ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Autor: TIMONS ESAIAS
Tytul: Lądowanie

(Landfall)

Z "NF" 4/99


Zwiastunem katastrofy była gołębica. Biała skalna gołębica, która przyleciała do Marin County znad Pacyfiku, odpoczęła kilka godzin, po czym wróciła z gałązką oliwną w dziobie.
Kilka dni później z posępnej mgły spowijającej wejście do zatoki Willapa wyłonił się ogromny statek, zastanawiająco blisko miejsca, w którym wylądowała gołębica. Dryfując powoli wpłynął na płyciznę; prąd pchał go jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie gigantyczny kadłub osiadł na mieliźnie sześć mil na południe od środka zatoki.
Żaden porządny cieśla okrętowy nie przyłożyłby ręki do czegoś takiego. W połowie długości pokładu stała przedziwna, przypominająca szopę budowla; zdecydowanie bardziej na miejscu byłaby na rzecznej barce niż na morskim statku. Jednostka wyglądała tak, jakby zaprojektowało ją dziecko albo ktoś zupełnie nie obeznany z morzem. Takich statków nie budowano już od ponad pięciu tysięcy lat.
Olbrzym przyciągnął ze sobą mnóstwo rozmaitego śmiecia: tratwy z gigantycznych pni połączonych rzemieniami ze skór rekinów, płaskodenne łodzie sklecone z fragmentów rozmaitych wraków, galeon ze smoczym dziobem pochodzącym bez wątpienia z jakiegoś skandynawskiego okrętu, a nawet chińską dżonkę noszącą liczne ślady zmagań ze sztormami. Wszystkie pokłady były zadaszone, nigdzie natomiast nie widać było żeglarskiego oprzyrządowania: żadnych lin, cum, żagli, wioseł ani kół sterowych, zupełnie jakby to nagromadzenie przeróżnych jednostek pływających zamierzało pozostać tu na zawsze, nie chcąc - albo nie mogąc - ponownie zmierzyć się z oceanem.
Na pierwszy rzut oka trudno było nawet stwierdzić, czy ma się do czynienia z jednym czy z wieloma statkami, a tym bardziej oszacować wiek tego zdumiewającego tworu. Chociaż sędziwy i sterany, nasuwał obserwatorom skojarzenia z Latającym Holendrem, jakby raczej trwał zacumowany w czasie, a nie walczył z jego nieustępliwym działaniem, a jego z pewnością długa historia stanowiła tylko dymną zasłonę, mającą za zadanie ukryć przed oczami ciekawskich ślady wiodące ku jeszcze dalszej, wręcz niewyobrażalnie odległej przeszłości.
Statek (albo flotylla) potwornie cuchnął. Smród nasuwał skojarzenia z od dawna nie sprzątaną stajnią, pleśnią, zgnilizną, chlewem, w którym nigdy nie wymieniano podściółki, cyrkowym zwierzyńcem, do którego od dawna nie zaglądali przekupni kontrolerzy, zmechaconą sierścią i ropiejącymi ranami, które nie chcą się zagoić. Był tak odrażający, że nawet mewy i padlinożerne ptaki, zazwyczaj ciągnące tłumnie do wszelkich cuchnących miejsc, trzymały się z daleka. Chyba podobnie działał także na morzu, bowiem kiedy zaczął się odpływ i woda opadła, odsłaniając większą część kadłuba, nie było na nim ani jednego małża.
Po pewnym czasie z donośnym skrzypieniem, jakby nie przywykłe do takiego wysiłku, otworzyły się trzy niewielkie pokrywy luków. Ptaki wyskoczyły na parapety, po czym przycupnęły tam, oszołomione i zdezorientowane powodzią słonecznego blasku. Czyjeś ręce odganiały je, zmuszając do lotu; ptaki wreszcie odleciały, tylko po to jednak, by ukryć się w najbliższym zacienionym miejscu.
Z wnętrza drewnianego kadłuba dobiegły odgłosy uderzeń młotów i ciesielskich dłut. Po pewnym czasie otworzyła się potężna klapa w górnej części burty, a niewidoczne ręce wysunęły na zewnątrz zbitą z desek rampę. Jak tylko jej koniec zetknął się z piaskiem, rampa z donośnym trzaskiem rozpadła się na kawałki. W powietrze wzbiła się chmura pyłu i niezliczonych zmumifikowanych pokoleń drewnojadów.
W wypełnionym ciemnością otworze rozgorzała zażarta dyskusja, wkrótce potem zaś młoty i dłuta zaczęły uderzać ponownie, tym razem wyrąbując dziurę w burcie tuż nad podmokłym gruntem. Kraby rozpierzchły się we wszystkie strony, mięczaki zagrzebały się głębiej w piasek.
W innym miejscu przedziwnego statku zaskrzypiał metal i przerdzewiały, ale wciąż jeszcze działający ruchomy trap - mniej więcej taki, w jaki były wyposażane jednostki typu Liberty - powoli opuścił się przy akompaniamencie łoskotu zaniedbanych łańcuchów. Jeszcze zanim zdążył zetknąć się z ziemią, przebiegło po nim kilka odważnych szczurów okrętowych, zeskoczyły na plażę i znikły między korzeniami drzew. Nie były to zwykłe szczury norweskie, najbardziej rozpowszechnione od czasów Cesarstwa Rzymskiego, lecz przedstawiciele gatunków, które zoolodzy od dawna uważali za wymarłe, a których szkielety znajdowano w grobowcach odkopywanych w Turcji i Syrii.
Potem zaczęły się pojawiać inne zwierzęta, zatrzymywały się na chwilę u szczytu trapu, a kiedy ich oczy (lub inne zmysły) dostosowały się do nowych warunków, ostrożnie schodziły na brzeg. Mastodont, który miał wyraźne problemy z przystosowaniem się do stąpania po nieruchomym podłożu, marudził najdłużej, ale wreszcie chęć wykąpania się wzięła górę i potężne zwierzę, trąbiąc donośnie, weszło do wody. Chmary insektów natychmiast rzuciły się do ucieczki, by uniknąć utopienia, i udały się na poszukiwanie nowego domu. Mastodont wciągnął ogromną porcję wody, polał sobie grzbiet, niespodziewanie kichnął, stracił równowagę i z donośnym pluskiem runął na bok. Wokół niego na powierzchni wody natychmiast zaczęła się formować duża tłusta plama.
Na trapie pojawiło się długorogie bydło, jakiego nie widziano już co najmniej od czterdziestu stuleci. Wszystkie sztuki były zadbane i czyste, końce rogów miały owinięte strzępkami skóry, ale na podbrzuszach, za uszami i pod ogonami dwóch z nich widniały fioletowe plamy - oznaki choroby, której nie rozpoznałby żaden współczesny weterynarz. Minęło sporo czasu, zanim przeżuwacze nieufnie skosztowały obco pachnącej trawy na pobliskiej łące.
Kilka godzin później płynący łódką wzdłuż brzegu poławiacz ostryg spostrzegł wśród drzew europejskiego lwa o krótkiej grzywie i wszczął alarm - na długo przed tym, zanim nowoczesna cywilizacja zdecydowała się stawić czoło anomalii, która zjawiła się nie wiadomo skąd i z jakiego czasu.
Ale i tak było już za późno.
Na południu, w Marin County, we wszystkich miejscach, gdzie choć na chwilę przysiadła gołębica, błyskawicznie umierały rośliny. Drzewko oliwne, z którego zerwała gałązkę, już było martwe, sąsiednie straciły liście.
Ptaki siedzące na drutach telefonicznych, falochronach, skałach i drzewach rozglądały się nieprzytomnie w bladym świetle poranka. Nawet nie próbowały wzbić się do lotu ani szukać pożywienia. Z oczu ciekł im śluz, u nasady lotek pojawiły się ropiejące wrzody. Oddychały z coraz większym trudem.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

TIMONS ESAIAS
Mieszka w Pittsburgu. Jego jedynym stałym
zajęciem jest pisywanie felietonów opatrzonych wspólnym
tytułem "News Nots", które ukazują się w kilku
amerykańskich czasopismach oraz w Internecie. Niemal cały
pozostały czas (a jest go sporo) poświęca pisaniu fantastyki
naukowej. Przetłumaczone na 8 języków opowiadania
drukowano do tej pory w 11 krajach; największą
popularnością cieszy się "Norbert i system", z którym nasi
czytelnicy mieli okazję zapoznać się w "NF" 10/98.
Tworzy również poezję SF - wiersze Tima były dwukrotnie
nominowane do nagrody Rhyslinga. Studiował biochemię i
filozofię, ale na życie zarabiał najpierw jako stolarz, później
zaś jako kierownik budowy, jednocześnie doskonaląc
warsztat pisarski. Jako kawaler mieszkał w muzeum (32 sale,
3 biblioteki i ogromny park), lecz żona zmusiła go do
przeprowadzki do normalnego domu. Interesuje się szachami,
grami strategicznymi oraz słoniami.
"Lądowanie", oparte na legendzie, według której po oceanach świata wciąż pływa druga Arka Noego, ma u nas swoją światową premierę.
(anak)

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •