szalała jeszcze przez czas jakiś, na koniec opadła. Ale zrobiło się już
ciemno; przez przerwy chmur poczęły połyskiwać-gwiazdy. Pod brzozą bieliła się
nieruchoma ciągle postać Rzepowej.
- Nau! - rozległ się jakiś głos w ciemnościach.
Po chwili z daleka dał się słyszeć turkot wozu i chlapanie nóg końskich po
kałużach.
To Herszek, pachciarz z Wrzeciądzy, sprzedawszy w Osłowicach gęsi, wracał na
noc do domu.
Ujrzawszy Rzepową zlazł z wozu.


KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •