ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Autor: KONRAD T. LEWANDOWSKI
Tytul: KOLACJA U KRÓLOWEJ (fragment powieści)

Z "NF" 3


- Nie lepiej było iść przeciw Burgundczykom pod Compiegne? - spytał Gilles de Rais. - Cały rok żeśmy tu zmitrężyli, z dala od słodkiej Francji, zamiast przeciw Anglikom stawać.
- Bóg tak chciał - odpowiedziała spokojnie Dziewica Orleańska.
Poszczękując zbrojami, szli przez obóz krzyżowców na radę wojenną. Wokół płonęły ogniska, stały wozy, krzątała się czeladź. W dali, w zapadającym mroku, coraz wyraźniej widać było pochodnie na murach oblężonych Domażlic.
- Bóg nie nazywa się La Tremoille! - odparł z gniewem de Rais. - A to on ciebie tu zesłał. Byle dalej od dworu i króla! Posłałby cię on na krucjatę i przeciw Chinom, gdyby się takowa szykowała.
- Sama pragnęłam w Czechach kościoła i krzyża bronić - przypomniała Joanna d'Arc. - Książę La Tremoille nie zrobił nic wbrew mej woli.
- Pamiętam. Jednak zamierzałaś uczynić to dopiero po wypędzeniu Anglików - zauważył de Rais.
- Cóż pocznę, że Ojciec Święty z ogłoszeniem krucjaty na to nie poczekał - uśmiechnęła się Dziewica Orleańska.
- Ale król powinien mieć dość rozumu, by cię przy sobie zatrzymać! Gdyby nie ty, wciąż byłby delfinem Karolem. Zapomniał już, komu koronę zawdzięcza!
- De Rais, zamilcz! Ani słowa przeciw królowi! Nie z mojej woli, lecz z boskiej odbyła się koronacja w Reims. Ja byłam tylko narzędziem w ręku Boga.
- Wybacz, zapomniałem, że tobie tylko anielskie głosy w głowie. Brudnej prawdy widzieć nie chcesz. Dobrze zatem, mogę milczeć - nachmurzył się rycerz.
- Gilles, przyjacielu - Joanna złagodniała. - Ileż razy mam ci mówić, że służę mocy przerastającej wszelkie ludzkie ścieżki i ziemskie sprawy? Inną miarę do mych czynów przykładaj.
- Nie lekceważ polityki!
- Nie kłóćmy się, jutro bitwa. Odpuść mi wszystko, w czym ci zawiniłam i stój przy mnie jak pod Orleanem.
- Odpuszczam i sam o wybaczenie proszę.
- Wybaczam ci. To ten namiot...
- Dziewica Joanna i szlachetny rycerz Gilles de Rais! - zapowiedział ich przybycie strażnik przy wejściu.
- Witaj, pani! - Rycerze powstali. Na miejscu pozostał tylko legat papieski kardynał Cesarini, któremu tusza i powaga urzędu wstać nie pozwalały.
- Gdzie są wojska heretyków? - zapytała Joanna d'Arc, poprzestając jedynie na krótkim ukłonie.
- Uszły w głąb Czech - odpowiedział wódz piątej krucjaty przeciw czeskim husytom, margrabia brandenburski Fryderyk Hohenzollern, gładząc czarną brodę.
- Za dzień, dwa weźmiemy Domażlice i sami ich poszukamy - zapewnił legat papieski.
- Nie może tak być! - zawołała z gniewem Joanna. - Wyślijcie natychmiast podjazdy, niech husytów tropią. Musimy wiedzieć, gdzie są ich główne siły.
- Córko, bacz, że do godniejszych od siebie przemawiasz - uśmiechnął się wyniośle Cesarini.
- Bóg mówi przez moje usta! - Huknęła w stół żelazną rękawicą, aż legat podskoczył w fotelu. - Nie dość wam było dotąd sromotnych klęsk i porażek?! Mam przypomnieć jak cztery lata temu na sam widok heretyków uciekliście? Wiedzcie, że i samemu Bogu widok ten był niemiły. Dlatego posłał mnie do was, by się rzecz nie powtórzyła. Zniszczę husytów jak zniszczyłam Anglików, ale pierwej wy się pychy wyrzeknijcie! Ukorzcie się, albowiem tylko pokornym Bóg chce dać zwycięstwo.
- Dobrze już, wyślę podjazdy - powiedział pojednawczo margabia Fryderyk i skinął na jednego z towarzyszących mu rycerzy, który natychmiast wyszedł z namiotu. Kardynał Cesarini spąsowiał, lecz milczał.
- Cóż jeszcze? - spytał margrabia.
- Piechota - rzekła Joanna. - Mamy zbyt mało piechoty, dlatego rycerstwo musi zsiąść z koni i pieszo na tabory heretyków uderzać.
- Nie uchodzi, by rycerz walczył pieszo.
- Ale godzi się iść pieszo w świętej pielgrzymce - odparła Joanna. - W pielgrzymce zatem, którą ja poprowadzę, poniesiemy miecz i krzyż do obozu wroga.
- Trudno będzie Bawarczyków przymusić - pokręcił głową Fryderyk Hohenzollern.
- Wszyscy nie muszą, jazdy się nie wyrzekniemy, ale ze dwa tysiące rycerstwa wraz z giermkami musi z koni zejść. Poszłoby to łatwiej, gdyby jego eminencja raczył dać błogosławieństwo... - Joanna skłoniła się ku Cesariniemu.
Legat popatrzył na nią z niechęcią, ale skinął twierdząco.
- Pobożnemu dziełu błogosławieństwa nie odmówię.
- Dziękuję wam, ojcze.
- Teraz bombardy... - kontynuowała Joanna. - Zawsze najpierw one przemówić muszą, zanim piechota do szturmu ruszy. Trzeba przydzielić więcej koni i ludzi do ich przenoszenia, żeby mieć je zawsze tam, gdzie najbardziej potrzeba.
- Chcecie bombard w polu używać, nie przeciw murom? - zdumiał się margrabia.
- Heretycy zwykli mury ze swoich wozów budować, więc trzeba je czymś kruszyć.
- Nikt w obozie lepiej od Dziewicy Joanny nie zna się na zdobywaniu szańców - wtrącił de Rais.
- Wiemy to i dlatego słuchamy z uwagą - odrzekł margarbia Fryderyk. - I nam nie w smak klęski do tej pory zaznane.
- Obecność Dziewicy Orleańskiej w obozie sprawiła, że w rycerstwo wielki duch wstąpił - pośpieszył z komplementem Cesarini, by przypodobać się margarbiemu.
- Bardzo jesteśmy radzi - odparł margarbia - że legat papieski to docenia. Lecz co z porannym szturmem?
- Nie będzie szturmu, póki nie dowiemy się, gdzie są główne siły heretyków - powiedziała Joanna. - Lepiej by nie zaszli nas od tyłu, gdy będziemy Domażlice zdobywać.
- Zgoda - rzekł Fryderyk Hohenzollern. - Na tym, myślę, radę skończyć możemy.
- Amen! - Cesarini uniósł dłoń do błogosławieństwa.
Następnego dnia podjazdy wróciły o wiele szybciej niż się ich spodziewano, zaraz po porannym nabożeństwie.
- Idą na nas traktem od Berounem! - wykrzyknął zwiadowca z podrapaną twarzą, ostro osadzając konia przed obozową kaplicą. - Idzie cała kacerska moc; jazda, piechota, tabory!
Kardynał Cesarini pobladł i przeżegnał się szybko.
- Kiedy tu będą? - spytała Joanna d'Arc.
- Około południa!
- Możesz odejść.
- Prawdziwie Duch Święty przemówił wczoraj przez wasze usta - powiedział margrabia Fryderyk do Joanny i rzucił kose spojrzenie legatowi. - Mamy zatem trzy, może cztery godziny. Jak wykorzystamy ten czas dany od Boga?
Dziewica Orleańska obejrzała się na Domażlice.
- Mały oddział jazdy trzeba zostawić do pilnowania bram, żeby żadnej wycieczki w czasie bitwy nie uczynili.
- Roztropna myśl.
- Wy, panie margrabio, weźmiecie większą część jazdy i uderzycie na heretyków, gdy się tylko pojawią. Kiedy wrogowie za wozami się skryją, odstąpicie i dacie poczynać piechocie pod moim dowództwem - Joanna rozejrzała się szybko. - Odstąpicie pod Czeski Las, tam będzie nasze prawe skrzydło. Nakażcie wszystkim rycerzom społem i każdemu z osobna, by odstępowali pod las, pod sztandar papieskiego legata. Staniecie tam ze swym orszakiem, eminencjo.
Kardynał Cesarini spojrzał tylko na margrabiego i skinął twierdząco.
- De Rais!
- Tak, pani!
- Weźmiesz wszystkie bombardy i szwajcarskich pikinierów i staniecie na lewym skrzydle. Ja z knechtami i spieszonym rycerstwem pośrodku stanę.
- Szwajcarscy ochotnicy to chłopy dzielne i pobożne, ale ledwie tysiąc ich z nami przyszło - zauważył de Rais.
- W razie czego osłoni was jazda pilnująca bram.
- Albo ja pchnę kilka chorągwi za waszymi plecami - dodał margrabia.
- Baczcie zatem, by żadne wozy ani inne przeszkody wam tego ruchu nie utrudniły. Teraz trzeba dopilnować, by część rycerstwa z koni zeszła. Niech też zdejmą z siebie trochę zbroi, tyle by mogli o własnych siłach wstać, gdy się w boju przewrócą. Eminencjo i wy margrabio Fryderyku, stójcie przy mnie i tłumaczcie moje słowa gdy do rycerstwa przemawiać będę.
- Konie! - zawołał margrabia do giermków.
- Roczny odpust każdemu, kto na heretyków pieszo za Dziewicą Joanną pójdzie! - oznajmił pół godziny później kardynał Cesarini, gdy Joanna d'Arc skończyła mowę do rycerzy przybyłych na krucjatę z Bawarii, Flandrii, Alzacji, Zelandii i Holandii.
Alzatczycy posłuchali wezwania Dziewicy jak jeden mąż i natychmiast zeszli z siodeł. Podobnie postąpiła większość rycerstwa flandryjskiego i zelandzkiego. Najliczniejsi jednak Bawarczycy w większości nie kwapili się rezygnować z konia na rzecz odpustu.
- Tak im brzuchy od piwa obrzmiały, że już tylko je wozić potrafią, nie nosić - mruknęła Joanna do de Raisa. Kazała podać sobie swój biały sztandar z archaniołem, po czym wjechała w tłum rycerzy. Podjeżdżała kolejno do każdego i zaklinając imieniem Jezusa wzywała, by za nią poszedł. To poskutkowało lepiej. Nieliczni tylko odwracali wzrok udając, że nie do nich mowa lub że nie rozumieją łamanej niemczyzny Joanny. Po godzinie Dziewica Orleańska zebrała dość piechoty i zaczęło się ustawianie szyków.
Margrabia Fryderyk i de Rais uporali się z tym najwcześniej. Gdy prawe i lewe skrzydło stanęło w gotowości, w środku wciąż falował rozciągnięty, połyskujący żelazem tłum. Rycerze zgodnie z rozkazem Joanny sprawdzali, czy zdołają w zbroi wstać z ziemi. Padali więc sami i co rusz znienacka obalali przyjaciół. Śmiechom i drwinom nie było końca. Zwłaszcza gdy okazywało się, że któryś rycerz zdjął z siebie zbyt mało blach i obalony na ziemię bezradnie przebierał rękami i nogami. Zamieszanie powiększali pachołkowie biegający we wszystkie strony z fragmentami zbroi.
- Słodki Jezu! Co za menażeria! - zawołał de Rais, gdy po rozstawieniu swoich pikinierów przybył Joannie z pomocą. - I ty chcesz z nimi do boju iść, zamiast na jarmark, pospólstwo bawić?!
- Na szczęście nie my pierwsi nastąpimy - odrzekła Dziewica Orleańska. - Zacznie się bitwa to się opamiętają.
- Te błazny zostawią cię samą w paszy lwa! Pozwól mi iść ze sobą!
- Nie, Gilles. Musisz dział dopilnować. Los bitwy jest w twoich rękach.
- Weź chociaż mego giermka i starych towarzyszy spod Orleanu!
- Wezmę giermka i dziesięciu naszych, reszta przy tobie zostanie.
- To szaleństwo! Z tak słabą ochroną...
- Wszystko w ręku Boga - przerwała mu oschle. - Pilnuj dział!
- Są! - wykrzyknął de Rais, ocieniając dłonią oczy. - Szybko nadeszli...
Ze wsi pół mili przed armią krzyżowców wyroiła się husycka jazda. Za strażą przednią wytoczyły się wozy i piechota, osłaniana po bokach przez jazdę.
- Jak ta wieś się nazywa? - zapytała Joanna.
- Ma jakąś pogańską nazwę, wymówić jej niepodobna - odrzekł de Rais.
- Wracaj do swoich! Ja ruszam po drugiej twojej salwie. Dalej wiesz, co masz czynić?
- Tak, Joanno...
- Z Bogiem!

Margrabia Fryderyk Hohenzollern nie dał husytom czasu na rozwinięcie szyków. Natychmiast pchnął do szarży pierwszą falę jazdy - ponad połowę sił, jakimi dysponował na prawym skrzydle. Przeciwnika jednak nie zaskoczył. Husycka jazda przegrupowała się z przerażającą sprawnością i skoczyła naprzeciw. Fale konnych zderzyły się z łoskotem pośrodku pola i natychmiast utonęły w kłębach kurzu.
Rycerstwo w centrum armii krzyżowej zamarło, obserwując starcie. Joanna d'Arc, korzystając z okazji, natychmiast zaprowadziła porządek, ustawiając pięć tysięcy rycerzy, giermków i knechtów w kilka w miarę równych szeregów. Tym razem posłusznie wykonywano jej rozkazy, gdy przejeżdżała konno pomiędzy liniami. Zaprowadziwszy ład, Dziewica Orleańska zsiadła w konia i w towarzystwie eskorty oraz giermka niosącego sztandar pamiętający jeszcze koronację w Reims, stanęła przed frontem piechoty.
Z prawego skrzydła ruszył drugi rzut ciężkiej jazdy. Wbili się klinem w walczących i zaczęli spychać husycką konnicę. Teraz szybko dała o sobie znać dwukrotna przewaga liczebna krzyżowców. Czesi zaczęli ustępować pola, najpierw wolno, spychani przez masę pokrytych stalą koni i ludzi, potem nagle podzielili się na dwie części i umknęli na boki.
Przed niemieckim rycerstwem wyrósł nagle krąg powiązanych łańcuchami wozów. Krzyżowcy z rozpędu wpadli prosto na tabor, który w tej samej chwili bryzgnął ogniem z setek hakownic i lekkich dział ustawionych na wozach. Ogłuszający huk salwy momentalnie przeszedł w przeraźliwy kwik ranionych koni. Rozpętało się istne pandemonium. Jeźdźcy z głębi szyku wpadli na powalone pokotem pierwsze szeregi, potykając się, padając na trafionych i siebie nawzajem. W kłębowisko ludzi i zwierząt uderzyła druga salwa hakownic, następna i jeszcze jedna. Walka zamieniła się w ognistą rzeź. Teraz nawet najdzielniejsi myśleli już tylko o ratowaniu życia.
Jazda odskoczyła od taboru jak pies od jeża i zaczęła umykać bezładnie. Na szczęście większość pamiętała, że ma się kierować na papieski sztandar na prawym skrzydle. Tylko niewielka grupa konnych, opętanych przerażeniem, w pierwszej chwili pognała wprost na centrum armii krzyżowców. W ostatniej chwili jednak skręcili i dołączyli do reszty.
Margrabia Fryderyk Hohenzollern dwoił się i troił, by ponownie ustawić szyki. Także husycka jazda nie otrząsnąła się jeszcze po pierwszym starciu. Widać było, jak kłębią się na tyłach taboru.
- Teraz, Gilles... - szepnęła Joanna.
Bombardy na lewym skrzydle zionęły ogniem i kamiennymi kulami. Joanna d'Arc wpatrzyła się z napięciem w husycki tabor, oceniając skutki ostrzału.
Były umiarkowane. Ze trzy kule potrzaskały wozy, parę zryło ziemię przed szańcem, reszta wpadła do środka lub przeszła górą, zagrażając co najwyżej konnicy. Zważywszy, że strzelano z odległości trzystu kroków, był to całkiem niezły wynik.
- No dalej, jeszcze jedna! - Joanna ponagliła w myślach towarzysza broni.
Jednak ładowanie musiało potrwać. Wpierw należało umyć osmolone lufy, osuszyć je i dopiero zacząć napełniać prochem... Bitwa ustała na pewien czas.
W zapadłej ciszy dało się słyszeć posępne dudnienie bębna. Dobiegało z strony husyckiego taboru.
- Jezus, Maria i wszyscy święci! - przeżegnał się baron von Rosinhayn, któremu z racji znajomości mowy Franków Joanna powierzyła dowództwo nad swą eskortą. - To Jan Żiżka wzywa swych ludzi zza grobu...
- Co mówicie? - zdumiała się Dziewica Orleańska.
- Wódz tych kacerzy, zmarły przed siedmiu laty, przed śmiercią kazał ze swej skóry zrobić bęben, na znak dla wojska, że wciąż im przewodzi. Teraz w ten bęben biją - wyjaśnił pobladły Rosinhayn. - Może jakie złe moce przyzywają...
- Miejcie ufność w Panu, który nas tu przywiódł, i nie opuści! - przerwała mu stanowczo Joanna d'Arc.
Bombardy de Raisa zagrzmiały po raz drugi, czyniąc szkody podobne jak za pierwszym razem.
- Dalej, moi panowie! - zakrzyknęła Dziewica. - Weźmy im ten bęben!
Porwała biały sztandar z rąk giermka i pierwsza ruszyła do przodu. Niekarna piechota natychmiast podążyła za nią, łamiąc z trudem ustawiony szyk.
Dwie trzecie dystansu przebyli nie niepokojeni, sunąc naprzód niczym morska fala. Potem uderzyła w nich salwa z dział.
- Chryste! Boże! O święty Jerzy! - rozległy się przeraźliwe krzyki nieszczęśników, którym kule oderwały ręce bądź nogi i tych, co na to tylko patrzyli. Dziesiątki ciał nagle zamienionych w bezładne łachmany potoczyło się pod nogami nacierających. Inne wręcz wzleciały, poderwane impetem pocisków.
- Naprzód, w imię Pana! - Joanna d'Arc przekrzyczała głosy paniki.
Jedno z husyckich dział wystrzeliło z opóźnieniem. Może miało lont za długi lub zawilgocony. Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie kula uderzyła w ziemię o krok od Joanny. Rozbryzg wyrwanej ziemi i darni wręcz zmiótł Dziewicę Orleańską, powalając ją na plecy. Przypadł do niej wystraszony giermek.
- Pani?!
- Sztandar podnieś! Natychmiast!!! - parsknęła wypluwając piach.
Wstała o własnych siłach i ruszyła w kierunku taboru. Rycerstwo bez wahania poszło za nią.
Dwadzieścia kroków od husyckiego szańca salwa z hakownic położyła ich pokotem jak wicher zboże. Wokół Joanny d'Arc zrobiło się pusto. Lewą ręką chwyciła sztandar, wysuwający się ze zmartwiałej dłoni giermka, któremu postrzał w szyję niemal oderwał głowę. Prawą dobyła miecza.
Zza burt wozów wysunęły się setki najeżonych hakami gizarm, glewi i halabard. Joanna bez skutku spróbowała odtrącić ostrze najbliższej z nich. Miecze innych krzyżowców okazały się równie bezsilne. Nieliczne kopie i włócznie nacierających nie mogły odepchnąć obrońców. A prosto w oczy i twarze zachodniego rycerstwa bryzgały ogniem kolejne hakownice.
Było jasne, że nie sforsują obrony, ale de Rais musiał mieć więcej czasu... Dziewica Orleańska zanurkowała pod ścianą ostrzy, przypadła do burty wozu i wraziła miecz między deski. Ktoś krzyknął, a jednocześnie sztych zadany w przeciwnym kierunku omsknął się po napierśniku Joanny. Kilku rycerzy i knechtów już było przy niej. Jeden ustawił się dobrze i rąbiąc zamaszyście toporem, raz za razem ścinał drzewca glewii. Ściął pięć, zanim strzał w ucho wyrzucił ustami jego mózg.
Tego było za wiele nawet dla Joanny d'Arc. Odskoczyła od wozu, lecz wtedy hak gizarmy zaczepił o jej naplecznik i szarnął do tyłu. Padła na kolana, usiłując się wyrwać. Trzech rycerzy skoczyło z pomocą. Jeden poległ natychmiast z hełmem rozłupanym halabardą. Drugi wziął na siebie cios przeznaczony dla Joanny i odleciał w bok, trzeci oburącz chwycił drzewce gizarmy i zdołał wyrwać je z dłoni husyty. Dziewica Orleańska umknęła na czworakach, gubiąc miecz, ale nie wypuszczając sztandaru.
- Odstępujemy!!! - krzyknęła, wstając na nogi. - Odwrót!
Nie musiała dwa razy powtarzać. Krzyżowcy sami zaczynali się cofać.
- Zachować porządek! Wolniej! Rozważnie!- wołała, nie bacząc na wystrzały. Podniosła miecz zabitego rycerza i spojrzała na tyły swoich wojsk.
Gilles de Rais sprawił się wybornie. Podczas ataku zwinął lewe skrzydło, przemaszerował przez pole bitwy i ustawił się tuż za plecami nacierających krzyżowców. Pięćdziesiąt kroków od taboru. Szwajcarscy piechurzy przenieśli armaty na nosidłach zrobionych naprędce z pęków własnych pik. Teraz stali już w gotowości za bombardami. De Rais zadbał też, by w swym szyku zrobić szerokie przejścia dla cofających się krzyżowców.
- Doskonale, Gilles! - zawołała Joanna, zatrzymując się za linią de Raisa. - Do mnie tu! Hej, tutaj! - krzyczała, wymachując sztandarem.
Krzyżowcy posłuchali wezwania i zaczęli formować drugą linię, która szybko wydłużała się i grubiała.
Kiedy odwrót został zakończony, husyci mogli już tylko patrzeć. Na paszcze tuzina armat wycelowanych z bliska, prosto w ich tabor.
- Ognia! - rozkazał Gilles de Rais.
Żaden pocisk nie chybił. Wozy razem z ludźmi i działami, bryzgając drzazgami i kawałami drewna wyleciały w górę i do tyłu. Puściły osie i burty powiązane łańcuchami. W szańcu powstała wyrwa szeroka na kilkadziesiąt kroków.
- Szwajcarzy naprzód! - zakomenderował de Rais.
Ochotnicy pochylili piki i ruszyli miarowym krokiem. Weszli w wyłom w taborze, zanim obrońcy zdążyli się opamiętać. Ci ze Szwajcarów, dla których nie starczyło miejsca w przejściu, stanęli i zaczęli dźgać obsadę ocalałych wozów. Tym razem dłuższe okazały się drzewce krzyżowców.
- Za mną, w imię Boże! - krzyknęła Dziewica Orleańska i pobiegła z powrotem do taboru.
- Gott mit uns! - rycerstwo runęło za nią na kształt żelaznej lawiny. Dopadli wozów, zakłębili się na nich i pod nimi, wdarli do wnętrza taboru, wspierając Szwajcarów.
Przed Joanną stanął husyta z berdyszem, wziął szybki zamach. Dziewica zwinęła się w półobrocie, przemknęła przeciwnikowi pod łokciem unikając ciosu i pchęła mieczem pod pachę. Trafiła, ale w tej samej chwili Czech oberwał w łeb cepem bojowym i padł jak długi.
- Nie trzeba się tak trudzić, jasna panienko - mruknął francuski piechur, stając u boku Joanny. Kilku następnych knechtów i rycerzy otoczyło ją zwartym murem. Usłyszała dudnienie bębna.
- Tam! - zawołała, wskazując kierunek.
Na środku taboru stał wóz, nad którym powiewał husycki sztandar z kielichem i hostią. Na wozie sztywno wyprostowany kapelan rytmicznie uderzał w bęben z ludzkiej skóry. Dobosza ochraniał podwójny pierścień tarczowników.
