Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
142
ROZDZIAŁ XVI
Można przyjąć za zasadę, iż nie ma pewniejszego sposobu niepodobania się drugim jak
postąpić dobrze tam, gdzie oni źle czynili. Na szczęście nie ma reguły bez wyjątku. Malluch
był wyjątkiem, a scena, którą widział, podniosła tylko jego wyobrażenie o Ben-Hurze i musiał
uznać, że był on odważny i zręczny. Gdyby prócz tego przekonania mógł jeszcze coś z wewnętrznych
uczuć młodzieńca odgadnąć, dzień ten byłby ważny dla Simonidesa.
Malluch miał już coś do przekazania swemu panu, bo wiedział na pewno, że polecony mu
był Żydem i przybranym synem sławnego Rzymianina. Prócz powyższego odkrycia, inne
jeszcze zaczęło kiełkować w umyśle wysłannika, a było nader ważne: zdawało mu się bowiem,
że między Messalą a synem duumwira był jakiś związek. Jaki on jednak jest i w jaki
sposób się dowiedzieć, oto nad czym się zastanawiał, a co wydało mu się niełatwe. Tymczasem
Ben-Hur sam przyszedł mu z pomocą, a położywszy rękę na jego ramieniu, wyprowadził
go z tłumu, który znowu zajmował się kapłanem i jego mistycznym źródłem.
Zacny Malluchu zaczął powiedz mi, czy może człowiek zapomnieć swoją matkę?
Pytanie było krótkie, urwane i było jednym z tych pytań, które wprowadzają zapytanego w
niemałe zakłopotanie. Malluch spojrzał na Ben-Hura, chcąc mu z twarzy wyczytać, co właściwie
leży w tym pytaniu; ale zamiast odpowiedzi, której się spodziewał, ujrzał duże czerwone
plamy na policzkach, a w oczach ślady wstrzymywanych łez. Na ten widok odpowiedział
zrazu mechanicznie: Nie. A po chwili, gdy zaczął przychodzić do siebie, dodał:
Jeśliś Izraelitą, nigdy! Oprzytomniawszy zaś zupełnie, rzekł rozważnie: Pierwszą nauką
moją w synagodze była Schema, drugą zaś były słowa Siracha syna, które brzmią: Szanuj
ojca twego z całej duszy, ale pamiętaj o boleściach twej matki!
Czerwone plamy na obliczu Ben-Hura silniej rozgorzały, gdy rzekł:
Wyrazy te przypomniały mi złote dzieciństwo moje, a dowiodły, żeś sprawiedliwym Żydem,
Malluchu. Wierzę i ufam ci.
Mówiąc to, zdjął Ben-Hur rękę z jego ramienia i zebrał nią zwoje swej szaty u piersi i
przycisnął serce, jakby pragnął stłumić cierpienie lub uczucie równie dotkliwe jak boleść.
Ojciec mój mówił dalej nosił wielkie imię i szanowano go w Jeruzalem, gdzie mieszkał.
W chwili zgonu mego ojca matka była jeszcze w kwiecie wieku, a nie dość powiem, gdy
ją nazwę dobrą i piękną, bo na ustach jej było prawo miłości; czyny jej podziwiał każdy, a
przyszłość zdawała się uśmiechać szczęściem. Miałem i małą siostrę, oboje tworzyliśmy rodzinę
tak szczęśliwą, że słowa starego mędrca, który naucza: że Bóg nie mogąc być wszędzie,
stworzył matki, wydały mi się jakby do mojej rodzicielki zastosowane. Pewnego dnia
zdarzył się znakomitemu Rzymianinowi wypadek w chwili. gdy na czele kohorty koło naszego
przejeżdżał domu. Żołnierze wyłamali natychmiast bramy naszego pałacu i pochwycili
nas. Odtąd nie widziałem już więcej ani matki, ani siostry. Nie wiem, czy żyją, ani co się z
nimi stało. Ale Malluchu, człowiek ten, który o mało nas nie przejechał, był w chwili naszego
rozłączenia, i wydał nas siepaczom; słyszał błagania mojej matki za dziećmi i gdy nas rozrywano
śmiał się. Trudno zaiste powiedzieć, co się trwałej przechowuje w pamięci: miłość
czy nienawiść. Dziś, Malluchu, poznałem go z daleka...
Mówiąc te słowa, chwycił towarzysza za ramię, i mówił dalej:
Malluchu, on zna tajemnicę, za którą dałbym życie moje! On może powiedzieć, gdzie
jest i w jakich okolicznościach; jeśli ona nie jeśli one ach! wielka boleść zmieniła je w
jedno, jeśli rozstały się z życiem, to wiem co było ich zgonu przyczyną, a on może mi wskazać,
gdzie ich zwłoki na mnie czekają.
A on tego nie chce?
Nie.
Dlaczego?
Bo jestem Żydem, a on Rzymianinem.
To i cóż? Wszak i Rzymianie mają języki, a Żydzi choć wzgardzeni, posiadają sposoby
wzruszenia ich.
Nie takich jak on. Nie, zresztą jest to tajemnicą państwa. Majątek mego ojca zabrany i
rozdzielony.
Malluch zrozumiał doniosłość sprawy i kiwając głową, zapytał:
Czy poznał cię?
Nie mógł. Wysłano mnie na śmierć i dawno policzony jestem między umarłych.
Dziwię się, żeś się na niego nie rzucił! wykrztusił z namiętnością Malluch.
To mogłoby mi odebrać możność dojścia do celu. Mogłem go zabić, a wiesz dobrze,
Malluchu, że śmierć lepiej jeszcze przechowuje tajemnicę niż zbrodnią shańbiony Rzymianin.
Kto tyle ma powodów do zemsty, a nie korzysta z takiej okazji, ten musi być pewnym
przyszłości i mieć w zapasie lepsze zapatrywania i stanowisko. Malluch przestał być towarzyszem
z obowiązku, a zmienił się przywiązanego sługę, bo Ben-Hur ujął go swą postawą, a on
służył mu dobrym sercem i poszanowaniem.
Po krótkiej przerwie mówił Ben-Hur dalej:
Nie odbiorę mu życia, dobry Malluchu; przed tą ostatecznością broni go tajemnica, którą
posiada, a także pragnę go ukarać i ukarzę, jeśli mi pomożesz
On Rzymianinem! rzekł Malluch bez wahania a ja z rodu Judy Pomogę ci, idę z tobą.
Jeśli chcesz przyrzeczenia, stwierdzę je przysięgą.
Podaj mi rękę, to wystarczy.
Gdy uścisnęli sobie ręce, rzekł Ben-Hur z lżejszym sercem: To, czym cię obarczę, nie
jest ani trudne, ani obciążające sumienie. Chodźmy.
Szli opisaną już drogą, a Ben-Hur pierwszy przerwał milczenie.
Znasz szejka Ilderima Dobrotliwego?
Znam.
Gdzież jest jego gaj palmowy, albo raczej, jak daleko do wioski Dafny.
W Malluchu zbudziła się właściwa jego rasie podejrzliwość; przypomniał sobie podarek i
słodkie słówka pięknej kobiety i zapytał sam siebie, czyżby Ben-Hur zapomniał z miłości
ciężkiej troski o matkę, jednak odpowiedział: gaj palmowy odległy jest od wioski o dwie godziny
konne] jazdy, a o jedną na wielbłądzie.
Dzięki ci, ale nie tu koniec moich pytań; powiedz mi jeszcze, czy te wyścigi, o których
wspomniałeś, już ogłoszono i kiedy mają się odbyć?
Słowa te, jeśli niezupełnie uspokoiły Mallucha, to go mocno zaciekawiły, bo widział poza
nimi jakiś dalszy zamiar; odrzekł więc z zajęciem:
O tak, będą wyścigi i to wspaniałe, chociaż wyprawia je właściwie prefekt jako człowiek
prywatny na cześć konsula Maksencjusza, który tu gości w celu dalszych przygotowań do
wyprawy na Partów. Prefekt jest bardzo bogaty i mógłby wyścigi sam na swoją rękę urządzić,
woli jednak podzielić koszty z bogatymi mieszczanami Antiochii, którzy znów pragną przysłużyć
się wielkiemu konsulowi. Przed miesiącem już rozesłano heroldów na wszystkie strony
świata, a ci ogłosili wyścigi i otwarcie cyrku. Samo imię prefekta daje dostateczną rękojmię,
zwłaszcza na Wschodzie, a cóż dopiero gdy do rozgłosu tego imienia dołączy się Antio-
chia! Wszystkie miasta i wyspy pospieszą na tę wieść, spodziewając się królewskich nagród i
zobaczyć niewidziany dotąd przepych.
A cyrk?... Słyszałem, że mało ustępuje cyrkowi Maksimusa.
Mówisz oczywiście o tym, który jest w Rzymie. Nasz ma dwieście tysięcy miejsc siedzących
dla widzów, a tamten o siedemdziesiąt pięć tysięcy więcej. Tutejszy jest marmurowy,
rzymski również; niczym więcej się nie różnią.
Czy obowiązują te same prawa?
Malluch uśmiechnął się i rzekł:
Gdyby Antiochia ośmieliła się mieć jakąś odrębność, czy Rzym byłby takim wszechwładnym
panem, jak jest? Oczywiście, że prawa przyjęte w cyrku Maksimusa rządzą i tutaj,
prócz małego szczegółu. Tam nie wyjeżdża na raz na tor więcej wozów niż cztery, tutaj
wszystkie bez względu na liczbę.
To stosownie do greckiego obyczaju rzekł Ben-Hur.
Tak, Antiochia jest raczej grecka niż rzymska.
Wóz i konie; co do tego nie ma żadnych ograniczeń.
Odpowiadając, spostrzegł Malluch, że na twarzy Ben-Hura osiadł wyraz zadowolenia.
Jeszcze jedno, Malluchu, kiedyż odbędzie się uroczystość?
Ach! przepraszam, omalże zapomniałem o najważniejszej rzeczy odparł jeśli bogowie
sprzyjać będą, mówiąc stylem rzymskim, konsul przybędzie pojutrze, a szóstego dnia jego
pobytu odbywać się będą igrzyska.
Trochę to mało czasu, ale musi starczyć! Ostatnie słowa wymówił z naciskiem. Na wielkich
Proroków Izraela! wezmę znów lejce w rękę. Ale stój! jeszcze jedno pytanie, czy pewne
jest, że Messala będzie współzawodniczyć.
Malluch zrozumiał teraz zamiary Ben-Hura i plan upokorzenia Rzymianina. Nie byłby
jednak prawdziwym potomkiem Jakuba, gdyby mimo nienawiści do wszystkiego co rzymskie,
i mimo obudzonego zainteresowania nie usiłował obliczyć wszelkich trudności. Toteż
głos jego drżał, gdy pytał: Masz ty dostateczną w takich przedsięwzięciach wprawę?
Nie lękaj się, przyjacielu. W cyrku Maksimusa od lat trzech nikt. gdy ja występowałem,
nie otrzymał wieńca zwycięzcy. Spytaj się, spytaj najlepszych i najśmielszych pomiędzy nimi,
a potwierdzą moje słowa. Cezar sam oddawał mi na ostatnich wyścigach swoje rumaki w
rękę, abym z nimi stanął przeciw całemu światu.
A ty nie uczyniłeś zadość temu życzeniu? pytał Malluch z przejęciem.
Ja... jam Żyd... Ben-Hur zdawał się drżeć, gdy mówił. A chociaż noszę suknie Rzymianina,
nie chciałem przyjąć zobowiązania, które by ubliżyło imieniu ojca mego wobec kapłanów
i rządców świątyni. W palestrze, szkole szermierki, mogłem się ćwiczyć, ale w cyrku
byłby to zuchwalstwem wobec praw naszych. Jeśli tu stanę do wyścigów, to klnę się. że nie
czynię tego dla żadnej nagrody.
Czekaj, nie przysięgaj zawołał Malluch. Nagroda to dziesięć tysięcy sestercji. To
majątek wystarczający na całe życie!
Nie dla mnie, choćby go prefekt pięćdziesiąt razy potroił. Co mówię, więcej niż to, więcej
niż dochody cezarów, od pierwszego roku ich panowania bardziej mnie pociąga zabawa,
w której pragnę upokorzyć mego wroga. Nad wszelkie dostatki wyżej stawiam zemstę, a ona
dozwolona prawem.
Malluch uśmiechnął się i skinął głową, jakby mówił: Dobrze, dobrze wiesz, że Żyd pojmuje
Żyda.
Messala będzie się ścigał dodał już się wielokrotnie zobowiązał do wyścigów ogłoszeniami
na ulicach, po łaźniach, teatrach, w pałacu i w obozie. Zresztą, nie może się cofnąć,
bo imię jego już zapisane na tablicach wszystkich młodych marnotrawców całej Antiochii.
A więc zakładają się na niego... czy tak, Malluchu?
Oczywiście, i dlatego codziennie przyjeżdża tu na ćwiczenia!
A więc to na tym wozie i tymi końmi ma stanąć w szranki. Ach! jakże ci jestem
wdzięczny, Malluchu! jakże się cieszę! A teraz wiedź mnie do gaju palmowego i prowadź do
szejka Ilderima Dobrotliwego.
Kiedy?
Dziś. Jego konie, jak myślisz będą mogły być na jutro zamówione?
A więc ci się podobały?
Widziałem je tylko chwilę odparł Ben-Hur z zapałem bo gdy nadjechał Messala, już
nic prócz niego nie widziałem, przecież i tak ujrzałem dosyć, bo wiem, że rumaki te są chwałą
pustyni. Podobne widziałem tylko w stadach Cezara, a kto raz takie konie zobaczy, pozna je
wszędzie. Jutro, gdy cię spotkam, możesz mnie nie pozdrowić, a przecież zdradzi cię ruch.
wyraz oblicza i postawa. Tak samo, z tą samą pewnością jak ciebie, poznam bieguny pustyni.
Jeśli to, co o nich mówią, jest prawdą, a ja potrafię ujarzmić je siłą mego ducha, to...
Wygram sestercje przerwał śmiejąc się Malluch.
Nie odparł prędko Ben-Hur raczej zrobię to, co przystoi potomkowi Jakuba i upokorzę
publicznie mego wroga, ale dodał niecierpliwie tracimy drogi czas na rozmowie; pomyślmy
raczej, jak najszybciej dostać się do namiotów szejka.
Malluch zastanowił się chwilę i rzekł:
Najlepiej idźmy prosto do pobliskiej wsi; jeśli tam uda się nająć dwa wielbłądy, to za
godzinę będziemy na miejscu.
Spieszmy więc.
Wieś była pełna pałaców, otoczonych pięknymi ogrodami, wśród nich liczne książęce gospody
otwierały gościnne wrota. Nasi znajomi najęli wielbłądy i puścili się w podróż do palmowego
gaju.
Okolica, którą przejeżdżali była pagórkowata, ale bardzo dobrze uprawiana. bo był to właściwie
ogród Antiochii. Wyzyskano tu każdą piędź ziemi, a pochyłości wzgórz, niby tarasy
oplecione winnymi latoroślami, wabiły przechodnia nie tylko cieniem, ale i pysznymi gronami
winnych jagód, błyszczących barwą purpury i dojrzałością. Spomiędzy grząd, zasadzonych
melonami, wśród sadów brzoskwiniowych i figowych, pod cieniem pomarańcz i cytryn
widniały białe chaty rolników. Wszędzie witała podróżnika urodzajność, pogodna córa pokoju,
mówiąca, że tu jej mieszkanie; nie jeden ulegał temu urokowi i decydował się nawet na
płacenie podatków Rzymowi, byle tu pozostać. Z dala spomiędzy gałęzi drzew, tu i ówdzie
wychylały się szczyty gór Taurusu i Libanu, a wśród całego krajobrazu niby srebrna wstęga
Orontes toczył swoje wody.
Dotarli do rzeki i odtąd trzymali się jej biegu, mijając zamieszkane doliny i spadziste
wzgórza. Chociaż rozłożyste dęby, sykomory, mirty, wawrzyny, krzewy garbarskiej mącznicy
i wonne jaśminy wieńczyły brzegi Orontesu i zdawały się go ocieniać, to przecież fale rzeki
były srebrzyste i czyste, bo promienie słońca, padając prostopadle, muskały miłośnie fale
wolno płynącej wody. I spokój tych miejsc byłby do snu podobny, gdyby nie statki nieustannie
krążące po jego wodach. Cały ten widok wzbudzał wspomnienie morza, dalekich narodów,
wspaniałych grodów i bogactw krain nieznanych. Ileż to marzeń wywołać zdoła biały
żagiel, co wzdęty wiatrem wiedzie na morze, a zwinięty w domowe zaprasza progi! Wśród
podobnych myśli jechali młodzi przyjaciele, aż do zatoki utworzonej wodami rzeki, a spokojnej
i czystej niby szklana szyba. W zaokrągleniu zatoki rosło stare drzewo palmowe, które
Malluch, skręcając w bok, minął a chwytając Ben-Hura za rękę, rzekł:
Patrz! oto gaj palmowy!
Nigdzie, nawet w oazach Szczęśliwej Arabii lub w pysznych rezydencjach królów Ptolomeuszów
nad Nilem, nie znalazłoby się tak pięknego krajobrazu jak ten, który ukazał się
oczom Ben-Hura. Zdawało się, że samo miejsce chce przyczynić się do wzmocnienia jego
ducha. U nóg ścielił się miękki kobierzec traw niezwykłe zjawisko w gorącej Syrii; przez
listowie niezliczonych starych drzew daktylowych, istnych patriarchów swego rodu, migotało
niebieskie niebo. Czy gaj Dafny piękniejszy jest nad to miejsce? zapytywał Ben-Hur sam
siebie, a palmy jakby odgadywały jego myśli i pragnęły zjednać go dla siebie, zdawały się,
gdy je mijał, chwiać koronami i chłodzić czoło jego.
Patrz rzekł Malluch, wskazując olbrzymie drzewo palmowe każdy pierścień na jego
pniu oznacza rok życia, policz je od korzenia do gałęzi, a nie zdziwisz się, gdy ci szejk powie,
że ten gaj zasadzono, gdy w Antiochii nikt jeszcze o Seleucydach nie słyszał.
Patrząc na palmę, na wdzięk, z jakim się pnie i pochyla, niepodobna, aby się duch poetycki
w człowieku nie rozbudził.
Takich uczuć doznawał także Ben-Hur, gdy mówił:
Kiedy dziś widziałem szejka Ilderima na arenie, wydał mi się bardzo pospolitym i zwyczajnym
człowiekiem. Przełożeni świątyni w Jerozolimie patrzyliby chyba z pogardą na niego;
kto wie nawet, czyby go nie uważali za psa z rodu Edomitów. Jakimże więc sposobem
jest właścicielem gaju i jakim sposobem zdołał go ustrzec od grabieży rzymskich gubernatorów?
Jeśli krew uszlachetnia się i doskonali w biegu czasów, to, synu Ariusza, wielkim człowiekiem
jest stary Ilderim, chociaż jest Edomitą mówił Malluch z zapałem. Cały szereg
szejków poprzedza Ilderima, a jeden z nich, nie umiem powiedzieć, który i kiedy, spełnił
uczynek miłosierdzia, ratując jednego z królów syryjskich w ucieczce przed ścigającym go
wrogiem. Dzieje mówią, że go wspomógł tysiącem jeźdźców obeznanych równie dobrze z
kryjówkami i ścieżkami pustyni, jak pasterze ze wzgórzami, na których pasą trzody. Ucieczka
się powiodła, a miejsce, na którym stoimy, jest właśnie sławne potyczką, z której ów król
wyszedł przy pomocy synów pustyni zwycięsko i zasiadł na tronie. Wtedy, pamiętając o przysłudze,
wezwał syna pustyni na to miejsce, rozkazał rozłożyć namioty, sprowadzić rodzinę i
trzody, i cały ten kraj od najbliższych gór z jeziorem i drzewami dał jemu i jego dzieciom na
wieki w posiadanie. Nikt odtąd nie poważył się zaprzeczyć im prawa własności, a późniejsi
władcy nieraz duże odnosili korzyści, utrzymując dobre stosunki z pokoleniem, któremu błogosławił
Pan na ludziach i koniach, wielbłądach i bogactwach. A nie poskąpił im władzy, bo
oto stali się panami jedynej drogi między miastami i wolno im rzec do kupca: jedź w pokoju!