Krzyżowcy zaatakowali z entuzjazmem. Zbrojny tłum ogarnął Joannę d'Arc i poniósł ze sobą. Na moment straciła orientację. Słyszała tylko, że tuż przed nią trwa zaciekła walka, po czym Joannę popchnięto gwałtownie, ktoś uniósł ją na rękach i nim się obejrzała, już była na zdobytym wozie. Dobosz konał, lecz wciąż próbował osłaniać bęben własnym ciałem. Dziewica Orleańska kopniakiem wyłamała drzewce heretyckiego sztandaru i na jego miejscu osadziła własny.
Baron von Rosinhayn wyrósł jak spod ziemi i zwinnie wdrapał się na wóz.
- Virgen Johana, sieg heil! - zakrzyknął donośnie.
- Sieg heil! - powtórzyło niemieckie rycerstwo.
Do wnętrza taboru wpadali już jeźdźcy margrabiego Fryderyka. Inni objeżdżali krąg wozów z obu stron, znowu ścierając się z jazdą przeciwnika i biorąc ją w kleszcze. Husyci bronili się desperacko, ale skutecznie. Wciąż jeszcze połowa taboru była w ich rękach. Na środku placu wewnątrz kręgu wozów uformował się lity mur czeskiej piechoty, której krzyżowcy nie byli w stanie zepchnąć ani złamać. Jednak husyckie dowództwo zdecydowało już o odwrocie. Pod osłoną jazdy rozdzielano wozy na drugim końcu taboru i zaprzęgano konie. Niebawem piechota walcząca wewnątrz szańca zaczęła ustępować, zachowując szyk i porządek, nie przerywając boju. Na zewnątrz uformowali zwartą kolumnę, osłanianą przez ocalałe wozy i jazdę i pomaszerowali na wschód.
Margrabia Fryderyk zbyt rozproszył siły, atakując tabor i teraz nie miał już czym powstrzymać odwrotu husytów i rozbić ich ostatecznie. Jego jazda bezładnymi grupami jeszcze przez milę ścigała przeciwnika, ale atakowano z coraz mniejszym zapałem. Nikt nie chciał zginąć na sam koniec zwycięskiej bitwy, w szarży na najeżone hakownicami wozy. Wkrótce krzyżowcy ostatecznie zrezygnowali z pościgu i zawrócili na pobojowisko, by nacieszyć się zwycięstwem nad niepokonanym do tej pory wrogiem.
Czesi stracili ponad połowę ludzi i wozów. Była to dla wyznawców Husa wielka strata i dotkliwa klęska, ale ostateczne zwycięstwo piątej krucjaty było jeszcze dalekie i niepewne. Nie myślał jednak o tym legat papieski, ani margrabia Fryderyk, ani Joanna, ani de Rais, ani całe rycerstwo. Teraz pod Domażlicami kilkadziesiąt tysięcy głosów śpiewało z mocą "Te Deum", które zaintonował kardynał Cesarini na widok powalonego husyckiego sztandaru.
Potem z oblężonego miasta wyszło poselstwo z białą flagą, ku któremu wyjechali wodzowie krzyżowców.
- Domażlice otworzą wam swe bramy, jeżeli Dziewica Orleańska weźmie pod opiekę niewiasty i dziewice, aby uniknęły pohańbienia - oznajmił poseł.
- Daję na to rycerskie słowo - rzekła Joanna d'Arc.
Poseł skłonił się i zawrócił.
- Dziś Domażlice, jutro Góra Tabor! - zawołał donośnie Cesarini.

- Dersław z Borzynowa, elekt papieski, achidiakon krakowski! - oznajmił donośnie odźwierny.
- Niech wejdzie - powiedziała królowa Jadwiga.
Achidiakon był człowiekiem o radosnym usposobieniu, życzliwym każdemu bożemu stworzeniu. Wbrew swej pokaźnej tuszy poruszał się bardzo energicznie. Szybkim krokiem wszedł do komnaty i z łomotem padł na kolana przed królową.
- Ależ nie godzi się wam tak uniżać! - zaprotestowała Jadwiga. - Raczej ja powinnam klęknąć przed księciem Kościoła.
- O nie, ja wiem lepiej! - sprzeciwił się Dersław. - Dla duchownej osoby zwykła rzecz przed świętymi klękać i relikwie całować, jak ja zaraz rąbek szaty miłościwej pani ucałuję...
- Ależ... - zmieszała się królowa Jadwiga, rumieniąc lekko. Mimo iż była niewiastą u progu starości, wciąż zachowała ślady dziewczęcego wdzięku i dawnej urody. Wysoka, szczupła, o ascetycznych, lecz łagodnych rysach. Czas jeszcze nie przygarbił jej pleców, jedynie jasne włosy oprószył siwizną.
Dersław z Borzynowa z obawy, by królowa mu nie uciekła, szybko chwycił skraj sukni kasztanowej barwy i przycisnął do ust.
- Powstańcie - rzekła Jadwiga, cofając się po powitaniu. Na jej znak do Dersława podbiegły dwie młode dwórki, ujęły archidiakona pod ramiona i pomogły mu podnieść się z kolan.
- Niech wam Bóg Ojciec w potomstwie wynagrodzi, sikoreczki - sapnął duszpasterz.
Dwórki, chichocząc, umknęły za plecy królowej.
- Doszły nas wieści o mizeriach, jakie was spotkały na konklawe - powiedziała królowa.
- Dopust boży, cóż począć - westchnął Dersław z Borzynowa. - Na konklawe post i u miłościwej pani nic tylko post i post...
- A nie! - uśmiechnęła się królowa Jadwiga. - Dziś na kolację flaki.
- Duch wszelaki Stwórcę chwali! - zawołał archidiakon. - A już myślałem, że miłościwa pani całkiem wyrzekła się swej ulubionej potrawy.
- Dwa dni temu post zakończyłam - wyjaśniła królowa.
- Ach tak - skinął głową archidiakon. - Zatem trzeba wam, miłościwa pani, sił nabrać, zanim królewicz Władysław znowu co napsoci... O nie martwcie się, pani! - dodał szybko, widząc jak królowa posmutniała. Królewiczowi Władysławowi bałamuctwa przejdą jak ręką odjął, niech no się tylko naprawdę zakocha. Gdy rozmiłuje się w jakiej urodziwej księżniczce, to na żadną inną białogłowę więcej nie spojrzy.
- Tak mówicie? - spytała z nadzieją królowa.
- A jakże, miłościwa pani! Wszelkie zaś młodzieńcze grzeszki Pan Jezus królewiczowi odpuści, bo w końcu sam był młody.
- Co też mówicie? - obruszyła się Jadwiga.
- Uchowaj mnie Boże od takiej herezji, iżbym śmiał twierdzić, że Syn Boży mógłby jakiejś pokusie ulec. To być nie mogło! - szybko zarzekł się Dersław. - Wszakże młody Zbawiciel pewnie nie raz krew gorącą poczuł, więc innych młodzieńców rozumie i nazbyt surowo nie sądzi. A cóż dopiero królewicza Władysława, który poza tą jedną słabością za wzór innym następcom tronu mógłby stawać. Możecie mi wierzyć, miłościwa pani, bo z licznymi poselstwami na wszystkich chrześcijańskich dworach bywałem. Nie masz nigdzie królewskiego syna, który by do ksiąg i miecza jednakowe powołanie okazywał. A co do Krakowa zajadę, to widzę jak królewiczowi Władysławowi szlachetności i rozumu przybywa. Będzie z niego wielki monarcha!
Królowa słuchała rozpromieniona.
- I z pewnością przydomek Wielki przy jego imieniu na wieczne czasy zostanie - zakończył dyplomatyczną przemowę archidiakon, zadowolony z osiągniętego efektu.
- Siadajcie z nami do stołu - zaprosiła Jadwiga.
- Sami wieczerzać będziemy? Bez króla i królewicza?
- Małżonek mój i syn na łowy do Niepołomic wyjechali.
- To miłościwy król jeszcze poluje?
- Raczej z myśliwymi przy ognisku gawędzi i słowików słucha - odparła królowa.
- Siadajmy zatem! - Dersław zatarł ręce.
- Chcielibyśmy usłyszeć, jak to było na konklawe z wami i kardynałem francuskim - powiedziała Jadwiga, zajmując miejsce.
- Polak gdy głodny to zły, miłościwa pani - zaczął filozoficznie archidiakon. - Morzyli nas w tej Bazylei posiłkami z jednego tylko dania złożonymi. Chciałem więc swój wikt poprawić, ale straż mego pachołka zatrzymała, gdy chyłkiem wnosił dla mnie dwie sztuki pieczonego mięsa. Widząc to oznajmiłem, że odkąd święcenia przyjąłem, nic równie przykrego mnie nie spotkało. Ojcowie elekci na to, że kardynał francuski tak samo cierpi. Wtedy żem nie wydzierżył, miłościwa pani! Francuza ze mną równasz!, zawołałem. Człowieka skąpego, który żołądka nie ma i prawie nie jest mężczyzną!
Dwórki królowej parsknęły śmiechem.
- On o strawę nie dba, a ja z nim nie mam nic wspólnego! - kontynuował opowieść Dersław. - Ja Polak, on Francuz, mnie żołądek się palił, jemu zamarzł. Dla niego post zdrowiem, dla mnie śmierć! Gdym to rzekł, wesołość wszystkich ojców ogarnęła. Ujawniło się, miłościwa pani, że nawet kurialiści śmiać się potrafią. I tak to rychło żeśmy na Ojca Świętego Eugeniusza IV się zgodzili.
Wniesiono parujące misy flaków i postawiono je przed królową i archidiakonem.
- Zechciejcie, ojcze, zmówić modlitwę - Jadwiga w skupieniu pochyliła głowę.
- Dobry Boże, spraw, aby grzeszne ciało nie pękło, kiedy już wszystkie twoje dary spożyjemy. Amen.
Dwórki rozchichotały się na dobre. Nie pomogło nawet surowe spojrzenie królowej. Dziewczęta tylko popatrzyły na siebie nawzajem i zaczęły wręcz zachłystywać wesołością. Widząc to i królowa Jadwiga nie zdołała zachować powagi, szybko przysłoniła usta dłonią, po czym sama wybuchła perlistym śmiechem.
- Śmiech znaczy, że królestwo boże blisko, bo tam wieczna wesołość panuje - stwierdził Dersław z Borzynowa sypiąc obficie roztarty pieprz do swej potrawy.
- Może wina chcecie? - spytała królowa, ocierając łzę.
- Wina? Boże uchowaj! - zawołał Dersław. - W zachodnich krajach nic tylko wino piją, a ja przecież do Polski powróciłem. Miodu każcie podać, miłościwa pani!
- Miodu? Do flaków? - zdumiała się Jadwiga, jednocześnie dając znak podczaszemu.
- Tego było mi trzeba! - rzekł archidiakon, niosąc łyżkę do ust. Przełknął, chwycił kubek napełniony przez podczaszego i od razu upił połowę. - O tak... - wysapał, odstawiając naczynie. - Piekło i niebo w gębie!
Królowa Jadwiga pokręciła głową z podziwem.
- A miłościwa pani nie pije? - spytał Dersław.
- Ja tylko źródlaną wodę - odparła. - Od trunków się wstrzymać ślubowałam.
- Tedy ja - rzekł archidiakon uroczyście - na dzisiejszy wieczór miłościwej pani dyspensy udzielam. Każcie przynajmniej dolać miodu do tej waszej wody, bo pokrzepi to ciało i ducha.
- Dobrze - zgodziła się królowa. - Ale tylko trochę! - poleciła podczaszemu.
Gdy skończyli flaki, wniesiono zająca duszonego w occie z musztardą i szafranem oraz pieczone kuropatwy. Królowa jadła dalej już tylko dla towarzystwa, unosząc z talerza maleńkie kęsy. Natomiast archidiakon, co i raz chwaląc donośnie imię Pańskie, z zapałem ćwiartował mięsiwo, łamał kości w rękach i pochłaniał całe ćwierci i połówki, przegryzając rzepą i pasternakiem. Popijał tylko miodem.
Jadwiga spokojnie czekała, aż gość upora się z drugim daniem. Dopiero gdy przyszło do ciast, wraz z którymi wniesiono orzechy, śliwki i poziomki, królowa odprawiła dwórki.
- Cóż poczniemy z Czechami? - przeszła od razu do rzeczy.
- Jutro wieczór jeszcze raz się z biskupem krakowskim i miłościwym królem rozmówię i najpewniej pojutrze do Pragi ruszam - odpowiedział Dersław, wycierając ręce o obrus. - Biskup Oleśnicki wycofa sprzeciw wobec przyjęcia przez waszego małżonka korony Czech, jeżeli to nie heretycy mu ją ofiarują.
- A któż inny by mógł to uczynić? - spytała królowa Jadwiga. - Przecież nie krzyżowcy.
- Krucjata pod Górą Tabor na dobre utknęła. Wyznawcy Husa dwa szturmy krwawo odparli, a w obozie krzyżowców niesnaski.
- Jeśli husyci zwyciężą, mąż mój czeskiej korony i Śląska wziąć od nich nie będzie mógł, a jeśli przegrają, korony nie dostanie - podsumowała królowa. - Na co więc liczymy?
- Na to, że żadna strona nie zwycięży. Na pat, jak to mówią w szachach, na który właśnie się zanosi. Dlatego, miłościwa pani, musimy działać szybko i rozumnie.
- Jednak bez użycia wojsk się nie obejdzie?
- Musimy mieć czym szalę na swoją stronę przechylić, ale wojny ani nawet bitwy się nie spodziewam.
- Tak i ja myślałam, dlatego podległe mi rycerstwo małopolskie już pod śląską granicę wysłałam.
- Miłościwa pani zadziwiająco łączy rozum i pobożność - stwierdził z uznaniem Dersław z Borzynowa. - Król wie?
- To był nasz wspólny zamysł. Na dworze cesarskim już zapomnieli, że jako dziewczątko niezamężne koronowano mnie na króla Polski, nie królową. Przez to tylko poczynania męża mego śledzą, na jego kancelarię szpiegów nasyłają, a o mojej mocy wydawania rozkazów zapomnieli.
- Jakie są wasze życzenia, miłościwa pani?
- Z korony czeskiej dla mego męża można w ostateczności ustąpić, ale Śląsk ma do Polski wrócić, tak jak wróciła Ruś Czerwona - rzekła stanowczo królowa Jadwiga. - Śląsk to dziedzina Piastów, których krwi przymieszka i w moich żyłach płynie. Dalej; dość wojen z husytami, dość gwałtów w Czechach i na Śląsku! Spór o wiarę na soborze w Bazylei ma być rozstrzygnięty. Niech uczeni ojcowie dyskutują do skutku, choćby i sto lat. Ale tym razem - powiedziała z naciskiem - to ja dam list żelazny husyckim teologom, nie cesarz Zygmunt...
- Uczynię wszystko, aby stało się po myśli miłościwej pani - zapewnił archidiakon, powstając z miejsca. - Lecz co począć, jeśli Oleśnicki sprzeciwiać się będzie?
- Posłusznej córce Kościoła, którą jestem, nie godzi się z biskupem spierać. Pozostawiam to mojemu synowi.

- I co? - zapytał margrabia Fryderyk.
Cesarini tylko machnął ręką, siadł ciężko za stół i nalał sobie wina.
- Nawet mówić ze mną nie chciała - wysapał. - Cały czas w swoim namiocie krzyżem leży.
- Bóg mi świadkiem! - wściekł się margrabia - że zaraz za włosy ją stamtąd wywlokę i każę szturm poprowadzić!
- Zróbcie to - stwierdził legat - a wnet rozłam w szeregach albo nawet bitwę w obozie mieć będziecie. Tu parę tysięcy rycerstwa w ogień za nią skoczy, a drugie tyle palcem przeciw niej nie kiwnie. Po tej krwi, którą nam heretycy upuścili, na taką stratę nie możemy sobie pozwolić.
- Wiem to! - warknął Fryderyk. - Ale radźcie, co czynić!
- Kto by pomyślał, że w tej wieśniaczce tak czuły rycerski honor... - zadumał się Cesarini.
- Nie straciła honoru! - odparł szybko margrabia. - Każdy rycerski sąd jej to przyzna. W domażlickim kościele, którego wejścia ona i de Rais pilnowali, ze dwie setki niewiast i młódek się uchowały.
- Ale ona obiecała nietykalność czci wszystkim kobietom w Domażlicach. Czemuście jej słowa rycerstwu nie przekazali?
- Bo co to za porządki, żeby wojsko po zwycięskiej bitwie poswawolić nie mogło?! Takie jest prawo wojny, prawo zwycięzcy! A ja sam dość rozkazów tej dziewki przed bitwą spełniłem.
- No to macie teraz swoje prawa! - zirytował się legat. - Joanna urażona z namiotu nie wychodzi, a rycerstwo, które z nią tabor pod Domażlicami dobywało, mówi że góry szturmować nie pójdą, jeśli Dziewica ich nie poprowadzi. Gdyby się cesarz o tym dowiedział, ją wyniósłby na wasze miejsce...
- Ale się nie dowie!
- Nie ode mnie - przyznał Cesarini.
- Myślałem, że wy jej chimery wyperswadujecie - podjął temat Fryderyk. - Tu nie tyle o wychędożone baby poszło, ile raczej o duszę.
- Nie pojmuję.
- Kiedy wyjeżdżaliśmy z Domażlic jakaś sponiewierana dziewka strzemię Joanny chwyciła i wykrzyczała jej w twarz, że diabeł ją tu przysłał. Któryś usłużny dureń słowa te przełożył i dopiero wtedy naszą Dziewicę sumienie na dobre ruszyło. Za wami cała powaga Kościoła stoi, moglibyście zatem...
- Ja tam z babami, na dodatek z takimi, co niebiańskie głosy słyszą, gadać nie potrafię - Cesarini bezradnie rozłożył ręce. - Gdybyście kazali ją na stos posłać, to bym jeszcze wiedział, co robić. A tak... Żywy święty, na dodatek niewieściej płci, to sprawa ponad moje siły i rozum.
- To już nawet wy ją za świętą macie?!
- Nie mogę takiego przypuszczenia odrzucić, bo znaki są wyraźne, a i świadków nie brakuje.
- Jakich znów świadków, na miłość boską?!
- W obozie mówią, że gdy pod Domażlicami husyta Dziewicę gizarmą zaczepił, na polu bitwy sam święty Jerzy się objawił i życie Dziewicy ratując, drzewce z rąk heretyka wyrwał. Trzech zacnych rycerzy gotowych jest takie świadectwo na piśmie złożyć i uroczyście zaprzysiąc, że święty Jerzy tam był, taki, jak go na freskach w domach pańskich malują.
Margrabia Fryderyk z rezygnacją podparł głowę dłonią.
- A gdzież to nasz patron smoka zgubił? - zapytał. - Może przepomniał?
- Nie drwijcie, bo to już poważna sprawa, której Kościół lekceważyć nie może...
- Poważna sprawa! - Fryderyk Hohenzollern stuknął czołem o blat stołu. - Poważna sprawa jest taka, że żeśmy na Górze Tabor zęby sobie połamali! A odsiecz kalikstynów o dzień drogi od nas stoi. I do tego jeszcze zmierzają ku nam wojska polskie, które jak spod ziemi wyrosły. A wy mi tu proces beatyfikacyjny urządzacie!
- Kalikstyni już tydzień o dzień drogi stoją i wcale im z odsieczą niepilno - zauważył Cesarini, ignorując wybuch margrabiego. - W obozie heretyków też nie ma zgody. Taboryci w kacerstwie swoim tak daleko się posunęli, że aż innych heretyków to mierzi.
- Pierwszy raz coś godnego uwagi mówicie... - Fryderyk wyprostował się w fotelu.
- Można by z kalikstynami rozmowy zacząć - kontynuował legat papieski. - Powiem wam, w zaufaniu, że Ojciec Święty na komunię udzielaną pod dwiema postaciami gotów jest przystać. Byle tylko na terenie Czech się to odbywało.
- Zatem jest szansa, by kalikstynów przeciągnąć na naszą stronę i razem na taborytów uderzyć - myślał głośno margrabia. - Będą sojusznicy, to i rycerstwo bawarskie chętniej do boju pójdzie, a i pozostali mniej się będą na Dziewicę Joannę oglądać.
- Gilles de Rais i jego Szwajcarzy do trzeciego szturmu też iść gotowi - zauważył Cesarini. - On walczy za Joannę wbrew niej, po to aby ona na znaczeniu nie straciła i z politycznej gry nie wypadła.
- Rozsądnie czyni, ale sił ma za mało - zauważył Fryderyk. - Do rzeczy! Zatem wy paktować z kalikstynami zaczniecie. To dobrze, ale co Polakami?
- Podobno nie jest ich wielu, jak słyszałem.
- Prawda, ale przybyli szybko i nie bardzo w porę. Między nami, kalikstynami i taborytami Polacy mogą stać się języczkiem u wagi.

- Bądź pozdrowiony, mistrzu Hieronimie!
- Błogosławieństwo boże z tobą, bracie Dersławie.
Duchowni ucałowali się i bez pośpiechu ruszyli wokół krużganku zamku w Pradze. Chudy i żylasty Hieronim prawie zniknął w cieniu archidiakona, gdy wyszli na stronę oświetloną bezpośrednio przez południowe słońce. Dersław z Borzynowa wyjawił zamiary królowej Jadwigi.
- Bardzo szlachetnie to ze strony polskiej pani - rzekł na koniec husycki teolog. - Lecz wątpię, czy papież i cesarz jej list żelazny uszanują. Myślę, że spalą nas w Bazylei jak spalili świętego męczennika Jana Husa w Konstancji. I ja bym tam spłonął, ale na szczęście posłuchałem przestrogi mistrza Jana.
- Papieża sam wybierałem, więc nieco go znam - zaoponował archidiakon krakowski. - Panią Jadwigę ma on w wielkim poważaniu i nie odważy się tak jawnej zniewagi jej uczynić. Choćby przez wzgląd na hojne polskie świętopietrze, którego w takim przypadku mogłoby całkiem zabraknąć.
- Ale cesarz Zygmunt nawet własne słowo za nic ma, a co dopiero niewieście, choćby i świętej królowej. Pokazał to aż nadto na przeklętym soborze w Konstancji, pozwalając spalić mistrza Jana, któremu wpierw dał list żelazny!
- Nie nazywajcie przeklętym soboru, który zniósł niegodziwą schizmę zachodnią - rzekł stanowczo Dersław. - Duch Święty i diabeł na równi tam czynili.
- Na tak wyważoną rację mogę przystać - zgodził się Hieronim z Pragi.
- Co się zaś Luksemburczyka tyczy, to nie zadrze on jednocześnie z papiestwem i polską koroną. Niegodziwiec może on jest, ale nie dureń. Zatem pojedziecie do Bazylei?
- By o stos się otrzeć?
- Już ci bracie na naprawie kościoła nie zależy?
Hieronim uśmiechnął się gorzko.
- Lata temu większą nadzieję miałem. Przez ten czas tyle krwi i łez się wylało... Pozwólcie więcej czasu do namysłu.
- Dobrze. A co z taborytami zamyślacie począć?
- Zbyt daleko się w żądaniach swoich i obrazie boskiej posunęli - stwierdził Hieronim. - Przez nich Bóg odwrócił się od nas pod Domażlicami i wydał w ręce tej frankońskiej dzieweczki, którą pierwej Pan dla pognębienia Anglików zesłał. Większego znaku nam nie potrzeba. Trzeba taborytów z powierzchni ziemi zetrzeć, to postanowione. Rzecz w tym, że jeśli w bratobójczą walkę wdamy się w obliczu krzyżowców, osłabieni tym sami łatwo możemy im ulec i wtedy dzieło mistrza Husa całkiem w Czechach przepadnie. Z drugiej strony, Cesarini obiecuje nam papieską zgodę na komunię pod obiema postaciami.
Skoro papież się godzi, to Oleśnickiemu już nic do tego... - mruknął do siebie Dersław, a głośno oznajmił:
- Ojciec Święty wreszcie daje wam to, o co tak długo walczyliście. Chyba nie odrzucicie?
- Dają teraz, kiedyśmy silni. Wykrwawionym po walce z taborytami nikt nic nie ofiaruje.
- Zróbcie zatem tak, bracie Hieronimie, przystańcie na ugodę pod warunkiem, że wojska królowej Jadwigi staną za rozjemcę i strażnika warunków umowy. Wszak wszystkim w Europie już wiadomo, że pani Jadwiga wysłała do Czech rycerstwo, by rozlew chrześcijanskiej krwi hamować. Weźcie z krzyżowcami Górę Tabor, a potem wy na niej zostańcie, a niemieckie rycerstwo niech ze stoków ustąpi, taki warunek postawcie i zeń nie rezygnujcie. Obóz polski my nieopodal góry rozbijemy i to niby przypadkiem w takim miejscu, by się was oblężeniem opasać nie dało. Potem znów o czeskiej koronie dla króla Jagiełły pomówimy.
- Piękny jest twój plan, bracie Dersławie i stokroć milszy nam wasz Władysław II od cesarza Zygmunta. Jednak o dzieweczce z Dom-Remy zapomniałeś. Ona jednym swym słowem wszystkie te rachuby przekreślić może.
- Tę pannę... - uśmiechął się Dersław z Borzynowa - zostawcie mnie!

Góra Tabor huczała wystrzałami ze wszystkich stron. Bitewna wrzawa wciąż przesuwała się coraz wyżej. Chmury dymu snuły się po stokach, zasłaniając co chwila sylwetki atakujących i pozycje obrońców, zdobywane jedna po drugiej. Obrona pękała w coraz to nowych miejscach. Po Domażlicach, dwóch poprzednich szturmach i bez kalikstynów, taboryci mieli zbyt mało ludzi, by należycie obsadzić szańce.
Gilles de Rais prowadził dotąd szwajcarskich ochotników we w miarę równym szyku, ale gdy na ich drodze pojawił się wąwóz o stokach coraz bardziej stromych, w miarę jak posuwali się w głąb, cały oddział został niepostrzeżenie rozdzielony na trzy części. De Rais znalazł się w środkowej grupie, liczącej około setki pikinierów. Wysforował do przodu, by sprawdzić czy pozostali, idący górą, dotrzymują im kroku. Widok zasłaniały krzaki jeżyn.
Na ścianach wąwozu przed nimi rozjarzyły się wystrzały z kilkunastu hakownic. Jeden z błysków jakby wniknął w rycerza de Rais. Szarpnęło nim do tyłu, ale zdołał utrzymać równowagę. Zabrakło mu tchu. Stanął i poczuł dziwny ucisk w piersiach, który momentalnie przeszedł w falę obezwładniającej słabości. Osunął się na kolana, a potem na bok. Już wiedział...
Trzech Szwajcarów uklękło przy nim, szwargocząc coś po swojemu.
- Miłowałem ją... - wyszeptał po francusku. - Powiedzcie...
Nie zrozumieli.

- Kim jesteś, panie, i czego chcesz? - zapytał piechur strzegący namiotu.
- Dersław z Borzynowa, poseł Jadwigi, królowej Polski. Chcę mówić z Dziewicą Joanną.
- Dziewica w żałobie.
- Wiem to i ze słowem bożej pociechy przychodzę.
- Wejdźcie, wielebny panie - odsunął drzewce glewi.
W namiocie, na podwyższeniu pokrytym czarnym suknem stała otwarta trumna, otoczona sześcioma płonącymi świecami. Szlachetny rycerz Gilles de Rais leżał w pełnej zbroi, z rękami w żelaznych rękawicach skrzyżowanymi na piersiach. Joanna d'Arc klęczała u stóp katafalku, pogrążona w modlitwie.
Dersław z Borzynowa ukląkł obok Dziewicy Orleańskiej i przez dłuższą chwilę modlił się w milczeniu za duszę poległego bohatera. Potem uniósł głowę i spojrzał na Joannę.
- Był twoim przyjacielem, córko? - zapytał po francusku.
- Przyjacielem i towarzyszem broni - odpowiedziała smutno Joanna. - I jeszcze kochał mnie ziemską miłością, której ja nie dostrzegałam. Udawałam, że nie dostrzegam... - poprawiła się. - I nawet nie pożegnałam go, gdy wyruszał w ostatni bój... - głos się jej załamał.
- Nie ostatni, córko. On jeszcze nie raz poprowadzi niebiańskich pikinierów przeciw mocom piekielnym.
- Nie chciałam nikogo widzieć i jemu też odmówiłam... nie pożegnałam... - Zaczęła płakać.
- Ile masz lat, córko?
- Dziewiętnaście.
- Chrystus ukoi twój ból. Pomyśl o szczęściu, którego doznaje teraz sługa boży Gilles de Rais, poległy sławnie w obronie wiary i słusznej sprawy.
- Nie wiem... - Pociągnęła nosem.
- Czego nie wiesz, córko?
- Zwątpiłam w jej słuszność, ojcze wielebny, po tym co uczyniono niewiastom w Domażlicach. Cóż jest takiego złego w komunii udzielanej pod obiema postaciami?
- Dziecko drogie! - szczerze zdumiał się Dersław. - To ty najpierw jak bicz boży spadasz i gromisz, a potem pytasz o rację?
- Wybacz, ojcze, heretycką myśl - przeżegnała się szybko. - Zgrzeszyłam...
- Ta sama myśl postała już i w głowie samego ojca świętego Eugeniusza, zatem nie zgrzeszyłaś, córko - powiedział łagodnie archidiakon.
Joanna milczała.
- Ojcze wielebny, wysłuchaj mojej spowiedzi - rzekła po chwili.
- Jak sobie życzysz, córko - Dersław podniósł się z kolan. - Słucham.
- Moje głosy mnie opuściły... - nisko pochyliła głowę. - Już ich nie słyszę... Kiedy ważyło się czy mam pod Compiegne ruszać, czy na krucjatę do Czech, usłyszałam dwa głosy przeciwne rzeczy mówiące. Jeden rzekł: "Idź pod Compiegne, tam cię niewola i męczeństwo czeka", a drugi: "Ruszaj do Czech krzyża bronić". Wtedy zdawało mi się, że one mnie przed nieszczęściem ostrzegają i nowy cel życia pokazują. Teraz myślę, że jeden z tych głosów był od Złego i właśnie tego na zgubę duszy swojej posłuchałam. Od palmy męczeńskiej i królestwa niebieskiego się odwróciłam. Łaski tak wielkie roztrwoniłam. Kiedy do Czech przybyłam, głosy anielskie coraz rzadziej do mnie mówiły, a po Domażlicach całkiem umilkły. Ostatni raz kiedyśmy, z miasta wychodzili, Bóg przemówił do mnie ustami zgwałconej dziewczyny i odwrócił ode mnie, jak ja wcześniej od Niego. Na nic zdały się potem noce spędzone na modlitwie i nasłuchiwaniu. Głosy już nie wróciły. Zostałam potępiona, lecz ku mojej goryczy świat bardziej niż kiedykolwiek świętą we mnie widzi. To zaś mój grzech tak bardzo pomnożyło, że teraz jeszcze de Rais, jedyny druh, został mi odebrany. Nic już nie widzę przed sobą oprócz winy, kary i ognia piekielnego. Odpuść mi, ojcze wielebny, jeśli grzech tak wielki odpuszczony być może...
- Bóg cię doświadcza i próbuje, córko droga, tak samo jak każdego ze świętych swoich doświadczał i próbował - odrzekł z powagą archidiakon. - Choćbyś nawet i Złemu posłuch dała, to przecież Pan nasz widzi, żeś w dobrej wierze to uczyniła i widzi mękę twoją, bo z pewnością oczu swoich od ciebie nie odwrócił. Pierwej za anielskim rozkazem szłaś, teraz wybór został ci dany, abyś na tym ziemskim padole użytek ze swej wolnej woli uczynić mogła. Wybrałaś zatem dłuższą drogę do królestwa niebieskiego, ale ta droga przed tobą zamknięta nie została. Ja córko, jak Piłat w Chrystusie, winy w tobie nie znajduję.
- Zatem nie rozgrzeszycie - jęknęła rozpaczliwie.
- Uchowaj mię Boże, żebym miał ci, córko, pociechy odmówić! - zaprzeczył szybko Dersław. - Mówię ci tylko, że grzech twój powielokroć mniejszy niż ci się wydaje. W mojej mocy leży go odpuścić. Czyż więc za te i drobniejsze postępki szczerze żałujesz?
- Żałuję - Joanna d'Arc padła krzyżem. - Boże, bądź miłościw mnie grzesznej...
- Ego te absolvo... - rozpoczął uroczyście Dersław. - Powstań córko! - oznajmił, dokończywszy formułę rozgrzeszenia. - Teraz zaś pójdźmy stąd, bo o światowych sprawach mówić z tobą chciałem, a nie godzi się to w obecności tego, który zasnął w Panu.