albo stój! a stało się, jak rozkazali. Nawet prefekt rzymski w cytadeli, co panuje nad
Antiochią, szczęśliwym zowie dzień, w którym Ilderim Dobrotliwy, tak dla swych dobrych
uczynków zwany, przybywa z żonami, dziećmi, wielbłądami i służbą, aby za przykładem
ojców naszych Abrahama i Jakuba, opuściwszy gorzkie źródła swej ojczyzny, odpocząć w
cieniach tego uroczego gaju.
Jakże to być może przerwał Ben-Hur, który słuchał opowiadania, nie zważając na
zwolniony chód wielbłąda widziałem przecież jak szejk targał brodę, przeklinając sam siebie,
że powierzył swoje konie Rzymianinowi. Wszak gdyby Cezar to słyszał, z pewnością
mógłby powiedzieć: nie chcę takiego przyjaciela, weźcie go sprzed oczu moich.
Uwaga twoja słuszną jest odpowiedział Malluch z uśmiechem. Ilderim nie jest przyjacielem
Rzymu. Przed trzema laty Partowie jadąc drogą od Bosry do Damaszku, wpadli na
karawanę, niosącą oprócz innych towarów kasę podatkową jednego obwodu i zabrali wszystko.
W napadzie tym ludzie karawany śmierć ponieśli, ale to łatwo by przeoczyli rzymscy
urzędnicy, gdyby skarb cesarski nie poniósł szkody. Tak poszukali straty na dzierżawcach
podatków, którzy za nią odpowiadali, że poskarżyli się Cezarowi, który znów nałożył grzywnę
na Heroda. Herod zajął posiadłości Ilderima, twierdząc, że ten przez zdradę nie dopełnił
swego obowiązku, jako właściciel drogi. Szejk odwoływał się do Cezara, ale odebrał tego
rodzaju odpowiedź, od której dotąd boleje serce starca, oczekując chwili zemsty, może niedalekiej.
Ach! mój Malluchu, nie podoła on Cezarowi.
O tym pomówimy innym razem, ale oto odtąd zaczynają się gościnne progi szejka, dzieci
przemawiają do ciebie.
Wielbłądy stanęły, Ben-Hur ujrzał kilka małych dziewcząt, zapewne były to córki wieśniaków
syryjskich, a podawały w koszyczkach daktyle. Owoce świeżo zerwane zapraszały
do jedzenia, Ben-Hur wziął kilka; człowiek zaś siedzący na drzewie, które mijali, zawołał:
pokój wam i pozdrowienie!
Podziękowawszy dzieciom, ruszyli obaj przyjaciele dalej, pozwalając wielbłądom iść, jak
same chciały.
Musisz wiedzieć mówił dalej Malluch, jedząc daktyle, że kupiec Simonides pokłada
we mnie zaufanie i nieraz wzywa mej rady. Ponieważ żyję w jego domu. więc znam wielu
jego przyjaciół, a ci wiedząc, iż pan mi ufa, mówią przy mnie otwarcie. Tym sposobem zna
mnie i szejk Ilderim.
Opowiadanie Mallucha zwróciło uwagę Ben-Hura na chwilę w inną stronę, a przed oczyma
jego duszy stanął obraz wdzięczny, czysty i jakby błagalny Estery, Simonidesowej córy.
Jej wielkie, ciemne oczy, błyszczące blaskiem właściwym żydowskiemu typowi, jakże
skromnie spojrzały na niego! Na chwilę zdało mu się. że widzi ją, że słyszy jej krok, gdy się
zbliżała z winem, i głos, gdy mówiła, podając kubek. Współczucie, które mu okazała było tak
wyraźne, że słowa stawały się zbyteczne. Jakże miłe było to wspomnienie! Jednak, gdy się
zwrócił do Mallucha, pierzchło ono wobec rzeczywistości.
Przed kilku tygodniami mówił dalej Malluch stary Arab przybył do Simonidesa w
mojej obecności. Widząc, że był czymś mocno podniecony, chciałem odejść, ale nie pozwolił,
mówiąc: jesteś Izraelitą, możesz więc zostać i usłyszeć dziwną opowieść. Nacisk, z jakim
wymówił słowo Izraelita, zadziwił mnie i zaciekawił. Zostałem więc, powtórzę ci w skrócie
co mówił, bo zbliżamy się już do namiotów i szczegółowo może on sam ci opowie. Przed
wielu laty przybyło do jego namiotów na pustyni trzech cudzoziemców, a każdy z innego
narodu: Grek, Hindus i Egipcjanin. Białe ich wielbłądy były większe i piękniejsze niż mu się
kiedy zdarzyło widzieć. Wyszedł ku nim i przyjął ich gościnnie na nocleg. Nazajutrz rano
wstali i modlili się w niezrozumiały dla szejka sposób, wzywając Boga i Jego Syna w sposób
dziwnie tajemniczy. Po śniadaniu Egipcjanin opowiedział gospodarzowi, kim byli i skąd
przybywali. Każdy z nich z osobna widział gwiazdę, każdy słyszał głos rozkazujący im iść do
Jerozolimy i tam pytać: gdzie jest Ten. co się narodził. Król Żydowski? Uczynili zadość
wezwaniu, a od Jerozolimy wiodła ich gwiazda aż do Betlejem, gdzie w jaskini znaleźli nowo
narodzone dziecię. Wierząc, że Dziecię jest obiecanym im królem, padli przed nim na kolana,
oddawszy cześć i kosztowne dary. Spełniwszy rozkaz Pana, dosiedli wielbłądów i nigdzie nie
odpoczywając, przybyli do szejka. Uciekli przed Herodem, który, jak mówili, byłby ich zabił,
gdyby mu wpadli w ręce. Wierny prawu gościnności, przechował ich szejk rok cały; po czym
każdy z nich, zostawiwszy kosztowne dary, odjechał w swoją stronę.
A to naprawdę zadziwiające zdarzenie zawołał Ben-Hur.
O co to oni mieli zapytać w Jerozolimie?
Kazano im pytać: gdzie jest Ten, co się narodził, Król Żydowski.
I nic więcej?
Zdaje mi się, że było jeszcze coś więcej, ale nie pamiętam.
I znaleźli dziecię.
Tak, i oddali mu cześć.
Ależ to cud. Malluchu.
Ilderim jest zacnym człowiekiem; a choć jest wrażliwy jak każdy Arab to niepodobna
przypuszczać, aby kłamał.
Malluch opowiadał z niezwykłym przejęciem. Wielbłądy zostawione same sobie, zeszły z
drogi na trawę.
Ilderim nic więcej nie wie o tych ludziach? pytał Ben-Hur. Co się z nimi stało?
Owszem, wie i to właśnie było powodem jego przybycia do Simonidesa w dniu, o którym
ci mówiłem, bowiem wieczorem dnia poprzedniego zjawił się z niego Egipcjanin.
Gdzie?
Tu, u wejścia namiotu, do którego jedziemy.
I zdołał go poznać?
Tak, jak ty dziś rano poznałeś konie po ruchach i całej postaci.
I po niczym więcej?
Jechał na tym samym wielkim białym wielbłądzie, wymówił nazwisko Baltazara Egipcjanina,
jak przed laty.
To nowy cud Wszechmogącego rzekł Ben-Hur wzruszony. Zdziwiony tym uniesieniem
Malluch, zapytał:
Dlaczego?
Wszak nazwałeś Egipcjanina Baltazar?
Tak.
Czyż nie pamiętasz, że to samo imię podał nam dziś starzec u krynicy?
Przypomnienie to wzruszyło i Mallucha.
Prawda, zaiste odparł nawet wielbłąd ten sam, a ty ocaliłeś temu człowiekowi życie.
Kobieta zaś rzekł Ben-Hur jakby do siebie kobieta, to jego córka?
Zamyślił się i można by przypuścić, że nowe, bardziej od Estery pożądane zjawisko, zagości
w jego duszy ale tak się nie stało.
Powiedz mi jeszcze mówił dalej czy ci trzej mieli pytać: gdzie jest Ten, który ma być
królem Żydów?
Niezupełnie tak. Słowa były: co się narodził. Król Żydowski. Tak mówił i słyszał szejk
na pustyni, i odtąd czeka przyjścia tego króla, i nikt nie obali jego wiary w tym względzie.
Jak ma przyjść czy jako król?
Tak, i los Rzymu wypełni się, twierdzi szejk.
Ben-Hur milczał chwilę, próbując opanować swoje uczucia.
Starzec ten jest jednym z wielu milionów rzekł z wolna z wielu milionów, wśród których
każdy ma krzywdę do pomszczenia. Ta dziwna jego wiara karmi go winem i chlebem
nadziei, bo któż, jeśli nie Herod, może być królem Żydów, póki istnieje Rzym? Ale wracając
do opowiadania, czy słyszałeś co mu Simonides odparł?
Jeśli Ilderim jest zacny, to Simonides jest mądry mówił Malluch słuchałem... Nagle
przerwał... Ale słuchaj no, ktoś nas dogania.
Jakoż zbliżał się hałas, turkot wozu i odgłos końskich kopyt, a niebawem ukazał się także
szejk Ilderim, konno w orszaku swoich ludzi; między wiedzionymi końmi była i owa czwórka
wraz z wozem. Szejk jechał z pochyloną głową, a biała broda spadała mu na piersi. Nasi dwaj
znajomi, zwróciwszy się ku niemu, uprzedzili go, pozdrawiając go uprzejmie.
Pokój wam! Witaj mój przyjacielu Malluchu, witaj; ufam, iż nie wracasz, ale przybywasz
z dobrą wieścią dla mnie od zacnego Simonidesa, którego niech zachowa długie lata przy
życiu wielki Bóg ojców jego! Wróćcie więc i chodźcie ze mną. Mam chleb i napój, a jeśli
wolicie, mamy napój i mięso z młodego koźlęcia. Chodźcie.
Towarzyszyli więc szejkowi aż do namiotu, a gdy zsiadali, gospodarz już stał u wejścia,
trzymając w ręku tacę z trzema kubkami napełnionymi jasnożółtawym likworem. Naczerpał
tego napoju z bukłaku umieszczonego u stropu namiotu.
Pijcie rzekł serdecznie do przybyłych w napoju tym jest umocnienie mieszkańców
namiotów.
Każdy wziął kubek, wypił do dna, zostawiając tylko pianę, a szejk mówił:
Wejdźcie teraz w Imię Boże.
Gdy weszli, Malluch wziął na bok szejka i mówił z nim na osobności, a skończywszy,
zbliżył się do Ben-Hura i rzekł:
Już rozmówiłem się z szejkiem, jutro rano da ci konie i jest twoim przyjacielem. Zrobiłem
dla ciebie, co mogłem reszta należy do ciebie; ja zaś muszę wrócić do Antiochii, bo
obiecałem dziś wieczór z kimś się widzieć. Jutro powrócę na naradę, a może będę mógł, jeśli
wszystko dobrze pójdzie, zostać tu aż do końca wyścigów.
Rozstali się wśród wzajemnych błogosławieństw, a Malluch skierował wielbłąda w stronę
Antiochii.
KONIEC ROZDZIAŁU