- Tak, ojcze wielebny - Joanna szybko otarła oczy.
Pokłonili się jeszcze poległemu rycerzowi i przeszli do sąsiedniego namiotu Joanny. Archidiakon rozsiadł się wygodnie.
- Cóż teraz, córko, czynić zamierzasz? - zapytał. - Góra Tabor zdobyta, oręż odłożony, pora paktów nastała, a to już nie twoja dziedzina. Czy do Francji z nową sławą powrócisz?
Dziewica Orleańska pokręciła przecząco głową.
- List dostałam niedawno - odrzekła. - Król Karol na układy z Burgundczykami poszedł. Może być, że łaskę im swą okaże, a oni w zamian Anglików odstąpią. Książę La Tremoille donosi, że materia rozmów jest delikatna i mój powrót mógłby ją potargać, a Burgundczyków do korony zrazić. Gotowi uznać, że król zamiast łaski nową wojnę szykuje. Nie chcą mnie zatem w słodkiej Francji - westchnęła.
- Może zatem z kardynałem Cesarinim do Rzymu albo z margarbią Fryderykiem do Brandenburgii się udasz? - badał dalej Dersław.
- Cóż mi po Rzymie? Nie znam tam nikogo, a Fryderyk Hohenzollern obrzydł mi po tym jak w Domażlicach moje słowo rycerskie pokalał. Zresztą czyż Cesarini lepszy? On jak wąż... Boże drogi! - zakryła ręką usta. - Co ja o legacie Ojca Świętego mówię?! A ledwo się wyspowiadałam...
- Oj, co prawda, to prawda - machnął ręką archidiakon krakowski. - A Bóg o prawdę gniewać się nie będzie. Tobie zaś, córko, prócz rozgrzeszenia czegoś jeszcze trzeba.
- Czego?
Dersław z Borzynowa sięgnął pod płaszcz i wydobył pękaty gąsiorek.
- Daj no, córuś, jakieś kubki.
- To wino? - Dziewica Orleańska popatrzyła nieufnie. - Czy piwo?
- Ależ skąd! Miód półtorak trzydziestoletni, najzacniejszy napój z mego kraju.
- Miód? - zdziwiła się. - To się pije?
- Jeszcze jak! No gdzie te kubki?
Napełnił podane naczynia.
- Za panią Jadwigę, świętą królową Polski! - wzniósł toast archidiakon.
Joanna d'Arc upiła raz, po czym małymi łykami opróżniła cały kubek.
- Dobre, słodkie... - Uśmiechnęła się wreszcie.
- Nie sama gorycz na tym łez padole - odrzekł filozoficznie Dersław, nalewając drugą kolejkę. - Cóż zatem, córko, chcesz dalej czynić?
- Myślałam w Czechach zostać, w jakimś cichym klasztorze...
- Wierz mi, córuś, że klasztor, w którym ty staniesz, szybko przestanie być cichy! Wypijmy zasię zdrowie twego króla Karola i mego pana Władysława Jagiełły!
- Wla... jag... ly... - wydukała Joanna, odstawiając kubek. - Jakże to imię wymówić?
- Nauczysz się - odparł wymijająco Dersław z Borzynowa. - Może być, że to przyszły król Czech.
- To nie cesarz Zygmunt nim zostanie? - zdziwiła się Dziewica Orleańska.
- Kto wie? Królowi Władysławowi już raz czeską koronę dawano, ale jej nie wziął.
- Dlaczego?
- Bo nie godziło mu się korony z rąk heretyków brać. Teraz, kiedy ty ich, córko, pogromiłaś, to już inna rzecz. Prokop Goły i inni najgorsi kacerze w ostatniej bitwie polegli albo życie sobie odebrali. Pozostałych taborytów, którzy błędów się nie wyrzekli, wczoraj spalili kalikstyni. Za ów pobożny czyn Ojciec Święty Eugeniusz IV poprzez swego legata przyjął kalikstynów z powrotem na łono Kościoła powszechnego. Zatem jedyną przeszkodą pozostaje wciąż wiarołomstwo cesarza Zygmunta wobec Jana Husa, pierwsza przyczyna tych wojen. Ty, córko, której słowo rycerskie jest tak miłe, sama możesz rzecz ocenić i uznać, kto na koronę Czech zasługuje.
- Mówicie, ojcze wielebny, że ta korona jest w moich rękach? - zdumiała się Joanna.
- Gdybyś się, córko, w namiocie przed światem nie ukrywała, sama byś to dawno spostrzegła.
- Boże miły! Nalejcie no jeszcze!
- Później, dzieweczko, bo ci się rozum zmąci. Mów najpierw, kogo w czeskiej koronie widzisz, czy cesarza Zygmunta, któremu margarabia Fryderyk służy?
- Oni obaj jakby się w korcu niegodziwości odnaleźli... - pokręciła przecząco głową.
- Czy króla Władysława? - zapytał z naciskiem Dersław z Borzynowa.
- Nie wiem, ani znam, ani widziałam waszego pana, ojcze wielebny.
- Zatem do Krakowa przybądź, z królem Władysławem i królową Jadwigą się rozmów, poznaj szlachetność i dostojeństwo obojga królestwa, decyzję rozważ.
- Do Krakowa?
- I owszem. Godzi się wszak czcigodnej Dziewicy Orleańskiej odbyć pielgrzymkę do relikwii świętego męczennika Stanisława ze Szczepanowa, które w Krakowie spoczywają.
- A co to za święty?
- Wszystko ci, córko, w drodze objaśnię. I jeszcze to ci rzeknę, że moja pani królowa Jadwiga jak rodzoną królewnę cię przyjmie. Pod jej opieką od trosk swoich odpoczniesz...

- Co?!! Gdzie?!! - kardynał Cesarini zerwał się z posłania.
- Nasza Dziewica do polskiego obozu przeszła, a wraz z nią blisko pięć tysięcy rycerstwa i pieszych ochotników spoza granic cesarstwa - oznajmił ponuro margarbia Fryderyk. - Nie mamy już w Czechach czego szukać. Raczej nam stąd uchodzić i to szybko.
- Ekskomunikuję dziewkę! - wybuchnął Cesarini. - Na stosie sczeźnie!
- Na stosie? - wzruszył ramionami Fryderyk. - Ciekawe jak? Przecież ona z pielgrzymką do Krakowa idzie, za pomyślny skutek krucjaty podziękować i bęben ze skóry Żiżki złożyć jako wotum! Wy, legat papieski, pielgrzymować do świętych relikwii zabronicie?
- Niech to piekło pochłonie! Kto tę intrygę wymyślił?
- Dersław z Borzynowa, poseł polski.
- Tak czułem, że ten łajdak nie przyjechał tu rozprawiać ze mną o wyższości soboru nad papieżem - Cesarini zacisnął pięści. Zaraz jednak się opanował. - Trudno, stało się, trzeba zatem wieść, choćby i złą, jak najszybciej cesarzowi dostarczyć. Ruszajmy, nie zwlekając!
Konrad T. Lewandowski

KONRAD T. LEWANDOWSKI
Rocznik 1966. Warszawiak. Chemik. Płodny pisarz SF i fantasy, wszechstronny publicysta; ostatnio też antologista (opracował dla Agencji Wydawniczej Aga-Press tom "Mówmy prozą", złożony z opowiadań z dwutygodnika "Cogito"). Jedyny laureat Nagrody im. Janusza A. Zajdla, za "Notekę 2015" ("NF" 4/95), napiętnowany jednocześnie antynagrodą Złotego Meteora, za frywolną publicystykę konwentową. Przedstawiony obszernie przed trzema miesiącami z okazji druku kolejnego opowiadania o redaktorze Tomaszewskim ("El Ninio", "NF" 12/99), proponuje Lewandowski tym razem fragment powieści, historię alternatywną, pt. "Joanna D'Arc". Książka ukaże się wkrótce w wydawnictwie Alfa. W średniowiecznych realiach, używając francuskiej bohaterki narodowej, i tu, jak w "Notece...", ofiarowuje Lewandowski polskiemu czytelnikowi kompensacyjne, patriotyczne spełnienie, tak nam potrzebne po latach niewoli w czas skomplikowanej transformacji. Komu przyjdzie do głowy lepszy tytuł powieści, proszę, niech się odezwie. Spróbujemy rzecz przekazać Wydawcy i Autorowi.
(mp)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •