ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


NAJWIEKSZA TAJEMNICA LUDZKOŚCIAndrzej Pilipiuk
Część 4
I


9 czerwca. Gdzieś w Andach.
Zabrzęczało cicho cieniutkie szkło gdy dwa kieliszki potrąciły o siebie ponad stołem. Wino było czerwone jak atrament. I miało posmak śliwek. Siedzieli przy stole we trójkę. Sergiej Susłow, Zina i Dziadek Weteran. Na stole na porcelanowym półmisku leżały kości pieczonego pekari.
-Aj jakie dobre - powiedział Dziadek Weteran z pełnymi ustami. - Nie jadłem takich delicji od dobrych kilkuset lat.
Zina uśmiechnęła się spuszczając oczy. Była bardzo ładna. Sergiej uśmiechnął się do niej nad stołem. W kamizelce i pod krawatem wyglądał zupełnie jak młody Puszkin. W kącie pomieszczenia siedział przy komputerze Pawło Mitofanow. Stukał delikatnie w klawisze i popatrywał na ekran. Oprogramowanie skradzione na stacji było naprawdę bardzo ciekawe.
-Wiesz już coś o naszym gruzińskim przyjacielu? - zagadnął Susłow.
-Nic konkretnego. Tylko raporty agentów do Starego Prezydenta. Zdemolował lokal podziurawił ich kulami ukradł ślizgacz i zwiał.
Sergiej upił łyk wina. Było naprawdę znakomite, choć trochę za mocne. Dziadek Weteran przesadził przy produkcji tego drinka.
-Więc widzisz tak to wygląda - powiedział do niej. - Nigdy nie poznamy tajemnicy, którą ukrywa choć oczywiście zrobimy wszystko co tylko będzie można.
-Może nie ma żadnej tajemnicy - zauważyła.
Sergiej wyszczerzył zęby w uśmiechu i teraz zupełnie nie przypominał młodego Puszkina. Rysy ściągnęły się i wyglądał trochę jak szympans.
-Moja droga. Oczywiście. Każdy ma prawo być Prezydentem, polecieć sobie w kosmos, odbudować cywilizację, walić na oślep gigawatowym laserem i ustanawiać prawa dla reszty ludzkości. Każdy ma prawo zatajać swoje znajomości z takimi małymi zielonymi albo takimi większymi piaskowego koloru, którzy niezbyt trzymają się naszych trzech wymiarów, a porasta ich coś w rodzaju fraktalu. Zresztą chodzą słuchy o jeszcze dwu czy trzech odmianach. Trzymanie ludzi w lodówkach jest pomysłem nieco dziwnym, ale ostatecznie i takie przypadki się zdarzają, sam siedziałem w lodówce sto lat czekając, aż o mnie zapomni. No nic. Nie istotne. Wszystko to są drobne dziwactwa. Obce technologie...Drobiazgi. Ale może mi wyjaśnisz po co zrównał planetę z ziemią niszcząc praktycznie cały dorobek cywilizacji i kazał nam wierzyć że mamy wiek dwudziesty piąty podczas gdy mamy zdaje się siedemdziesiąty drugi. Może i była po drodze wojna tysiącletnia, albo i dłuższa ale warstwy zerodowanego miału betonowego nie wzięły się z nikąd. Zresztą dwieście lat temu strefy zakazane zajmowały siedemdziesiąt procent ziemi. Dziś trzynaście procent i pewne tereny na syberii ostatnio zniknęły z wykazu stref zamkniętych. Albo weźmy taką Australię. Cały kontynent jest w tej chwili do naszej dyspozycji podczas gdy przed moim skokiem do lodówki sto lat temu cały był zamknięty. Skażony długożyciowymi izotopami.
-Tam właśnie wygłupiliście się z próbną eksplozją?
-Tak. Chcieliśmy sprawdzić czy uda nam się zbudować czystą bombę wodorową. Skoro teren miał być skażony to nie miało to znaczenia. I teren faktycznie był lekko skażony. Tymczasem gdy wyszedłem z lodówki okazało się że Australia od siedemdziesięciu lat jest znowu normalną bezludną strefą z prawem swobodnego osiedlania się dla każdego chętnego. A myśmy to i owo widzieli. Światła unoszące się do góry.
-Małe okrągłe i jasno świecące? - zaciekawił się Dziadek.
-Właśnie.
-To zogady - wyjaśnił pociągając łyk wina.
-A co to są zogady? - zdziwił się Mitrofanow zza komputera.
-To przylecieli razem z Prezydentem - wyjaśnił Dziadek ochoczo. - Hitlerszczaki robili w portki ze strachu i zwiększyli przydziały chleba. Ale już było dla nich za późno.
-Jakie przydziały chleba? - zdziwił się Susłow.
-W ogrodach zoologicznych oczywiście - wyjaśnił Dziadek ochoczo.
A potem nagle umilkł.
-W ogrodach - powtórzył. - A przecież byli i tacy którzy służyli im jako pieski. Nosili zakupy ze sklepów... Gadałem kiedyś z taką jedną. Kompletne cielę. Jej pani sparzyła ją z jakimś od sąsiada ale nie była zadowolona z dzieciaka i udusiła go jak kota, a ta dziewczyna tylko tym się martwiła czy pani dalej się na nią gniewa.
-Czy hitlerszczaki mogli się rozmnażać z normalnymi ludźmi? -zapytał Susłow.
-A skąd. To znaczy faceci mieli czasem dziewczynę do łóżka ale to tylko w tajemnicy i wysterylizowaną bo za to groziła im komora z gazem. Była do tego ustawa norymberska, siódma nowelizacja.
Umilkł nagle.
-Sypie mi się pamięć - powiedział po chwili.
-Zaraz. Wyciągnijmy wnioski - powiedziała Zina. - Na ziemi istniały dwa gatunki ludzi. Zwykli i hitlerszczaki?
-Tak. Tak było.
-A hitlerszczaki trzymali zwykłych jako pieski pokojowe czy jako służbę?
-Jako pieski albo takich jak ja, do takich prac którymi sami się brzydzili. Służbę to oni mieli ze siebie. Cholerne małpoludy.
-Byli podobni do małp?
-No nie zupełnie. Ale myśmy ich tak nazywali przez złośliwość.
Susłow popatrzył na niego uważnie.
-Jak wyglądali.
-Normalnie. Jak ludzie. Tylko większe, mądrzejsze i jasnowłose.
-Kolejna obłędna teoria rasistowska - stwierdził. - Dużo się z tego nie dowiemy.
-Ja pamiętam wszystko zapewniła Zina. - Dlaczego mnie nie pytasz?
Uśmiechnął się do niej nad stołem.
-Zgoda. O co mam cię pytać? Ach już wiem. Co to było POF?
-To były Polskie Ogniwa Fotoelektryczne. Na morzu czarnym i śródziemnym rozpięte były pływające dywany z ogniw fotoelektrycznych. Miały powierzchnię w tysiącach kilometrów kwadratowych. Potem pozakładali takie przy innych kontynentach aż połowa energii elektrycznej na świecie była przez niego produkowana.
-Rozumiem - powiedział.
-Coś ciekawego - powiedział niespodziewanie Mitrofanow przełączając sygnał na głośnik. Mówił Stary Prezydent.
-Góra Bólu. Poleć dziś wieczorem na platformę i dotrzymaj towarzystwa księżniczce Helenie.
-Ach...
-Wymyśl jej jakieś zajęcie. Ulokowałem ją w południowej części. W pałacyku. Podaję koordynaty. - Podał ciąg liczb. - Powodzenia kumplu.
-Tak jest.
Mitrofanow włączył nagłośnienie.
-Te cyfry to ani chybi kod do teleportera. - powiedział. - I to prywatny bo w tym co przywiozłeś Serżo z tamtej czynszówki nie figuruje.
-Pawło, nie miałbyś ochoty zobaczyć jak wygląda prawdziwa księżniczka o imieniu Helena?
-Miałbym, czemu by nie.
-Wiadomo coś o tym Gruzinie, którego szukają w Gdańsku?
-Była rozmowa między tym z Góry Bólu, a jakimś Niagarą Ognia i Wielkim Murem. Zdaje się że nasz drogi Stary Prezydent skasował jakiś ślizgacz ale nie są pewni czy razem z pasażerem.
-Jeśli dostał nasze ostrzeżenie to będzie teraz bardzo ostrożny - zauważył Sergiej. - No nic. Zobaczymy. Zino, nie znasz przypadkiem adresu Gruzińskiej Misji Wojskowej w Polsce z czasów tobie współczesnych?
-Skąd? Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje, a co, sądzisz że mogą tam jeszcze być?
Roześmiał się lekko.
-Nie, ale w tym miejscu ulokowałbym aparaturę przetrwalnikową. Pod misją.
-Skąd wiesz że chodzi o przetrwalnik?
-Bo pole czasu stojącego nie było jeszcze znane, natomiast hibernacja tak.
-Weto - powiedziała Zina. - Pole już było, ale jeszcze nie w powszechnym użytku.
-Jeśli Gruzini nad nim także pracowali to mogli mieć - zauważył Mitrofanow. - Ale niekoniecznie.
-Czekaj, a może jednak hibernacja. Pamiętasz ten ich komunikat? Sugerował pomoc medyczną. Może ten Gruzin był na coś chory i zamrozili go żeby doczekał lepszych czasów?
-Może. Ale czy wówczas byłby w stanie sam się rozmrozić? Chyba że nastąpiło uszkodzenie układów. Może skoczę do Gdańska i rozejrzę się.
-I czego będziesz wypatrywał?
-Z ich wewnętrznych komunikatów wynika że ma na czole numer ale bez pseudonimu.
-To ja wiem skąd mógł się wziąć - powiedziała Zina. - ci którzy pracowali w POF to mieli. Numer trzycyfrowy ma czole. Widoczny dopiero pod ultrafioletem. Jednocześnie dzięki temu mogli robić zakupy bo to była jakaś kategoria kredytowa.
-Pawło, myślę że powinieneś tam pojechać.
-Załatwione.
Stanął obok stołu i zaczął wystukiwać kod. Po chwili zniknął jakby go piekło pochłonęło.
-No cóż - powiedział Sergiej. - A my chyba pojedziemy zobaczyć księżniczkę.
-Nie lubię - powiedziała Zina. -Jeśli będziemy tam na górze i coś się spartoli to zostaniemy tam.
-Furda. Przyjdzie ktoś żeby nas aresztować to go obezwładnimy i po problemie. Zresztą weźmiemy dwa urządzenia.
-Dobra. Skoro tak ci zależy.
-To może być ktoś kogo znasz.
-Albo następna w kolejce.
-To też nie wykluczone.

I I
Profesor Janusz Seleźniecki zatrzymał swój ślizgacz koło namiotu. Pierwszy zauważył go Tomasz Miszczuk i wszczął alarm. Po chwili wszyscy wybiegli z wykopów i zebrali się w karnym szeregu. Profesor był w dobrym humorze. Humor potęgowało ćwierć litra czystego spirytusu które dali mu na pożegnanie Rosjanie ze stacji orbitalnej, a którego trochę wypił po drodze. Dochodził właśnie do wniosku że z tymi zakazami picia i tak dalej to zawracanie głowy gdy oni się zbiegli.
-No co jest? -zapytał. - Wracać do roboty, zaraz wam zrobię taką inspekcję że się nie pozbieracie. Szef przyjechał to od razu siup. Fajrantu nie będzie.
Przerzucił manetkę gazu i zwalił się wraz ze ślizgaczem do wykopu. Dziewczyny pisnęły rozdzierająco. Miszczuk podbiegł i popatrzył w dół. Profesor miał pecha. Dziura w, którą wpadł była najgłębsza w całej okolicy. Ciało leżało w bardzo nienaturalnej pozycji widać było że nastąpiło złamanie kręgosłupa.
Zbiegł na dół i pochylił się nad nim. Profesor nie żył. Ślizgacz wydał dziwny dźwięk. Z pękniętej osłony synchrofrazatora sączył się płyn dreniczny. Z rozbitej głowy profesora krew.
-Cofnijcie się - polecił stojącym na górze.
Z torby wyjął laptopa. Wsunął kabel w złącze na skroni. Ściągnął aparaturę reanimacyjną. Rozłożył zakłócacze entropii. Potem zajął się ślizgaczem. Płyn, który wyciekał był superciężkim pierwiastkiem o liczbie atomowej około trzystu. Był zbyt niestabilny, aby przebywać poza polem siłowym w części centralnej. Zmaterializował fiolkę i kapnął na urządzenie jedną kroplę cieczy.
-Destrutox? - zaciekawiła się Damao patrząca z góry.
-Nowsze - wyjaśnił spokojnie.
Kropla wessała maszynę do środka. Zrobiła się wielkości piłeczki pingpongowej. Leżała na ziemi połyskując. Rozdeptał ją. Rozlała się w niedużą srebrną kałużę. Gdy stwardniała zgniótł ją w kulkę i obojętnie wyrzucił.
-A prawo zachowania materii? - zapytał ktoś z góry.
-Anulowane - odpowiedział.
Profesor zaczął się ruszać. Miszczuk wyszedł na powierzchnię po drabince i stwierdził że nikogo nie ma. Tylko Damao siedziała na krzesełku.
-Gdzie są wszyscy? -zapytał.
-Zwiali. Doszli do wniosku że jesteś agentem Starego Prezydenta i nawiali na wszelki wypadek. Nie wyłapiesz ich już.
-A ty oczywiście w to nie uwierzyłaś i...
-Jak to nie? Ja chcę się do was zapisać.
Popatrzył na nią. Wyjął z torby laptopa i znowu umieścił sobie w głowie kabel.
-Naprawdę chcesz się do nas przyłączyć? -zapytał.
-Tak.
Maszyna podała mu ogólny obraz prądów jej mózgu i interpretację.
-Chcesz się przyłączyć do nas aby odnaleźć Sergieja Susłowa i uciec razem z nim. Stresuje cię przebywanie w jednym miejscu z resztą społeczeństwa i wolisz dzielić trudy wygnania z innymi dysydentami. Nie możesz ich odnaleźć więc chciałaś skorzystać z naszych możliwości. Poza tym pociągają cię murzyni.
Zalała się rumieńcem, a potem odwróciła plecami do niego. Roześmiał się, a potem wystukał kod .
-Pożegnam cię i pozdrów wszystkich pozostałych ode mnie. Więcej się nie zobaczymy - powiedział.
-Dlaczego?
Wcisnął guzik i zniknął.
-No i nie udało się - powiedziała Sumiko wychylając się z sąsiedniego wykopu.
-Nie udało. Co z profesorem?
Profesor łaził po dnie dziury bezskutecznie szukając swojego ślizgacza.
-Takie są skutki zbytniej fraternizacji z Rosjanami - zauważyła złośliwie.

I I I
Nodar szedł ulicami Gdańska. Była noc. Padał deszcz. Szedł wypatrując ślizgacza który mógłby ukraść. Zdawał sobie sprawę, że grunt pali mu się pod nogami. Nie mógł tu zostać. Niespodziewanie przed nim wyrosła budka informacji turystycznej. Uśmiechnął się do siebie. Wszedł do środka. Szklane tafle zasłoniły go przed deszczem.
-Proszę o książkę adresową świata - powiedział.
PROSZĘ PODAĆ ARGUMENT WYSZUKIWANIA
-Szukam adresu człowieka który nazywa się Sergiej Susłow.
Idiota. A może podświadomie chciał żeby go capnęli? Budka zatrzasnęła się z trzaskiem. Włączył się alarm. Nodar z wściekłością kopnął w szklaną taflę drzwi. I wtedy stał się cud. Tafla roztrzaskała się w drobny mak.
-Zwykłe szkło - zdziwił się.
A potem zaczął uciekać w mrok i ciemność. Dalej i dalej i dalej. Aż dobiegł do czegoś w rodzaju dworca.
-"Powietrzna Taksówka Twój Przyjaciel" - głosił napis nad drzwiami. wszedł do środka.
Za ladą siedziały dwie panienki nieco znudzone i przysypiające.
-Chciałbym się dostać do Vancouwer - powiedział.
Panienki uśmiechnęły się po czym jedna z nich zaszczebiotała.
-Nasze pojazdy dowiozą pana wszędzie.
-Ile to będzie kosztowało? zaniepokoił się.
-Trzy złote za dzień wynajmu. Posiada pan uprawnienia do kierowania?
-Tak - zełgał błyskawicznie.
-Odstawić pojazd może pan w naszych filiach w Vancouwer lub w enklawach.
-Chciałbym wynająć na tydzień.
-To będzie ze zniżką. Osiemnaście złotych.
Położył monety na ladzie i jeszcze zostało mu co najmniej drugie tyle. Druga dziewczyna obudziła się z półdrzemki.
-Poprowadzę - powiedziała.
W hangarze za recepcją stało siedem niedużych bąbli z przejrzystej masy. Otworzyła gościnnie drzwiczki pierwszego z brzegu. Miał ochotę zapytać o tankowanie, ale czuł że nie powinien. Wsiadł do środka i zapiął pasy. Dziewczyna pilotem otworzyła bramę. Przyciski na tablicy były podpisane. Włączył pole siłowe wokół, a potem nacisnął guzik z napisem start. Pojazd wypruł do góry świecą i wybił w dachu dziurę. Przeciążenie wdusiło go w fotel. Kopnął na oślep w tablicę rozdzielczą. Włączyło się radio.
-Drodzy słuchacze tu Gdańsk nocą. Nadajemy jak zwykle waszą ulubioną audycję. Wasza muzyka, nasze wiadomości. Brygada porządkowa informuje nas właśnie o dewastacji budki informacji turystycznej. Wybito tam szybę w drzwiach. Coś podobnego jakie to atawizmy wychodzą z ludzi. Tak zdewastować budkę. Za pół godziny gościć będziemy szefa brygady porządkowej oraz doktora Sericiusa z państwowego szpitala psychiatrycznego którzy skomentują dla nas ten bezprecedensowy akt zwyrodniałego wandalizmu.
Wcisnął inny guzik. Ściany kuli zrobiły się matowe. Następny guzik spowodował włączenie się świateł. Popatrzył na wysokościomierz. Był już na wysokości dwudziestu tysięcy metrów. Zaklął i wcisnął kolejny guzik.
-Autopilot. Proszę o dyspozycje.
-Pułap dwa tysiące. Szybkość sto na godzinę. Kierunek północno-wschodni - powiedział.
Kula opadła i zwolniła znacznie. Odetchnął z ulgą. Gdy uciekając z łagru ukradł rosyjski helikopter było łatwiej. Ale to było pięć tysięcy lat temu a technika poszła trochę do przodu.
-Podaj dane techniczne pojazdu - powiedział.
Zza konsoli wysunął się płaski ekran. Wyświetliła się na nim sylwetka maszyny którą leciał. Czytał podpisy pod spodem.
Latałka QX model 2403. Przebieg 18`657`562 kilometrów. Szybkość teoretyczna 800 km/h. Sprawność silnika po ostatnim remoncie 79%. Pułap maksymalny 25000 m.
-Idiotyczna nazwa - powiedział sam do siebie. - Autopilot pułap dwadzieścia metrów.
Urządzenie obniżyło się. Leciał na łanem traw.
-Autopilot proszę określić pozycję na wyświetlonej mapie.
Maszyna spełniła jego polecenie. Był gdzieś w okolicach Łeby. To znaczy byłby, gdyby Łeba jeszcze istniała. Zauważył to niespodziewanie. Na ziemi pojawiły się cztery ogniście czerwone kropki goniące pojazd. Tkie samejak wtedy przed aulą. Silnik nagle zatrzymał się i latałka opadła ku ziemi. Cztery kropki nadal tam były. Otaczały go na około. Rzucił się do drzwi ale były zablokowane.
-Do diabła -zaklął.
-Do diabła? To da się zrobić - powiedziało radio.
A potem na kranie pojawiła się twarz. Twarz człowieka w białej furażerce z idiotycznymi wąsikami. Paweł Koćko. Prezydent. Furażerka stara jak świat, miała wyhaftowane z boku złotą nicią trzy litery -POF.
-Myślę że masz dość - powiedział. - To było naprawdę niezłe ale teraz chyba już koniec.
-To znaczy? - zagadnął Nodar zaczepnie.
-Jesteś można powiedzieć otoczony. Teraz wystarczy że wcisnę guzik i będzie po tobie.
-Kapituluję wobec siły.
-W porządku za chwilę w twoim pojeździe pojawi się pas do teleportacji. Założysz go na biodra i wystukasz ten kod.
Twarz zniknęła z ekranu, a zamiast niej pojawiło się kilka cyfr. Nodar wyjął z torby pas zdobyty po południu. Założył go na biodra i wystukał kombinację.
-Uważaj bo będę wcześniej - szepnął mściwie.
A potem wcisnął guzik i zniknął. Minutę później w kabinie pojawił się teleporter. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu, a potem upadł na fotel. Na pusty fotel.

I V
Sergiej i Zina zmaterializowali się z cichym sykiem na pokrytym kwiatami trawniku.
-O w mordę, - szepnął - jak tu pięknie.
Zina też wydała z siebie westchnienie pełne podziwu. Stali nad niedużym stawem. Na prawo od nich w błękitnej wodzie przeglądał się śliczny biały pałacyk. Pałacyk stał na wyspie łącząc się z lądem za pomocą mostków.
-Gdzieś już to widziałam - powiedziała marszcząc brwi. Obejrzała się w lewo. W tym końcu jeziora znajdowała się kolejna wyspa, a na niej sztuczne ruiny. Na brzegu wznosiła się widownia.
-Teatr? - zdziwił się Sergiej.
-Wiem co to jest. Pałac na wodzie w Warszawskich Łazienkach. Miałam kiedyś w atykwariacie album o Warszawie!
-Jesteś pewna?
-Całkowicie. Za nami powinno być widać dawną szkołę podchorążych.
Odwrócił się. Istotnie z za drzew majaczyły białe budynki.
-A więc wiemy gdzie jesteśmy. Sądzisz że to oryginalny, wycięty z całym parkiem, czy też może rekonstrukcja?
-Nie wiem, ale chyba nie miałby aż takiej techniki...
Kiwnął poważnie głową. Naraz zamarli. Gdzieś niedaleko rozległy się ciche kląśnięcia. Odwrócili się. Alejką pośród drzew nadjeżdżała dziewczyna. Siedziała z gracją na śnieżno białej klaczce. Klaczka miała długą jasną grzywę, a jej kopyta lśniły jak wypolerowane. Dziewczyna ubrana była w kurtkę z żaglowego płótna i miękkie brązowe buty za kostkę. Jej twarz była ogorzała od słońca i soli jakby większość swojego życia spędziła na pustyniach pozostałych z dawnych mórz szelfowych. Piękne brązowe włosy opadały jej na ramiona. Na czole miała diadem z niedużym szmaragdem. Zina i Sergiej ukryli się w krzakach i obserwowali to zdumiewające zjawisko.
-Jaka ładna - szepnęła Zina.
-Wcale nie jest taka ładna, -zaoponował jej towarzysz - ale sympatycznie wygląda i ma odpowiednią oprawę. Sądzę że to ta wspomniana w rozmowie księżniczka Helena.
-To co robimy?
-Hmm, nigdy jeszcze nie byłem w takim pałacu.
-A ja owszem. Gdy Koćko został Prezydentem to raz. Był w dobrym humorze i zabrał mnie do swojej letniej rezydencji. Tam było podobnie.
-Jak byłaś na statku to nie pokazywał ci tego miejsca?
-Nie, ani razu. Zresztą widziałam tylko tą część z czynszówkami i raz park obok.
-Może ten park i tamten park łączą się.
-Chyba nie, w normalnej Warszawie byłyby daleko.
-Ale to nie jest normalna Warszawa tylko jakaś zwariowana mieszanka. Wycinanka.
-Może masz rację. Słuchaj nie masz jakiejś lepszej sukienki tam na dole na ziemi?
-Niestety, a co nie podoba ci się już?
-Nie wiem czy będzie odpowiednia dla złożenia wizyty.
-Chcesz tam iść?
-Dlaczego by nie? Może da mi się przejechać na tym ładnym koniku. Zresztą w razie czego możemy zawsze zwiać.
Poskrobał się po głowie, a potem obrzucił indiański ruan, w który był ubrany, uważnym spojrzeniem.
-A ja jak wyglądam?
-Chyba też niezbyt oficjalnie. Ale może ujdzie w tłoku.
-I co jej powiemy?
W oczach ormianki zabłysły ogniki.
-Zdaj się na mnie.
Popatrzyli. Dziewczyna obojętnie puściła konia i weszła do pałacu.
-Zaczekaj na mnie chwilę - powiedział Sergiej i zaczął majstrować przy pasie.
-Chcesz skoczyć...
-Zaraz wracam.
W tym momencie obok pojawił się drugi Sergiej Susłow. Ten trzymał w ręce wiązankę kwiatów.
-O cholera - powiedział nowo przybyły. - Zapętliło się.
-Może daj - powiedział "Stary" Sergiej wyciągając rękę po kwiaty. - Będzie szybciej.
-Nie bądź taki mądry - osadził go przybysz. - Skacz.
"Stary" Sergiej posłusznie dotknął dłonią pasa i zniknął.
-Pętla czasu? -zaciekawiła się Zina.
-Nie wiedziałem że to działa także przy tak małych dystansach choć już wcześniej domyślałem się że to się opiera na ultratachionach. Nie ważne. Pomyślałem, że skoro idziemy z wizytą do damy to trzeba zabrać wiązankę kwiatów.
-Masz rację. Skąd je masz?
-Rosną przed jaskinią. Chodźmy.
Ruszyli alejką. Tu także były wiewiórki, a na stawie pływały kaczki i para łabędzi.
-Całkowicie odtworzona ekologia - zauważył Susłow. - Albo prawie całkowicie.
Popatrzył na niebo. Sunęły po nim lekkie białe chmurki. Nie miał pojęcia jak to jest zrobione ale niebo sprawiało całkowicie naturalne wrażenie.
-A może to jest dziura do przeszłości? - zastanawiała się Zina.
-Nie, niemożliwe. Było by tu pewnie sporo ludzi. Chyba że celowałby w okres gdy park był zamknięty dla zwiedzających.
Weszli na wyspę i zatrzymali się przed pałacem. Klacz na ich widok zarżała i zatupała kokieteryjnie nogami. Sergiej podszedł do niej i delikatnie musnął dłonią jej rzęsy.
-Odwal się palancie - powiedziała klacz. - Co robisz? Oka konia nie widzaiłeś?
-Sprawdzam odruchy. - wyjąkał. - Myślałem że jesteś sztuczna.
Obraziła się i poszła sobie.
-Prawdziwa? - zaniepokoiła się Zina.
-Chyba tak.
-Przecież mówiła.
-Może tu taki zwyczaj. Zapukamy, bo nie widzę dzwonka.
-No wiesz, jak się odwiedza księżniczkę to powinna zaanonsować nas służba.
W tym momencie księżniczka odchyliła kotarę wyglądając z wnętrza.
-Ach goście - powiedziała wyraźnie ucieszona - A ja nieuczesana.
Mówiła w języku esperanto.
-Ale nie rób sobie kłopotu moja droga - uspokoiła ją Zina. - po prostu przechodziliśmy obok i postanowiliśmy cię odwiedzić.
-Zapraszam - zrobiła ręką zachęcający gest.
Weszli do wnętrza. W pałacu było nieco cieplej niż na dworze. Na ścianach wisiały portrety i obrazy, na kominku płonął ogień.
-Jestem Zina Jedenichidze - przedstawiła się - A mój towarzysz to słynny dysydent Sergiej Susłow.
-Bardzo mi miło - powiedziała gospodyni. - Jestem księżniczka Helena Koćko.
Faktycznie ci straszni dysydenci wyglądali fajtłapowato i nie grzeszyli inteligencją. Sergiej wielokrotnie stawał w życiu wobec niewyjaśnionych zagadek i teraz, choć z trudem, powstrzymał się od żywszej reakcji.
-Bardzo mi miło - powiedział. - Pani pozwoli - wręczył jej bukiet.
-Ojej - ucieszyła się. - To dla mnie? Wybaczcie na chwilkę, - poderwała się fotela, - przygotuję jakiś mały podwieczorek.
Wybiegła, a raczej niemal wyfrunęła z pomieszczenia.
-Może nie dobrze że mnie tak zdekonspirowałeś - powiedział.
-Chciałam zbadać jej reakcje. Ciekawe nazwisko ma swoją drogą. Stary głupi Prezydent bierze się za coraz młodsze i tym razem zmienił taktykę - powiedziała z goryczą.
-Nie. Z tobą przecież nie brał ślubu. Myślę że to jego córka. Księżniczka Koćko. O nas najwyraźniej nie słyszała.
-Jest do niego faktycznie uderzająco podobna. Ale sprawia dziwne wrażenie - powiedziała Zina z namysłem. - Chyba robił jej pranie mózgu.
-Dlaczego tak sądzisz?
-Wyobraź sobie że składa ci wizytę dwoje nieznajomych.
-Zgoda ale popatrz z drugiej strony. Tu mogą się dostać oczywiście z drobnymi wyjątkami sami swoi. Zidentyfikowała nas jako należących do tej samej kasty.
Księżniczka wróciła.
-No i co tam u ciebie słychać? - zapytała Zina.
-Ech fajnie. Mamy już jesień. Nazbierałam kasztanów koło teatru. Są takie ładne. A co u was?
-Jakoś leci - powiedział Sergiej. - Pomału posuwam się do przodu ze swoimi pracami naukowymi i z pogranicza nauki.
-A u mnie nic ciekawego - powiedziała Zina - Gotuję mu obiady i sprzątam ten uroczy chlewik, który zostawia po swoich doświadczeniach.
-Nie jesteście małżeństwem? - zapytała.
-Nie, tylko przyjaciółmi - wyjaśnił jej Susłow - No i badamy razem różne rzeczy.
-Może mój tata mógłby wam pomóc? Mogę go przekonać - uśmiechnęła się czarująco i zza poduszki na fotelu wyjęła telefon.
-Ależ poradzimy sobie - uspokoił ją Sergiej. - Widzisz, czasami lepiej dochodzić do pewnych rozwiązań bez cudzej pomocy. Wtedy odczuwa się większą radość z odniesionego sukcesu. Gdybyśmy sobie zupełnie nie mogli poradzić wówczas nie omieszkam się poprosić o pomoc.
Uśmiechnęła się i odłożyła telefon na miejsce. Zdjęła buty i podwinęła nogi pod siebie.
-Jak miło, że mnie odwiedziliście - powiedziała. - Powiedzcie gdzie mieszkacie to złożę wam rewizytę przy jakiejś okazji.
-Mieszkamy w Andach - powiedział Sergiej. - Ale nasza siedziba nie jest jeszcze gotowa na przyjmowanie gości. Zaprosimy cię oczywiście jak już ją trochę urządzimy.
Uśmiechnęła się.
-Mieszkacie na ziemi? - zaciekawiła się - A ja tutaj. Chcecie to pokażę wam park., ale najpierw coś zjemy.
Pstryknęła pilotem i na stoliku zmaterializował się samowar i trzy nakrycia oraz ciasto na srebrnej tacy. Ciasto było znakomite, podobnie jak herbata.
-To z gałązkami malin - wyjaśniła gospodyni. - dodaje się do wody, nadają wspaniały aromat.
-To prawda - przyznała Zina.
Sergiej zastanawiał się czy to wszystko nie jest przypadkiem zatrute, ale najwyraźniej nie było. Zjedli i poszli na spacer. Pokazywała im wszystko dzieliła się swoją radością. W oranżerii zjedli po kilka bananów. W starej pomarańczarni - pomarańcze. W teatrze uruchomiła dla nich holograficzny projektor dzięki czemu obejrzeli kawałek przedstawienia. Wreszcie zmęczeni postanowili zakończyć wizytę.
-Szkoda -powiedziała.
Posmutniała trochę. Obiecali znów ją odwiedzić przy nadarzającej się okazji. A potem pomachali jej i wyparowali. Po powrocie z cudownego świata białej rezydencji zatopionej w jesiennym parku ich własny świat jaskini z betonowym dnem wydał im się ponury. Sergiej z westchnieniem poszedł do stojącego w kącie lasera i zaczął demontować układ celowniczy.
-Co robisz? -zaciekawiła się Zina.
-Wiesz myślałem kiedyś żeby strzelić w stację tak żeby ją uszkodzić. Ale teraz nie mogę tego zrobić. Przecież ona mogłaby ucierpieć.
-Odwiedzimy ją znowu?
-Może jutro. Ale wpadnie do niej dzisiaj Człowiek z Góry Bólu. Jeśli mu o nas opowie to będą bęcki.
-Szkoda by było. Właściwie to ją oszukaliśmy..
-Nie. Powiedziałaś jej już na początku że jestem dysydentem.
Uśmiechnęła się.

V


10 czerwca wieczorem.
Gdańsk PNTK
Artur Kładkowski vel Wielki Mur, student trzeciego roku geologii na uniwersytecie narodowym imienia Starego Prezydenta w Gdańsku siedział w zadumie na ławce przed stołówką. opodal siedziało dwu koczowników, którzy przywieźli na wielbłądach trochę bursztynu na handel. Porozkładane na kawałku gazety złocistobrązowe bryły przyciągały jego wzrok. Bursztyn. skądś znał ten surowiec. Zamknął oczy. Pamięć usłużnie poddała mu ogólny wzór chemiczny bursztynu oraz tabele właściwości i zastosowań. Podążył w tym kierunku w nadziei że coś jeszcze uda mu się wycisnąć z opornego umysłu. Pamięć poddawała mu kolejne skojarzenia. Koczownicy. Zamieszkują oazy na pustyni Bałtyckiej. Są interetniczni, naród w fazie powstawania. Przyłączają się do nich przedstawiciele różnych nacji, a ich językiem niejako naturalnym jest esperanto. Ich dzieci mówią tylko w nim. Westchnął ciężko. To było beznadziejne. Momentami wydawało mu się że pamięta coś z poprzedniego życia ale po głębszym zakopaniu się we własną pamięć stwierdzał, że to tylko sztuczne wspomnienia i treść wykładów, które powinien znać jako student trzeciego roku geologii. Miało mu się to wszystko powoli przypominać. Obok przeszła jasnowłosa dziewczyna nieco od niego starsza. Obok niej biegł piesek ciągnący dwukołowy wózek z dzieckiem. Wzdrygnął się lekko. Pamięć usłużnie poddała mu kawałek ze Starego Testamentu.
-Był kiedyś taki, który zabił, a wówczas na jego czole pojawiło się znamię. - szepnął sam do siebie. - I ja też mam. Stygmat Kaina. Zabijałem...
Zabijał. Wysilił pamięć. Jak to mogło wyglądać? Zarzynał kobiety i dzieci nożem, a one strasznie krzyczały, wszystko było we krwi...
-Niemożliwe - szepnął. - Pamiętałbym to.
Wysilił pamięć. Przypomniał sobie coś. Tym razem był prawie pewien. Jakiś przebłysk. Jaskinia. Chyba jaskinia. Kamienny sufit i człowiek w poszarpanym laboratoryjnym kitlu. Inny obraz był jeszcze dziwniejszy. Kamienica czynszowa taka jak na bardzo starych ilustracjach, nawiasem mówiąc nie sięgnął jeszcze do żadnej książki od wczorajszego zmartwychwstania więc skąd pamiętał jakie obrazki są w książkach? Kamienica stała w parku, a po drzewach biegały wiewiórki. Wiewiórki zapamiętał. Nagle wszystko wyłączyło się. Miał ochotę wściekle zakląć.
Podniósł się i ruszył w stronę sąsiedniej ławki. Koczownicy ucieszyli się, a ich wielbłąd podniósł głowę.
-Jak mogę odzyskać straconą pamięć - zastanawiał się. -Jak chociaż dowiedzieć się kogo zabiłem. Złożyć kwiaty na ich grobach...
Niespodziewanie już w chwili gdy mijał koczowników jego wzrok spoczął na gazecie na której leżał bursztyn. Na tytułowej stronie pysznił się krwistą cyrylicą wielki tytuł.
Mąż degenerat uderzył swoją żonę!
Kawałek dalej kolejny kłuł oczy:
Dewastacja budki informacji turystycznej!
Reszta przykryta była bursztynem. Kupił gazetę razem z surowcem. Chciał odejść ale nagle coś przebiło mu się w umyśle.
-Czy macie coś na odświeżenie pamięci? - zapytał.
Koczownicy nie podnieśli nawet głów.
-Wzmocnienie czy odświeżenie? - zapytał jeden z nich.
-Odświeżenie. Jeśli człowiek chce sobie coś przypomnieć.
-Dwadzieścia.
Podał monetę. W zamian otrzymał torebkę proszku.
-Trzeba zalać wrzątkiem i poczekać aż naciągnie. To zioła ze strefy zamkniętej - wyjaśnił drugi. - Tylko uważaj za to idzie się w gwiazdy.
Podziękował i ruszył w stronę akademika. Pamięć usłużnie poddała mu ustęp z czytanego niedawno dzieła.
Zażywanie wszelkiego rodzaju środków odurzających za wyjątkiem etanolu zostaje zakazane pod sankcją natychmiastowej ewakuacji w przypadku wykrycia. Rosjanom zezwala się na spożywanie tytoniu podczas ważnych świąt państwowych i religijnych. Przepis ten obowiązuje jedynie osoby posiadające obywatelstwo rosyjskie i zamieszkałe stale na terytoriach etnicznych swojego narodu.
W zacisznym pokoju w swoim akademiku usiadł i zalał zawartość torebki wrzątkiem.
-Ciekawe skąd wiedziałem, że od koczowników można kupić zakazane narkotyki? -zastanowił się.
Zawartość szklanki stała się brązowa. Tak zapewne wyglądała kiedyś herbata zanim Stary Prezydent nie zakazał jej picia pod karą ewakuacji. Podobno zakazał bo sam nie lubił herbaty. Albo lubił tak bardzo, że nie chciał by ktokolwiek dzielił z nim tę przyjemność.
Odczekał dziesięć minut i duszkiem wypił palący napój. Położył się na łóżku. Gdyby ktoś teraz wszedł do jego pokoju byłby skończony, ale drzwi były na szczęście zamknięte na klucz. Odpłynął. Z głębin pamięci wypłynęło coś mglistego. Postarał się skoncentrować na widoku kamienicy czynszowej. To stało się nagle. Mijali ją jadąc rykszą. On i jeszcze jakiś człowiek. Pedałował prosty automat. Mijały ich niemieckie patrole.
-Warszawa roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego - powiedział jego towarzysz. - To oczywiście tylko dekoracja choć ultratachiony dają pewne możliwości.
Kątem oka widział jego białą furażerkę. Jechali dalej wzdłuż rzędu kamienic.
-To co cię tu spotka właściwie jest jedynym wyjściem - powiedział ten siedzący obok. - Mogę cię oczywiście zabić, ale to przecież nic mi nie da. Myślałem, że będziesz technikiem, ale twoja dociekliwość przypiczętoała twój los. Wypalę ci pamięć do czysta i załaduję od nowa. Poczekamy parę wieków...
Minęli kościół. Obudził się. Było już ciemno. Przemarzł na wylot.
-Wyprał mi pamięć w Warszawie w roku 1943 - szepnął w ciemność - Albo w miejscu które wyglądało tak samo. Ale kim byłem wcześniej? Technikiem?
Zapalił nocną lampkę. Jego wzrok padł na leżącą na podłodze gazetę w którą zawinięto mu bursztyn. Zaczął na spokojnie czytać. Artykuł opisywał potworną patologię. Mąż bez powodu pobił żonę. Kładkowski zamyślił się. Brakowało mu trochę utraconych wiadomości ale jeśli pobicie było tak straszną patologią że pisano o tym w gazetach to...
Poderwał się na równe nogi. Jego zbrodnie, jeśli w ogóle je popełnił, też z pewnością zostały opisane w prasie. Kto wie może nawet szczegóły procesu. Będą zdjęcia ofiar. Będą jego zdjęcia. Na twarzy nie miał żadnych blizn, więc nie zmieniano jej. Pozna się na zdjęciu. Zaczął biegać po pokoju w podnieceniu przewracając krzesło. Biblioteka! Uruchomił terminal komputerowy. Włączył się do lokalnej uniwersyteckiej sieci informacyjnej. Wywołał pliki gazet sprzed stu lat i zaczął przeglądać tytuły. Dwa razy w ciągu pięćdziesięciu lat popełniono morderstwo. Żadne nie pasowało do niego. Natomiast nie było żadnego seryjnego mordercy. Zamknął oczy. Nie był mordercą. Nie mógł być. Z jakiegoś powodu wyprano mu pamięć. Ale dlaczego? Może wręcz przeciwnie był dysydentem albo kimś takim jak ten nieszczęsny Gruzin, którego ścigali. Może przybył tu z głębokiej przeszłości. Może wrócił z gwiazd. Złapali go i zrobili mu to.
-Chyba trzeba będzie jeszcze poszukać - powiedział sam do siebie.
A potem położył się spać. Tymczasem Agent o pseudonimie Sprawiedliwość Cesarzy, wystukał na swoim laptopie numer Starego Prezydenta i posłał krótką, a treściwą wiadomość.
Agent Wielki Mur zaczyna przypominać sobie swoją przeszłość. Rekomendacje:
a) całkowite zniszczenie pamięci z wykorzystaniem mózgu w kulturach tkankowych.
b) ewakuacja.
Stary Prezydent przebywał w hangarze przy nieużywanym od trzech tysięcy lat kutrze pościgowym, a jednocześnie przygotowywał zasadzkę na Gruzina ale na ekranie jego laptopa zapaliła się nieduża chorągiewka i napis:
Czeka poczta.

V I


Stacja orbitalna
Nodar zmaterializował się na niedużej platformie na stacji orbitalnej. Platforma stała na podłodze dużej okrągłej sali z drewnianą podłogą. W sali był także obecny Stary Prezydent. Stał opodal przy dziwnym pojeździe. Pojazd miał wielkość małego samolotu.
-O psia krew - powiedział na widok gościa - Już tutaj?
-A co, zdziwiony? -zapytał Nodar wyjmując dłonie z kieszeni. W jednej trzymał antyczny rewolwer w drugiej miotacz zdobyty w fałszywej ambasadzie.
Prezydent uśmiechnął się lekko i sięgnął dłonią do pasa.
-Zdążę strzelić - powiedział spokojnie Nodar.
-Ja po papierosy.
-Gdy byłeś prezesem POF nie paliłeś.
-Jejku jejku. To aż tak długo się znamy?
-Nawet jeszcze dłużej. Przeszedłem długą drogę. Zawsze byłeś szybszy. Ale teraz odwróciła się karta.
-Jeśli naprawdę tak myślisz to jesteś głupszy niż sądziłem.
Nodar przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki.
-Wiem, wiem. Minęło kilka tysięcy lat. Niezależnie co myślą ci ludzie zmiany chociażby linii brzegowej kontynentów są zbyt duże. Trudno. Upłynęło sporo czasu, technika jak widzę poszła mocno do przodu, i to co teraz się dzieje może mi się wydawać magią.
Stary Prezydent puścił do niego oko i pstryknął palcami. W pomieszczeniu zmaterializowały się dwa fotele.
-Usiądźmy - zachęcił.
Usiedli, ale Nodar ani na chwilę nie opuścił luf.
-Nie wiem jeszcze gdzie jesteśmy - powiedział.
-To malarnia dekoracji w Teatrze Wielkim w Warszawie - powiedział spokojnie Koćko. - A chwilowo hangar. Szykuję się do ocalenia tej planety.
-Och jak zwykle. Zawsze ratujesz całą ludzkość. Czytałem twoje pamiętniki opublikowane po odlocie. Ani słowa o tym studencie ktorego zabiłeś żeby zdobyć sekret ogniw fotoelektrycznych drugiej generacji. A skąd miałeś kapitał nazałożenie POF? Słyszałem o syntetycznym narkotyku Gen4.
-To dużo wiesz.
-Umierali ci którzy wiedzieli znacznie mniej. Mordowałeś jeńców wojennych... Cały teatr też tu jest?
-I to nie jeden. Gdy niszczyłem tą zafajdaną planetę ocaliłem to co uznałem za potrzebne. I mam to wszystko tutaj.
-Stacja orbitalna.
-Jesteś domyślny - zakpił. - Co jeszcze chcesz wiedzieć?
-Co zrobiłeś z Łamarą?
-Żyje sobie spokojnie. Siedzi w lodówce z pola czasu stojącego. W wolnych chwilach trochę się z nią zabawiam. Sympatyczna, choć zupełnie dzika. Nie zaglądałem do niej od jakichś trzystu lat... Znudziła mi się, mam zresztą inne rozrywki.
-Oddaj mi ja a daruję ci życie.
-Ech nie.
-Dlaczego nie? Skoro masz inne... rozrywki.
-Widzisz ja nigdy nic nie oddaję. Cała stacja jest wypełniona tym co ukradłem, zanim zrobiłem z tej planty to, czym jest teraz. Wiesz, że mam tu wszystkie zabytki klasy zero jakie stały na ziemi w dwudziestym pierwszym wieku? To mój skarbiec. Nie oddam nic, nikomu. Teraz to moje.
-Łamara nie jest zabytkiem.
-Za to jest najładniejszą dziewczyną w Gruzji. Mam także Zinę z Armenii i były jeszcze ze dwie, ale trochę się zużyły przy eksperymentach medycznych.
-Słuchaj Koćko. Lepiej mi ją oddaj.
-Nie. Posłuchaj, to ze się tu znalazłeś to jedno wielkie nieporozumienie. Powinieneś od dawna nie żyć. Rozmawiam z jakimś pieprzonym zombie...
W tym momencie Nodar uświadomił sobie że Koćko, choć dobrze się maskuje, zalany jest niemal w trupa.
-Oddaj. Dostaniesz za nią co tylko zechcesz.
-I tak mogę mieć co zechcę. Nie oddam. Ona jest moja. Po moim trupie.
-Po twoim trupie? - wściekł się Gruzin. - To da się zrobić!
Koćko zniknął. Razem z fotelem. Nodar poderwał się ze swojego i wystrzelił w tamtym kierunku. Kula przeszła przez powietrze i uderzyła w ścianę. Niczego niewidzialnego nie było po drodze. On naprawdę zniknął. Nodar rozejrzał się po pomieszczeniu. Na wysokości kilku metrów obiegała je galeryjka. Drzwi było tu całkiem sporo. W każdej chwili mógł paść strzał. Czuł, że jest obserwowany. Runęła podłoga. Nagle i bez najmniejszego ostrzeżenia. Deski rozprysły się i poleciał w dół. To faktycznie był teatr. Wielka sala mieszcząca widownię zbliżała się z przerażającą szybkością. Wcisnął czerwony guzik na pasie. I zniknął. Stary Prezydent gdy po chwili wybiegł bocznym wejściem na scenę z karabinem w dłoni zobaczył że pod dziurą w suficie piętrzy się stos połamanych desek, gipsu i cegieł ale nigdzie nie widać ciała wroga. Zaklął. A potem wrócił do kutra. Czasu było coraz mniej.

V I I
Tomasz Miszczuk zmaterializował się na brzegu stawu w Łazienkach. w dłoniach trzymał kosz czerwonych róż. Spokojnie wszedł na wyspę i stanął przed pałacem. Księżniczka Helena drzemała już na piętrze w swojej sypialni ale powiadomiona przez system zabezpieczeń zeszła na parter zawinięta w swój błękitny szlafrok.
-Ojej znowu gość - ucieszyła się.
-Jestem Tomasz Miszczuk - przedstawił się.
Na moment zamyśliła się.
-Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?
-Nie, nigdy nie miałem tej przyjemności.
Kwiaty wyraźnie ją ucieszyły. Wyciągnęła butelkę szampana i zasiedli razem do spóźnionej kolacji. Nie mówili wiele. Ona przysypiała, a on zastanawiał się nad tym, czy za wierną służbę nie mogłaby dostać jej w nagrodę. Pożerał ją wzrokiem. Kończyli już gdy laptop w jego tobie zapikał. Wsunął sobie kabel w złącze.
-Zamelduj się - powiedział Koćko. - Czekam w porcie.
-Zaraz będę.
Dopił wino z kieliszka.
-Niestety czas już na mnie - powiedział. - Obowiązki wzywają.
-Szkoda - powiedziała. - Wpadnij jeszcze kiedyś.
-Na pewno wkrótce znowu zajrzę.
Wystukał kod i wyparował. Hela położyła się spać.

V I I I
10 czerwca Dzień Przesilenia Letniego
Noc. Gdańsk PNTK
Dzień przesilenia letniego był wspaniałym świętem. Świętem całej ludzkości. Oczywiście ludzie mieli różne święta, w zależności od religii i narodowości. Rosjanie świętowali Dzień Przebudzenia Wodza, było to święto ruchome wyznaczane w oparciu o kalendarz księżycowy. Polacy obchodzili uroczyście Boże Narodzenie, w dniu 24 grudnia, oraz Wielkanoc na wiosnę. Niemcy świętowali bardzo uroczyście dzień Piątego Maja, choć było to święto zakazane przez Starego Prezydenta, urządzali wówczas nocne pochody z pochodniami, i opłakiwali swojego wodza, który jakoby został zabity przez Żydów. Z braku Żydów w tych dniach swoją nienawiść kierowali przeciw rosjanom, którzy jako jedyni posługiwali się jeszcze ciągle starożytnym hebrajskim alfabetem. Z kolei Rosjanie żyjący w szałasach i jurtach wśród gór Jabłonowych obchodzili uroczyście święto nazywane przez nich Wielkim Październikiem. Z niewyjaśnionych przyczyn obchodzili je w listopadzie. To święto także nie cieszyło się przychylnością Starego Prezydenta który zakazał pod karą śmierci składania w tym dniu ofiar z ludzi. Kolonie Polaków w Walii obchodziły uroczyście Noc Guya Fawkesa choć nie bardzo było wiadomo kim był ten człowiek. Obchodzono je w różnych latach w różne miesiące. Polegało na odpalaniu dużych ilości wyrobów pirotechnicznych. Przez wiele lat uważano, że ów tajemniczy Fawkes był wynalazcą broni palnej lub dynamitu, aż wreszcie Stary Prezydent dostarczył odpowiedniej literatury historycznej ze swojego orbitalnego skarbca. Nawet wówczas jednak nie do końca mu uwierzono i kilka sekt nadal dokonywało samowysadzeń w powietrze na pamiątkę nie bardzo wiadomo czego. Była także sekta która także dokonywała samowysadzeń z reguły w tym samym dniu co reszta, z tą tylko różnicą że na pamiątkę jakiegoś Ordona. Nikt nie wiedział kto to taki. W Dzień Przesilenia Letniego świętowali wszyscy. Był to dzień powrotu Starego Prezydenta. Jedyne święto nie mające podłoża religijnego. Dzień ludzkiej wspólnoty. W tym dniu ludzie spotykali się z przyjaciółmi lub z wrogami jeśli chcieli się z nimi pogodzić. Pili oceany grzanego piwa i śpiewali lub dyskutowali o czymś wzniosłym.
Profesor Janusz Seleźniecki stał na balkonie swojego apartamentu na dwudziestym piątym piętrze wysokościowca Kociewie na obrzeżach Gdańska. Patrzył w zadumie na urzekający widok słońca zachodzącego powoli w oceanach piasków na północny zachód od jego domu. Piaszczyste wydmy pustyni Bałtyckiej pociemniały. Niebo spowite nielicznymi chmurkami mieniło się tysiącem barw. Wisła leniwie toczyła swoje wody przez piaski w stronę Atlantyku. Z tej odległości wyglądała jak wstążka. Sunęło po niej kilka barek z drewnem. Od pustyni powiał wiatr. Profesor zamyślił się. Mieli problem badawczy. Wedle opracowań Starego Prezydenta, Bałtyk był morzem jeszcze w dwudziestym wieku, choć wówczas już poważnie wysychał. Czy możliwe jednak było wyschnięcie całego morza w ciągu. Niespełna pięciuset lat? Wątpliwości pozostawione w jego umyśle po rozmowie z Mitrofanowem kiełkowały. A jeśli upłynęło nie pięćset a tysiąc lat. Albo dwa tysiące? Wówczas mogło tak być. Panowało chłodne optimum klimatyczne. Zmiana linii brzegowej kontynentów. Bałtyk był niegdyś morzem szelfowym. Tylko jak dawno temu?
Gdzieś na pustyni pojawił się sznureczek światełek. Wziął w spracowaną dłoń lornetkę. I popatrzył. To szła karawana wielbłądów. Gdy był mały zawsze lubił patrzeć na karawany. Wprawdzie transport lotniczy był szybszy i tańszy, ale byli ludzie którzy lubili wędrować po wyschniętym dnie morza. Szukali bursztynu, parokrotnie meldowali archeologom o starych wrakach, które działanie wiatru odsłoniło spod piasku. Westchnął. Chciał, choć raz pojechać wierzchem na wielbłądzie przez piaszczyste wydmy. Zamiast woni betonowego pyłu powdychać ożywczą woń wielkiej rzeki płynącej przez piaski. Zobaczyć oazy gdzie przy słodkich źródełkach wyrosły sosny. Popatrzył na zegarek. Już czas. Zamknął okno i wyszedł z mieszkania. Na ulicach panował dość ożywiony ruch. Ludzie czynili ostatnie przygotowania. Złapał taksówkę. Lekki poduszkowiec sunął bezgłośnie ulicą. Wymijając dwukółki ciągnięte przez osły. Było święto. Tradycja nakazywała odwiedzać znajomych w ten sposób. Profesor uśmiechnął się. Większość tych osłów stała cały rok na strychach albo w piwnicach. gdy nadchodził dzień przesilenia zdejmowano z nich pokrowce, odkurzano i wlewano paliwa. Dom jego przyjaciela stał na pustyni. Gdańsk górował nieco nad sympatyczną dzielnicą willową. Tu nie przejmowano się kosztami. Domy wzniesiono ściśle wedle tradycji. Modrzewiowe ganki z kolumienkami, świątynie dumania w ogródkach, czerwone ceramiczne dachówki i ściany wykonane z grubego papieru naciągniętego na sosnowe ramy. Starożytna estetyka. Wysiadł z pojazdu i kartą magnetyczną uiścił rachunek za jazdę. Drewnianą pałeczką uderzył w gong wiszący przy bramie. Brama zaraz się uchyliła. Stała w niej Yoko. Zrobiła się na bóstwo. W dłoni trzymała wachlarz.
-Witaj.
-Witam panie profesorze. Brat oczekuje w salonie.
Wszedł do wnętrza. W powietrzu unosił się silny zapach grzanego piwa. Profesor Rościsław Pawłowski siedział obok samowara.
-Jesteś - ucieszył się. - Znakomicie. Pojedziemy na wycieczkę.
-Wycieczkę? - zdziwił się archeolog.
-Pawło Mitrofanow, nasz wspólny znajomy chciałby zasięgnąć naszej opinii. - Rościsław pokazał nieduży teleporter.
Janusz natychmiast domyślił się co to jest.
-Zabierzemy się we trójkę?- zagadnął.
-Tak. Powinien uciągnąć...
Niespodziewanie w krzakach wokoło budynku zakotłowało się. Jednocześnie ktoś zapukał do drzwi wejściowych. profesor wyciągnął z kieszeni antyczny rewolwer i dał znak Yoko, żeby otworzyła. W progu stał sympatyczny młodzieniec lat około dwudziestu.
-Dzień dobry, czy zastałem profesora Pawłowskiego? - zapytał.
-To ja. - powiedział Rościsław. - Mieliśmy już przyjemność?
-Nie. Jestem agentem starego Prezydenta o pseudonimie Wielki Mur. Agentem oddelegowanym do śledzenia pańskich poczynań.
-Uchym. Bardzo mi miło. Co też pana sprowadza?
-Mały problem. Dwa problemy. Problemy.
-Proszę mówić.
-Po pierwsze ścigają mnie za coś. Chyba niechcący znalazłem coś w komputerze na temat mojej przeszłości...
-Wolniej - polecił Seleźniecki. - Miałeś zatartą osobowość?
-Tak. Po drugie przed niecałą minutą był alarm. Mają aresztować wszystkich którzy są tutaj.
-Żadna nowina - powiedziała Yoko.
Cienie za oknem zakotłowały się ponownie.
-Mam teleporter. Chciałbym w zamian za to zabrać się z wami.
-Bierzemy go? - zapytał Janusz.
-Bierzemy, wykończymy go najwyżej później - powiedział astronom przybysz. - Skupcie się i zamknijcie oczy.
Zniknęli. A Wielki Mur został. Jego teleporter został właśnie przed chwilą zdalnie wyłączony. W tym momencie do wnętrza pomieszczenia wdarli się przez ściany agenci. Sprawiedliwość Cesarzy wyjął komunikator.
-Ptaszki wyfrunęły z klatki - poinformował koordynatora.
Wyjął z kieszeni mały rozpylacz.
-Zawiodłeś - powiedział do Artura a potem prysnął na niego destrutoxem. - I tak się nie nadawałeś.
Agent zawył i rozłożył się na molekuły. Ciecz wypaliła dziurę w podłodze i zabrała ze sobą jego doczesne szczątki. Sprawiedliwość Cesarzy puścił do dziury kroplę neutralizatora. Na stoliku stała filiżanka z nietkniętą herbatą. Podniósł ją do ust i pił wolnymi łykami.

I X


Stacja orbitalna.
Spotkali się na nabrzeżu. Kamień u ich stóp obmywały fale. Na wodzie kołysał się nieduży jacht. Nad portem krzyczały mewy. Mewy były sztuczne. Tomasz Miszczuk, premier, wieczny student archeologii i Paweł Koćko, niedoszły absolwent SGH, Stary Prezydent. Stali na przeciw siebie.
-Witaj premierze.
-Witaj prezydencie.
-No cóż dawnośmy się nie widzieli - powiedział Prezydent wskazując zapraszającym gestem dwa fotele. Usiedli.
-Ile czasu minęło dla ciebie? -zapytał Miszczuk.
-Trochę coś ze cztery, może pięć tygodni.
-A ja przez pół roku kopałem w Warszawie.
-I jak?
-Cholera mam trochę żal że tak to wszystko zdewastowałeś.
-Nie było innej możliwości. Przecież te tysiące betonowych wierz...
-Wiem, wiem. W porządku.
-Szkoda tej dekonspiracji. Mogłeś tam jeszcze posiedzieć.
-Właściwie nie było po co. Tam nic się nie działo. Ale wezwałeś mnie. Szykują się jakieś kłopoty?
-Tak. Cholerne kłopoty. Pamiętasz Łamarkę?
-Tak. coś jej dawno nie widziałem. Zostawiłeś ją na ziemi przed odlotem?
-Noco ty. Taką fajna samiczkę mialbym zotawić? Jeszcze czego. Pojawił się jej chłopak.
-Skąd?
-Wylazł z jakiegoś przetrwalnika. Może się kazał zamrozić. W każdym razie fika.
Roześmiał się i powtórzył rym.
-Wylazł chłopak z przetrwalnika,
łyknął wódki no i fika!
Tomasz wzdrygął się. Przypomniał sobie jak kiedyś, dawno temu, na ziemi, każde polskie dziecko musiało uczyć się na pamięć w szkole podobnych utworów "wielkigo wodza". Ale najgorsze zaczęło się jak zażądał za te badziewne wierszyła Nagrody Nobla. Oczywiście nie dostał, więc postanowił się zemścić na Szwedach. Polscy komandosi wylądowali na Bornholmie i obrócili wyspę w perzynę, a dopiero potem okzało się że że Bornholm należał do Danii. Prezydent zawsze był wyjątkowo kiepski z geografii.
-Zakładam, że to ten Gruzin z Gdańska?
-Tak. Zlokalizowałem go i zaprosiłem na pranie mózgu.
-To gdzie problem?
-Miał własny teleporter. Wyskoczył wcześniej i zaskoczył mnie. Rozwaliłem podłogę w sali malarni dekoracji w teatrze.
-Nie żyje?
-Trudno powiedzieć. Na dół spadła tylko podłoga i podsufitówka. Musiał zdążyć teleportować się na zewnątrz. Ale nie wiem gdzie.
-To nie żyje. Tam jest osiem pięter.
-Przecież wyskoczył!
-Przy teleportacji zachowuje się moment pędu. Jeśli leciał z ósmego piętra to nawet jeśli w połowie się ulotnił do w punkcie docelowym miał energię kinetyczną równą szybkości wektorowej...
-Niech ci będzie. Zawsze byłeś lepszy z fizyki.
-A pamiętasz jak ci dawałem odpisywać w siódmej klasie?.
-Tak. Właściwie to szkoda chłopaków. Mogliśmy zabrać ich ze sobą w tą podróż do przyszłości.
-Nie było warto. To wybrakowany materiał ludzki.
-Ale dawali nam odpisywać.
-A my im za to płaciliśmy. A pamiętasz jak dawałem łapówkę dyrektorowi liceum?
-Tak. On zapytał "dlaczego to ty mi dajesz pieniądze, a nie twój ojciec?", a ty na to: "on sądzi że jestem piątkowym uczniem, dlatego błagam o dyskrecję".
-Cholera, żeby nie ta komisja z kuratorium to by się udało. A tak musieliśmy obaj kupować matury na bazarze. Dobrze jeszcze że udało się go przyszantażować tą kasetą... Stare dzieje. Zobaczymy jak to się dalej potoczy. W każdym razie Gruzin raczej nie żyje.
-Upadek z wysokości ośmiu pięter można przeżyć.
-Można też nie przeżyć. Mogę spróbować go poszukać. A w malarni zastawimy pułapkę na wypadek gdyby wrócił.
-Sądzisz że wróci?
-Na pewno o ile żyje. W przeciwieństwie do ciebie on ją kocha. Nie wiem czy rozumiesz o co chodzi, to takie uczucie...
-Wiem. Też to przechodziłem a potem przypaliłem sobie uzwojenie mózgu i przeszło. Atawizm, ewolucja sama sobie z tym poradzi za kilka tysięcy lat...
-No więc jest to jedyny adres który zna. Przyleci tu żeby pobuszować. Może mu ją oddaj? Unikniesz kłopotów. A dla siebie złapiesz nową. Może nawet będzie dziewicą.
-Chyba niegłupi pomysł, tylko jest jeden kłopot.
-To żyje, czy nie żyje?
-Wsadziłem ją do lodówki i nie pamiętam gdzie. Chyba na dziesiątym, albo jedenastym piętrze.
-Sześćset kilometrów kwadratowych do przeszukania. Chyba cię pogięło. Sprawdź w komputerze stacji.
-Hmm, jakby to powiedzieć, komputer gospodarczy jest trochę uszkodzony.
-Znowu strzelałeś po pijanemu do komputerów.
-Oszukał mnie.
Tomasz przymknął oczy. Przypomniał sobie jak dawno dawno temu prezydent przegrał partię warcabów z komputerem sztabowym warszawskiego okręgu wojskowego. To było zaraz po tym jak ogłosił się światowym arcymistrzem tej gry. Generałowie wyrwali komputer ze ściany i na rozkaz prezydenta wynieśli go przed budynek gdzie odbyła się "egzekucja oszusta". Doszedł do wniosku, że należy zmienić temat.
-A tak swoją drogą to odwiedziłem księżniczkę Helenę.
-I jak?
-Ktoś był u niej. W wazonie miała bukiet kwiatów. Chyba południowo amerykańskich dzikich róż.
-Sprawdzę na kamerach kontrolnych. Co zrobimy jeśli Gruzin wróci? Przecież nie pozwolę mu żeby szukał swojej lubej po dwu piętrach stacji.
-Hmm, można go stuknąć od razu albo trochę poczekać. Czekanie jest niebezpieczne bo może nam się znowu wymknąć spod kontroli. Już raz zrobiłeś ten błąd z Dziadkiem Weteranem. Siedział w lodówce ale uciekł.
-Nie uciekł tylko został wypuszczony. Zresztą Zinka też zniknęła. Dobra. Co dalej? Mamy jeszcze jakieś problemy? Może masz ochotę odpocząć w lodówce i zobaczyć za sto lat jak się to skończy?
-A jak Gruzin cię dopadnie to kto mnie wyciągnie? Dziękuję bardzo. Nie skorzystam.
Patrzyli obie w oczy przez chwilę. Wreszcie Prezydent roześmiał się.
-Nadal mi nie ufasz?
-Nikomu nie ufać - powiedział Miszczuk. - Dzięki temu żyję tak długo.
-Widzisz ja się odwracam do ciebie plecami i żyję tak samo długo.
-Ty możesz się odwracać do mnie - powiedział Miszczuk. - Ja wolę nie ryzykować.
Roześmieli się obaj. Dawno by sobie na wzajem podcięli gardła ale byli przecież kumplami.
-Dobra - powiedział Miszczuk. - Pogadaliśmy sobie o drobnych problemach i kosmetycznych poprawkach. Opowiedz lepiej co to za afera z tymi X'htla?
-Kompletny i nic nie znaczący drobiazg. Po prostu wypowiedzieli nam wojnę.
-Coś takiego. Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie wcześniej?
-Nie chciałem cię denerwować. To będzie zupełnie mała wojenka.
-Czwarta światowa też miała być mała. Tak mówiłeś. Sto milionów żołnierzy zabitych w działaniach wojennych i półtora miliarda cywilów, jedna czwarta globu skażona izotopami, całkowita zagłada 70% infrasruktury przemysłowej...
-Wypadek przy pracy. Jesteśmy współodpowiedzialni. Ty byłeś wówczas wodzem naczelnym. Zresztą program "błękitny deszcz" wymyśliłeś po pijanemu i uruchomiłeś też po pijanemu żeby udowodnić tej flądrze, jak to ona się nazywała? Alexis?
-Hmm, nie chcę ci przypominać kumplu kto wydał rozkaz numer osiemset dwanaście, o ataku wirusem HIV-DELTA4. W całej Australii poza naszymi agentami którzy byli zaszczepieni nie ocalała żadna forma życia wyżej zorganizowana niż...
-At, nie ważne - prezydent podniósł kamień i cisnął w przelatującą opodal mewę.
-Sądzisz że załatwisz całą flotę laserami stacji?
-Chcą tylko pojedynku między mną a ichnim przedstawicielem. Będziemy latali kutrami i walili do siebie z rakiet.
-Więc jednak nie będzie jedenastej światowej. Dobre i to. Umiesz to pilotować?
-Oczywiście.
-Dziwne. Kiedy się nauczyłeś?
-Jak siedzialeś w lodówce. Nie ważne. Co słychać u dysydentów?
-Chyba wreszcie udało im się trafić na trop. Systemy ochronne Marsa uruchomiłem godzinę temu. Jeśli się tam pojawią...
-Działają jeszcze? Te czujniki, a nie dysydenci.
-Och, system sygnalizuje pełną sprawność. Co by nie mówić ci Tarani robią rzeczy prawie niezniszczalne.
-Za to jak się zaczynają psuć to może się rozwalić cała planeta.
-Coś za coś. Będę trzymał kciuki. Co się stanie jak przegrasz?
-Pamiętasz szóstą światową?
-Jak cholera. Wziąłem sobie dwa tygodnie urlopu a ty w tym czasie zasypałeś to co zostało z Brazylii gradem głowic...
-A co? Miałem pozwolić żeby mnie ciągali po jakichś ONZ-towskich trybunałach, jako zbrodniarza wojennego? No to przyładowałem, zresztą oni też nie byli w porządku. Judasze. Podpisali układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, a to czym skontrowali to były atomówki oparte na czerwonej rtęci... Nawet nie wiesz ile się namęczyłem, żeby cię znaleźć. Stacja gotowa do odlotu, a ty siedziałeś na posterunku w celi...
-Głupie gliny.
-Teraz możesz tak mówić, ale gdyby cię nie zwinęli za łowienie ryb w rezerwacie ścisłym to mógłbym cię nie znaleźć. Mało brakowało, a spóźnił byś się na pociąg. Tym razem jeśli przegram będę musiał opuścić planetę...
-Tym razem się nie spóźnię.

X
Powietrze zamigotało i w jaskini Susłowa zmaterializował się Nodar. Zmaterializował się na poziomie podłogi ale natychmiast zgiął się w pół i gruchnął na beton. Susłow podbiegł do niego.
-Co z nim? - zapytała Zina spłoszona nagłym pojawieniem się nieznajomego.
-Złamania obu nóg - stwierdził Sergiej.
Nodar otworzył oczy i wycelował w nich broń.
-Żadnych sztuczek - powiedział. - Gdzie jestem?
-Może się najpierw przedstaw - powiedział Susłow zapalając lampę ultrafioletową. Na czole leżącego wyraźnie zalśnił trzycyfrowy numer.
-Gruzin - wyrwało się Zinie. - Tu dzma char...
-Szeni czyri me - powiedział. - Choć akurat może nie w moim stanie. Jestem Nodar Tuszuraszwili.
-Jestem Sergiej Susłow - powiedział dysydent. - szukaliśmy cię.
-Dziękuję za tamto ostrzeżenie. Jak się tu znalazłem?
-Och to proste. Przebudowałem systemy komputerowe stacji orbitalnej tak aby każdy kto wyskakuje stamtąd w trybie ewakuacyjnym lądował tutaj. Sądząc po stanie w jakim się znajdujesz miałeś problemy?
-Tak. Usiłował mnie załatwić taki z wąsikami którego tu nazywacie Starym Prezydentem.
-Wobec tego z przyjemnością powitamy cię u siebie.
-Można coś z tym zrobić? - wskazał na nogi.
-Jasne, wyklonujemy ci nowe.
Otworzył sporą skrzynię w kształcie trumny stojącą w kącie.
Zina pomogła Nodarowi wejść do środka.
-Za dziesięć minut będzie po wszystkim - zapewnił go Sergiej.
-Lepiej żeby było, bo jeśli na przykład się rozpuszczę to obiecuję że będę was straszyć po nocach - powiedział Nodar.
-Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze - powiedział Sergiej i zamknął wieko.
Uruchomił medautomat. W tym momencie zmaterializowała się grupa z Gdańska.
-No to wszyscy w komplecie - ucieszył się.
Siedli przy stole. Zina postawiła na nim ciasto. Właśnie mieli wznieść toast na pohybel staremu Prezydentowi gdy rozległ się cichy trzask i wieko medautomatu unosło się. Nodar usiadł i popatrzył na nich nieco zdziwiony.
-Przyjęcie beze mnie? - zdziwił się.
-Wręcz przeciwnie drogi gościu. Na twoją cześć - powiedział Sergiej. - Pozwólcie, że wam przedstawię...
Nodar wyszedł z trumny i usiadł na podsuniętym krześle. Nogi bolały go jeszcze, ale złamania z całą pewnością już się zrosły. Stuknęli się kieliszkami nad stołem.

X I
Tomasz Miszczuk - Człowiek z Góry Bólu zmaterializował się się z cichym sykiem w willi profesora Rościsława w Gdańsku. Agenci siedzieli czekając. Nie mieli nic do roboty.
-Gdzie aresztanci? -zapytał
-Zniknęli - wyjaśnił Sprawiedliwość Cesarzy.
Miszczuk wydobył z kieszeni rewolwer i strzelił mu między oczy. Mózg ochlapał ścianę
- Przejmuję dowodzenie. Wszyscy agenci świata mają udać się w Andy. Pobrać najlepszy sprzęt. Radary geologiczne, detektory metalu. Na rano chcę mieć Susłowa. Żywego, lub martwego. Lepiej martwego - dodał po chwili namysłu. - Wykonać!
Jedna z dziewcząt chrząknęła ostrożnie patrząc jednocześnie na ciało leżące na podłodze. Krew rozlewała się szeroko.
-Ożywcie to ścierwo - zezwolił łaskawie.
I zniknął.

X I I
Wypili.
-Przeproszę państwa na moment ale mam coś na co powinien rzucić okiem archeolog - powiedział gospodarz i zniknął w mroku.
-To który właściwie jest rok? -zagadnął profesor Seleźniecki Mitrofanowa.
-Mamy rok 2486-ty. Oficjalnie. A naprawdę obecnie mamy rok 7114-ty. Tak wynika z wyliczenia tras komet długookresowych i wzajemnej pozycji planet.
-Pańskie obliczenia są błędne - powiedział z wyższością w głosie Pawłowski. - Wedle moich wyliczeń mamy rok 7119-ty.
-A na moim zegarku jest 10 czerwca 7125-go. - zauważył Nodar. - A mój zegarek chodzi bardzo dobrze. Zaryzykuję stwierdzenie, ze działa lepiej niż ja. Zwłaszcza wobec faktu że pewien nadgorliwiec wpakował mi ostatnio serię w brzuch.
Susłow nadszedł dźwigając coś ciężkiego. Za nim przydreptał Dziadek Weteran.
-Profesorze Seleźniecki, jesteśmy jedynym niezależnym i pozostającym poza wszelką kontrolą instytutem naukowym na tej planecie. Właściwie nie prowadziliśmy badań archeologicznych ale co pan powie na taki artefakt?
Położył na stole kawał odłamanej od czegoś platynowej płyty. Relief na niej przedstawiał dwu mężczyzn w slipkach z wiszącymi na pasach nożami którzy trzymali tarczę z wizerunkiem planety. Na tarczy świecił się jeszcze ciągle mały punkt wykonany z czystego radu.
Twórcom miasta kanałowego - brzmiał napis wykonany po niemiecku gotykiem.
-Co pan na to?
Ciało człowieka z Grenlandii. Dokładnie takie samo. Nazistowskie orły na brzegach plakietki.
-Oni wygrali globalny konflikt - powiedział Mitrofanow. - Rządzili planetą przez tysiące lat a nasi przodkowie siedzieli w obozach pracy. I ogrodach zoologicznych.
Profesor przymknął oczy i myślał przez dłuższą chwilę.
-Wycięto nam pięć tysięcy lat.
Dziadek Weteran pochylił się nad płytą. Oczy zabłysły mu dziwnym światłem.
-Hitlerszczaki - powiedział.
Susłow spoważniał.
-Wśród kodów do teleportera odkryliśmy także kilka zaszyfrowanych pod kryptonimami Miast.Kan., Phoeb., Olymp. Potrzebujemy archeologa. Aparatura jest już gotowa. Polecimy tam sprawdzić.
-Co sprawdzić?
Mitrofanow uśmiechnął się lekko.
-Na ziemi jak pan zapewne sam zauważył cała cywilizacja zbudowana po okresie załamania została zniszczona. Całkowicie zniszczona. Destrutoxem. Rozpuszczono całe miasta. Była to przy okazji globalna katastrofa ekologiczna. Zginęły tysiące różnych gatunków. potem biosfera była zrekonstruowana i ten proces jeśli nasze badania naukowe nie są błędne ciągle postępuje. W ciągu ostatniego stulecia przybyło dwanaście tysięcy nowych gatunków owadów znanych z archiwalnej literatury lecz, które nie występowały wcześniej.
-Sugerujecie, że Stary Prezydent. Nie to śmieszne.
-Sam widziałem na stacji kadzie z klonującymi się wielorybami - powiedział Sergiej.
-Czy, wybaczcie głupie pytanie, jesteście pewni tej dziury w historii? - zapytał Rylski.
-Proszę obliczyć sobie ile czasu zajęło by mu dotarcie do Proksimy Centaurii za pomocą techniki z końca dwudziestego pierwszego wieku.
-Nie mam pojęcia. Pięćset lat?
-Nawet jeszcze nie zdążyłby wrócić.
-Dobrze. zgoda. Wycięto nam pięć tysięcy lat historii. W porządku. Wszystko to robota starego Prezydenta.
-Kopniemy się na marsa. - powiedział Susłow. - Myślimy że tam nie rozpylano destrutoxu. A nawet jeśli został rozpylony to potwierdzi to tylko nasze podejrzenia. Zostaną kanały, zerodowany cement i inny skład atmosfery niż w przypadku dawnych opracowań.
-Świetnie. Ja pogrzebię szpachelką...- zdeklarował się profesor Jakub.
-Jeśli pan sobie życzy to dostarczymy szpachelkę.
-A jeśli oni, mam na myśli tych wesołych kulturystów ze sfastykami, nadal tam sobie mieszkają? - zaniepokoiła się Yoko.
-To skoczymy zaraz z powrotem. oczywiście istnieje spore ryzyko. Mogą nas namierzyć w ten czy inny sposób. Kto leci?
Chcieli wszyscy. Susłow trochę gderał, że może nie wytrzymać aparatura ale w końcu wcisnęli się do latałki. W razie gdyby u celu ich podróży była próżnia lub atmosfera nienadająca się do oddychania masywne szklane ściany mogły umożliwić im przeżycie czasu koniecznego na skok spowrotem.
-No to z Bożą pomocą - powiedział Susłow i wcisnął starter.

* * *
X I I I
Śluza stacji orbitalnej otworzyła się szeroko. Powietrze uciekło w przestrzeń kosmiczną z dziwnym skowytem.
-Gotów do startu - rzucił w mikrofon hełmu.
-Startuj - padła mechaniczna komenda komputera stacji.
Szarpnął za dźwignię. Silniki odrzutowe zagrzmiały zgodnie. -Pełnia mocy - poinformował go komputer.
-Przejmuję stery - rzucił nerwowo.
Pociągnął za kolejną dźwignię. Przeciążenie wgniotło go w siedzenie. Kuter wystartował sztuczna grawitacja sztucznej planety została z tyłu. Pomknął naprzód.
-Ekrany dalekiej obserwacji - polecił.
-Przyjęte.
Na przedniej szybie wyświetlił się trójwymiarowy obraz Ziemi. Mała czerwona kropka gdzieś nad Ameryką oznaczała pozycję jego wroga. Maszyna reagowała posłusznie na najlżejsze dotknięcie ręki. Jak koń. Pstryknął pilotem i włączył sobie muzyczkę. Kropka na ekranie ruszyła przerażającą szybkością w jego stronę. Komputery obliczyły pułap na jakiej się unosiła. Zaledwie sto kilometrów ponad powierzchnią planety. Obniżył lot.
-Głowice na prowadnice - polecił.
Zewnętrzne osłony pojazdu nagrzewały się lekko. Na tej wysokości panowała niemal próżnia. Kropka na ekranie rozdzieliła się.
-Komputer: dokonaj analizy celu - polecił.
-Maszyna przeciwnika wypuszcza fantomy.
-Pułap przeciwnika?
-Dziesięć tysięcy metrów.
-Odległość?
-Dwa tysiące kilometrów.
-Przygotować osłony do wejścia w atmosferę.
-Osłony gotowe.
Ściągnął stery. W parę minut później rozległ się skowyt dartego powietrza. Temperatura zewnętrznych warstw pojazdu zaczęła rosnąć. Zabuczał alarm.
-Zaraz się usmażę - powiedział sam do siebie.
-Identyfikacja zagrożenia poprawna. Kąt nachylenia pojazdu wykluczający szanse przedarcia się przez atmosferę - odezwał się komputer. - Rekomendacje: zmniejszenie szybkości o dziewięćdziesiąt procent. Wyrzucenie spadochronów hamujących. Wyprowadzenie pojazdu poza sferę przyciągania planety po hamowaniu atmosferycznym. Powrot do bazy celem uzupełnienia zniszczonych powłok zewnętrznych. Destabilizacja pracy reaktora. Przebicie w module Alfa. Wycieka Unipchelium z synchromodulatora.
-Ile do celu?
-Cel za dwadzieścia sekund.
Koćko wzruszył ramionami. Nic nie rozumiał z tego technicznego bełkotu. W dwadzieścia sekund rozniesie tych sukinsynów na strzępki a potem będzie się martwił. Wyskoczył z chmur. Przed mim mignęło pięć wrogich kutrów bojowych. Tylko jeden był prawdziwy. Też mógł wypuścić takie fałszywki, ale nie pamiętał którym guzikiem się to robi. Odpalił rakiety. Udało mu się trafić minimum dwa pojazdy. Trzy kolejne minął w odległości kilkuset metrów. Fala uderzeniowa wywołana jego przelotem spowodowała zderzenie dwu z nich. Kosmita popełnił błąd ustawiając je w tak ciasnym szyku.
-Uszkodzenia pierwszej i czwartej wyrzutni - zameldował komputer. - Przeciążenie osiągnęło wartości nadkrytyczne. Struktura krystaliczna elementów konstrukcji pojazdu w stanie bytu niezharmonizowanego. Rekomendacje: Katapultowanie się.
-Bałwan - powiedział Koćko ściągając stery. - Katapultować się. Też wymyślił. Mam lecieć na spadochronie i strzelać z kałasza do ich statków?
Sygnał alarmujący o przekroczeniu krytycznej temperatury wył. Zdał sobie sprawę że wyje tak od dłuższego czasu. Wykładzina na ścianach topiła się.
-Pościg - poinformował go komputer.
Wyskoczył nad szeroko rozlaną powierzchnię. Atlantyk. Obniżył lot a potem zanurzył pojazd w fale. Musiał schłodzić pancerz. Potem przejdzie do kontrataku i załatwi to co leci za nim. Zobaczył oślepiający błysk i stracił przytomność.

* * *
X I V


Noc z 10 na 11 czerwca.
Miasto Kanałowe na Mare Chrononium. Mars.
Świat za oknami zmienił się w mgnieniu oka. Widok jaskini został zastąpiony przez szare piaszczyste diuny, pod różowym niebem. Na wydmach rosły w kępach niewysokie trawki o dość mizernym wyglądzie. Przed nimi było miasto.
-No to jesteśmy - powiedział profesor. - Jak odczyt atmosfery tam na zewnątrz?
-Właściwie dało by się oddychać tyle że ciśnienie o połowę niższe niż na ziemi - powiedział Pawło obserwujący wskaźniki.
-Jaka pogoda na zewnątrz? -zażartowała Yoko.
Na zewnątrz wiatr przenosił z miejsca na miejsce kupki piasku. Wokoło leżały kamienie zniszczone przez erozję.
-Mało zachęcające - mruknął Susłow. - A to tam w dali to miasto. Czeka nas dwukilometrowy spacerek. Kto się zgłasza na ochotnika?
Wszyscy.
-Dobrze. Pójdziemy wszyscy. Statku raczej nam nie ukradną. Pomyślcie, że jesteśmy cholernie daleko od starego Prezydenta...
-I zostaniemy tu na zawsze - zauważył astronom.
-Dlaczego? - zdziwił się Nodar.
-przecież to było startowane z sieci elektrycznej a teraz kontakt...
-Mamy jeszcze akumulator - uspokoił go renegat. - Odwalamy szybko nasze badania i wracamy.
-Szybko nie robi się archeologii - powiedział profesor z przyganą. Nie zdejmiemy skafandrów?
-Nie. To zielone gdzieniegdzie to porosty. Tu może być flora bakteryjna.
Po chwili wyszli na powierzchnię planety.
Zrobimy zdjęcie pamiątkowe - powiedział Susłow. - To przełomowa chwila mały krok dla człowieka a dla ludzkości...
-Ludzkość już tu była - zauważył Dziadek Weteran. - Ktoś to zbudował. Typowo Krzyżacka architektura.
Ustawili się rzędem. Susłow umieścił aparat na statywie i zrobił zdjęcie z samowyzwalacza.
Profesor Janusz Seleźniecki, prof Rościsław Pawłowski, Yoko, Nodar, magister Pawło Mitrofanow, Zina, Dziadek Weteran i On. Zdrajca ludzkości renegat i dysydent Sergiej Susłow. Awangarda ziemskiej nauki. Chwilę trwało milczenie a potem aparat błysnął fleszem.
-Chodźmy. Mam tylko nadzieję że nie spotkamy małych zielonych ludzików.
Miasto było coraz bliżej. Budynki z paskudnego betonu wznosiły się majestatyczne i groźne. Styl w którym je wzniesiono był maniakalno pompatyczny. Socrealistyczne formy pośrednie między klasycznymi a barokowymi. Surowa linia greckich świątyń zepsuta ozdobnikami. Już na skraju miasta natrafili na sarkofagi. Wpoprzeg ulicy w całkowitym nieładzie poniewierały się plastikowe skrzynie połączone ze sobą kablami o niegdyś barwnych a obecnie zmatowiałych izolacjach.
-Otwieramy? - zagadnął ostrożnie Jan.
-Hmm - zastanowił się profesor. - Sądząc po wielkości wewnątrz mogą być ciała. Może to nieduże generatory czasu stojącego. Co się stanie jak to otworzymy?
-Może wylezą. Broń trzymajcie w pogotowiu. Ja otworzę.
-Panie kolego, pan lepiej strzela niż ja więc niech pan trzyma broń a ja otworzę. Jestem ostatecznie archeologiem.
-Ustępuję wobec siły.
Profesor klęknął i otworzył dość prymitywny zatrzask. Uniósł pokrywę. Wewnątrz leżało ciało. Z całą pewnością nie było w stanie wyskoczyć. Uległo całkowitej mumifikacji. Nadal oplatały je jakieś macki. W czaszce leżącego wywiercono otwory w których tkwiły jeszcze elektrody.
-Są ze złota lub na takie wyglądają - zauważył ktoś.
Profesor nie miał pojęcia kto. Pochylił się. Ciało było identyczne jak to znalezione w lodowcach.
-Na co on umarł? - szeptem zapytał Pawłowski.
Profesor popatrzył na niego. Zrozumiał, że astronom boi się..
-Wygląda na to że ze starości.
-Cmentarz mutantów?
-Raczej ubojnia. Widzicie te kable? Byli odżywiani dożylnie. Może coś z nich uzyskiwano. Enzymy, hormony, może używano ich umysłów jako czegoś w rodzaju biologicznego komputera?
-Nie podoba mi się to.
-Mi także nie. Ale zobaczmy co jeszcze nas tu czeka. Najważniejsza rzecz to znaleźć archiwa i bazy danych. Na ziemi będziemy mogli się tym pobawić na spokojnie.
-Zaczynam się bać - powiedział Susłow. - To dziwne uczucie, tak dawno o nie doznawałem, że aż się odzwyczaiłem. Dokąd pójdziemy?
-Może przed siebie? Ciekawe czy tego ktoś pilnuje.
-Chyba nie bo i po co. Nikt nie posługuje się teleportacją.
-Poza nami.
-I poza tymi z numerami na czołach - uzupełniła Zina.
Ruszyli. niebawem natrafili na wysoki budynek. Sarkofagi leżały wszędzie. Wspięli się po schodach. Drzwi zniszczały niemal całkowicie. Wewnątrz budynku panowała cisza. Ale sarkofagów było więcej. Znaleźli stolik z resztkami pożywienia i stojącymi wokoło leżankami.
-Coś sobie żarli - zauważył Gruzin.
-Ale co? Co tu robili i kim byli?
-Przylecieli z kosmosu - Susłow trącił nogą butelkę pokrytą dziwnymi hieroglifami. - A co tu robili? Może byli strażnikami a może po zapakowaniu wszystkich do tych trumien zmęczyli się i zechcieli sobie pojeść. A może siedzieli tu czekając aż wykitują.
Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Kondygnacja za kondygnacją. Zaglądali do pustych pomieszczeń. W niektórych leżały resztki mebli zwalone pod ścianami aby zrobić więcej miejsca. Wreszcie znaleźli się na najwyższej kondygnacji. Panorama miasta była stąd znakomicie widoczna. Na ścianie wydrapano kilka podpisów. Trzy były jakimiś hieroglifami czwarty zupełnie normalnym łacińskim alfabetem.
Paweł Koćko Prezydent 6921r.
-Stary Prezydent - wyszeptał Susłow. - To tego pilnuje. tego się boi...
Za ich plecami rozległ się trzask jakby pod czyimś butem pękła gałązka. Odwrócili się. Ktoś wszedł do pokoju.

X V
Przebudzenie było w sumie przyjemne. Leżał na miękkiej kanapie. Wokół niego kręciło się kilku Tarani. Jeden miał na ramieniu białą opaskę. Lekarz.
-Jak pan się czuje? - zapytał.
-Dziękuję dobrze. Wygrałem?
-Niestety. Statek pański nie wytrzymał gwałtownego uderzenia w powierzchnię wody, a jego powłoki były tak rozgrzane że nastąpiła eksplozja. Życie zawdzięcza pan polu ochronnemu.
-No cóż dziękuję za wszystkie starania. Jak rozumiem jestem waszym jeńcem?
-Naszym nie. Zgodnie z prawami galaktyki przegrywając pojedynek oddaje się pan w ręce przedstawicieli rasy X'htla. Taloctani Hyx który dowodził drugim pojazdem będzie tu za dwie ellkha.
Taloctani, odpowiednik mniej więcej generała, w każdym razie wysoka szarża. Usiadł. Czuł się dobrze, choć skóra piekła go lekko. Widocznie podczas wybuchu przez pole przedarła się duża dawka fotonów. Zadzwonił dzwonek. Lekarz skłonił głowę.
-Zechce pan przejść przez te drzwi i spotkać się z taloctanim.
Prezydent podniósł się. Trochę się mu zakręciło w głowie ale zaraz odzyskał równowagę. Przeszedł przez drzwi i ku swojemu zdumieniu znalazł się w wagonie kolejowym. Koło drzwi widniały oznaczenia w języku rosyjskim. Wiedział gdzie jest. Wagon w którym car po rewolucji lutowej podpisał akt abdykacji.
Wszedł generał. Wyglądał jak każdy przedstawiciel jego rasy. Jego twarz była plątaniną krótkich nsek zawierających końcówki odpowiedzialne za wszystkie siedemnaście zmysłów. Koćko miał wprawę w trzymaniu żołądka na uwięzi, ale z trudem powstrzymał torsje. Generał przesunął dłonią po twarzy nadając jej normalny ludzki wygląd. Tworząc wzór skorzystał z wyglądu prezydenta naniósł jednak kilka poprawek, aby nie była łudząco podobna.
-Panie prezydencie, proszę o uznanie się za mojego jeńca.
Koćko skłonił głowę.
-Proszę uznać mnie za pokonanego.
Taloctani Hyx uśmiechnął się. Uśmiech także był kopią, nie do końca dokładną, uśmiechu Koćki. Wyglądał strasznie, prezydent pomyślał, że w przyszłości musi zachowywać się bardziej naturalnie (o ile będzie jakaś przyszłość).
-Rząd planety X'htla docenił w pełni pańską ogromną odwagę wykazaną podczas starcia nad planetą. Wejście pojazdu w atmosferę pod takim kątem i z taką szybkością było brawurowym wyczynem. Szansa wyjścia z tego cało wyniosła około czterech procent. Zwłaszcza zdumieni byliśmy całkowitą pogardą dla zawodnej techniki i ogromną precyzją ataku kontynuowanego pomimo poważnego uszkodzenia pojazdu. Żaden z naszych pilotów którzy oglądali filmy z ataku nie podjął się powtórzenia tego wyczynu. Zgodnie twierdzili że oni w takim przypadku wybrali by katapultowanie się. Kabina musiała płonąć wewnątrz... Proszę przyjąć wyrazy uznania od całej mojej planety.
-Cała przyjemność po mojej stronie. Słucham dyspozycji. Jeśli życzą sobie panowie dokonać mojej egzekucji to zgodnie z prawami naszej planety pragnę odbyć rozmowę z duchownym.
-Ach, to zbyteczne. Nie zamierzamy pozbawiać pana życia.
Generał wyjął trójwymiarowy projektor wielkości paczki papierosów. Prezydent uśmiechnął się sam do siebie. Ostani raz widział paczkę papierosów tyle tysięcy lat temu, a zarazem całkiem niedawno. Generał rzucił projektor na podłogę. Ten syknął i wiązki chylka odtworzyły w powietrzu panoramę planety. Prezydent miał wrażenie że stoi na wzgórzu i patrzy przed siebie. Planeta a przynajmniej prezentowany mu kawałek była straszna. Dzikie fiordy niewielkie poletka traw na półkach skalnych. To chyba był ten sam obraz który pokazał mu mały Tarani, kilka dni temu na szczycie Giewontu.
-Planeta V'angh'aff. Osiemset lat świetlnych stąd. Proszę słuchać moich instrukcji. Planeta ta stanie się miejscem pańskiego wygnania.
-Tak jest.
-Ma pan prawo zabrać ze sobą dziesięć osób towarzyszących. Oraz dziesięć kilogramów bagażu osobistego. Pańska stacja orbitalna przechodzi na własność narodów Ziemi.
-Nie będę protestował.
-Ach jeszcze jedno. Wybaczy pan, zapomniałem o tym. A to przecież dla pana ważne. - Z futerału który przyniósł ze sobą wyjął szablę paradną Mikołaja II-ego. Podał pokonanemu. - Ma pan prawo nosić szablę w niewoli - powiedział poważnie.
-Dziękuję. To rzeczywiście ważne dla mnie.
-Wystarczy panu godzina na spakowanie się?
-Tak jest.
-Jeszcze jedno. Pańska kopia używająca imienia własnego księżniczka Helena pragnie panu towarzyszyć, nie zgadzamy się jednak na towarzystwo hybrydy noszącej mię własne Karolina. Ta nieszczęsna istota zostanie poddana operacji przeszczepu mózgu spowrotem do ludzkiego ciała i leczeniu psychiatrycznemu. Tak zadecydowali konsultanci planety Gyp.
Kiwnął głową.
-Czy będę miał prawo do wygłoszenia pożegnalnego orędzia do mieszkańców mojej planety?
-Tak. Dziennikarze ziemskiej telewizji także zabiegali o stworzenie takiej możliwości. Proszę użyć teleportera.
-Nie boicie się że ucieknę?
-Gdy był pan nieprzytomny teleporter został wymieniony.
Koćko wykręcił pas na drugą stronę. Gość mówił prawdę. Został tylko jeden guzik. Prezydent wcisnął go.

* * *
X V I
Za nimi stał człowiek. Był bez skafandra a tylko w lekkim mundurze i w papasze na głowie. Profesor poznał go natychmiast. Jego student Tomasz Miszczuk. I nadal miał swojego laptopa pod pachą. Ale przeszedł jakąś dziwną przemianę. W jego wzroku nie było już poprzedniej miękkości. Wycelowali w niego broń.
-Przecież i tak nie strzelicie - powiedział spokojnie. - Ostatni przypadek zabójstwa człowieka na ziemi miał miejsce, może o tym nie wiecie, ale ponad dwieście lat temu. Oczywiście nie liczę tych kilku przypadków które były naszym udziałem. Ludzkość zbyt silnie czuje swoją wspólnotę, aby się nadal wyrzynać. Po części jest to zasługą tych tam zapuszkowanych - machnął ręką w stronę dolnych kondygnacji. Wyjął z kieszeni małą puszkę i pociągnął tlenu. - Właściwie to nic nie muszę wam wyjaśniać, ale jesteście pierwszymi którzy dotarli tutaj. Ja wprawdzie nie jestem tym którego nazywacie starym Prezydentem ale ten podpis na ścianie to jego dzieło podobnie jak podpisy pozostałych trzech wodzów wielkiej koalicji. Ja byłem tylko pionkiem i nadal jestem pionkiem, zresztą to mi odpowiada. A teraz jestem uszami i oczami Starego Prezydenta na ziemi. Możecie mnie nazywać Premierem.
-Premierem? - zdziwił się profesor.
-Tak. Przecież tam gdzie jest prezydent powinien być także premier stojący na czele rządu. Pełniłem kiedyś tą funkcję, byłem też szefen służb specjalnych.
-A agenci? Kim oni są? - zaciekawił się astronom. - Wasi dawni urzędnicy? Członkowie rządu? Ludzie waszych służb specjalnych?
-Nie. Tamci dawno umarli. Lodówki mogą służyć tylko wybranym. Agentów produkujemy w przeważającej częsci metodami inżynierii genetycznej. Kieruję siatką stu osiemdziesięciu agentów rozsianych po całym świecie i jeszcze stu pięćdziesięcioma kandydatami w fazie nowicjatu. - Ale nie będziemy rozmawiali tu na mrozie - ponownie łyknął tlenu. - Zapraszam do mnie.
-Nic z tego - powiedział Nodar. - Nigdzie nie pójdziemy. Może to pana zdziwi ale nie chcemy skończyć tak jak oni.
-Nic nie zmieni Polaka, nic nie zmieni Rosjanina. Można wymienić geny i kolor skóry, ale nie zmieni się mentalności - westchnął przybysz.
-Jestem Gruzinem - zaprotestował Nodar, ale Miszczuk go nie słuchał.
-Cwaniactwo, pociąg do rozwiązań siłowych niechęć wobec obcych, nieufność - kontunuował z radosnym uśmiechem - Dodajmy do tego kodeks Bushido i mamy na co sobie zapracowaliśmy. A tak się staraliśmy. Myślicie że to łatwo odbudować cywilizację od podstaw? A nam się udało.
-Kim oni są? - zapytał profesor wskazując gestem sarkofagi.
Tomasz uśmiechnął się.
-Cóż to co tu widzicie to największa zbrodnia w historii tej i kilku innych galaktyk. Zapewne, łącza nadświetlne nie sięgają wystarczająco daleko. Z drugiej strony to akt najwyższego humanitaryzmu.
-Co ma oznaczać ten bełkot? - zaciekawił się renegat.
-Co w sarkofagach to Ubermensche. Nadludzie. Swojego czasu kilku nieco oblatanych w świecie neonazistów postanowiło wyhodować rasę doskonałą. Mam wrażenie że ich dzieło trochę ich przerosło. Założyli produkcję taśmową nadludzi. Genetycznie całkiem udana konstrukcja - ponownie łyknął tlenu. Zasapał się. - Ale społecznie gdzie im do was. Początkowo łazili po świecie, byli nawet pożyteczni, tacy silni i grzeczni zupełnie jak dobrzy wujaszkowie ludzkości. Tyle tylko że czterdzieści procent ich genów pochodziła od niejakiego Adolfa Hitlera, stąd zresztą nazwa - homo spaiens hitlericus. Słyszeliście o kimś takim?
-Obłędne teorie rasistowskie? - upewnił się profesor Janusz.
-Hitlerszczaki - szepnął Dziadek Weteran.
-Zgadza się. Wybili resztę ludzkości do nogi. Niedobitki zamknęli w ogrodach zoologicznych a potem radośnie ruszyli na podbój wszechświata. Spustoszyli dwadzieścia systemów słonecznych. Doprowadzili do zagłady siedmiu ras rozumnych. Ziemian mógł pokonać tylko ziemianin. Koćko walczył jeszcze za swojej kadencji przeciw niemieckim terytoriom koncesyjnym i znał ich taktykę. Ja też się przyłożyłem - znowu łyknął tlenu. - Pokonaliśmy ich. A potem cóż. Ja jestem z ziemi tak jak oni i wy. Ofiarowaliśmy im łaskę. Zapakowaliśmy ich do sarkofagów. Wszystkich sto czterdzieści miliardów płowowłosych olbrzymów o inteligencji tysiąca IQ. I włączyliśmy im takie małe wirtual reality. Indywidualny program dla każdego. Rozmnożyć się nie mogli. W snach podbijali nadal kosmos, budowali obozy koncentracyjne pod innymi słońcami. A dla was po wypuszczeniu z zoo musieliśmy zbudować inną historię. Nikt nie powinien o tym pamiętać.
-Zniszczyłeś wszystko. Cały dorobek ich cywilizacji - wściekł się profesor. - Destrutoxem. Przy okazji rozwaliliście kupę innych rzeczy... Zabytki które były dla nas ważne.
-To nie ja. Decyzję podjął Prezydent. Nie było czasu na delikatne metody. Można wymazać ludziom pamięć ale na widok tych ruin wszystko by wróciło. Kiedyś i ja byłem archeologiem. Wolałby pan, żeby ludzkość czerpała taki wzorce? Proszę mi uwierzyć, że lepiej jest tak jak jest. Przecież jesteście zadowoleni za tego jak żyjecie. Nikt na ziemi nie cierpi głodu. I możecie poznawać o podstaw tyle dziedzin nauki.
-Zniszczyliście ziemię aby ukryć świadectwa tej zbrodni.
-Nazywacie to zbrodnią? Hmm... właściwie to ja pierwszy tak to określiłem. Co drugi z nich został dyktatorem. Mam zapisane ich wizje. Czy miałem ich zesłać na bezludną planetę skąd nawiali by wcześniej czy później aby nieść zagładę kolejnym rasom kosmosu? A może lepiej było im pomóc w podboju, czy może wybić do nogi, zastrzelić czy zagazować? A to co zostało zniszczone zapisaliśmy i możemy odtworzyć. Jeśli zajdzie potrzeba.
-Tak jak park w Łazienkach? - zagadnął złośliwie Sergiej.
-To i tam was zaniosło? Powiem trochę inaczej. Niektóre zabytki zachowaliśmy w stanie nietkniętym i zmagazynowaliśmy na stacji. Zamek w Malborku, parę co ciekawszych kawałków różnych miast. zdaje się coś koło stu osiemdziesięciu tysięcy kawałków.
-Bzdura - powiedział Susłow ostro.
-Stacja orbitalna jest cylindrem o średnicy sześćdziesięciu kilometrów i długości nieco ponad stu kilometrów. Powleczona srebrem próby 999. No oczywiście gdzieniegdzie ma ogniwa fotoelektryczne
-Ale przecież...- zaczął Pawłowski potem palnął się w głowę. - Wydaje się dwa razy mniejsza! To takie złudzenie w astronomii jak przy mierzeniu średnic brył lodu silnie odbijających światło?
-Zgadza się. Policzycie kubaturę tego obiektu za sami się przekonacie. Ale to nie ważne. W każdym razie nie wasze zmartwienie.
-Dobra. I co dalej się z nami stanie? - zagadnął Susłow.
Szpieg uśmiechnął się z wysiłkiem. Brakowało mu tlenu.
-A co ma się stać? Położycie się grzecznie a ja wam włączę dobranockę jaką tylko sobie zażyczycie.
-Tak po prostu?
Miszczuk odwrócił się w stronę profesora Janusza.
-Gdy przed trzystu laty postanowiliśmy odtworzyć nasz naród znalazłem ośmioro Polaków. Ośmioro na całej plancie. Dodaliśmy do tego trochę Indian dla poniesienia szlachetności rasy i japończyków ze względu na ich pracowitość i honorowość. Dostaliście potrzebną literaturę i wzorce kulturowe. Zabawnie się to wszystko poplątało, ale ogólnie Prezydent jest zadowolony z efektów. Bardziej niż z tych czarnych ruskich czczących Lenina. - Susłow wciągnął głośno powietrze. - Stwórca w pewien sposób musi być odpowiedzialny za efekty swoich poczynań.
-A jeśli się nie zgodzimy? - zagadnął Nodar.
-Nie macie wyboru. Nie jesteście w stanie mnie zabić a dla mnie nie będzie to niczym trudnym.
Premier wyciągnął z laptopa cieniutki kabelek i wcisnął sobie w złącze koło ucha.
-Naprawdę tak myślisz? - w dłoni Nodara błysnęła lufa miotacza. Jego oczy lśniły. - Zastrzelę cię jak psa. A potem poszukamy tego sukinsyna Koćki. Obojętnie jak duża jest stacja, wcześniej czy później go znajdziemy.
-Myślę, że może potrafiłbyś to zrobić - powiedział ostrożnie szpieg. -Możemy się dogadać.
Uśmiechał się lekko. Rościsław patrzył na zegarek i nagle skoczył. Złapał Miszczuka za gardło i pchnął go tak by stanął między Nodarem a oknem w wierzy. Profesor Janusz nie wiedział dlaczego to robi ale natychmiast mu pomógł. Nodar przyłączył się unieruchamiając wierzgające nogi. Susłow w zdumieniu patrzył na nich.
Nastąpił oślepiający błysk. Ciało zwiotczało i padło na posadzkę. Promień lasera wypalił w piersi Tomasza Miszczuka dziurę którą ciężko byłoby zasłonić czapką. Otworzył oczy. Poszukał wzrokiem Pawłowskiego.
-To było cholernie sprytne. Wyliczyłeś czas na medal. Jesteś dobrym astronomem. Pozdrówcie księżniczkę Helenę - powiedział, a potem oczy odwróciły mu się do góry i opadł na ziemię. Z ust wyciekało mu trochę krwi.
-No cóż możemy sobie pogratulować - powiedział profesor Seleźniecki. - Właśnie od podstaw stworzyliśmy zbrodnię.
-Jak...? - zapytał Susłow.
-Uruchomił gigawatowy laser ze stacji. Ale jesteśmy daleko od ziemi więc musiało potrwać zanim wiązka dotarła do nas.
-I co teraz? -zapytał Nodar. -Wynosimy się?
Profesor pochylił się i podniósł laptopa który przy upadku otoczył się kawałek na bok. Otworzył. Komputer działał.
-Sądzę, że pora wracać do domu.
Nodar wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu.
-Tak po prostu wrócić. Przecież musimy znaleźć tego całego Koćko. A ja muszę poszukać swojej dziewczyny...
-Myślę że na razie ma dość. - zauważył Mitrofanow. - Co zrobimy z ciałem? Jeśli je znajdą w ciągu najbliższych trzydziestu minut to mogą je ożywić.
-To by mi się specjalnie nie uśmiechało - powiedział Sergiej. - Z drugiej strony nic nam nie zrobił.
-Według mnie wystarczy to co chciał zrobić - powiedziała Zina.
Przez ciało przebiegły delikatne dreszcze. Oczy zmarłego otworzyły się ale spojrzenie było jeszcze niezbyt przytomne.
-O cholera - zauważył Profesor Seleźniecki. - Zaraz dojdzie do siebie.
-Łącza biocyberntyczne - powiedział Pawło. - Odtwarzają zniszczone części ciała w ciągu kilkunastu minut.
-To trzeba go w główkę? - Nodar uniósł broń.
-Nie. Nie zabijaj go - zaprotestowała Zina. - Przecież możemy go uszczęśliwić na całą wieczność.
Zrozumieli co ma na myśli. Twarze dysydenów wykrzywiły uśmiechy tak sympatyczne, że Miszczukiem aż szarpnęło. Związali go. Mitrofanow otworzył laptopa i podłączył się do systemów komputerowych wierzy. Wszystko działało jeszcze, choć minęło tyle czasu od kiedy używano ich po raz ostani. Biblioteka programów liczyła siedemnaście tysięcy pozycji.
-To co mu zaaplikujemy? -zagadnął Susłow.
-Coś miłego - powiedziała Zina. - Po co go męczyć.
Znaleźli coś miłego. Więcej problemów było z odszukaniem sprawnego sarkofagu, ale i taki znaleźli. Umieścili jeńca wewnątrz. Szarpał się trochę ale po chwili elektrody wbiły mu się w mózg i ciało zwiotczało. Rurki z substancjami odżywczymi wkłóły się w żyły. Był jeszcze przytomny. Program nie został uruchomiony.
-Czekajcie tylko stąd wylezę to dostaniecie takiego kopa...- powiedział.
Język trochę mu się plątał. Susłow z mściwą satysfakcją wcisnął guzik. Elektrody zaczęły wtłaczać w mózg słodką truciznę. Tomasz miał znowu jedenaście lat i siodłał konia na podwórzu swojego dziadka dawno dawno temu, przed ponad pięcioma tysiącami lat w Polsce w dwudziestym wieku. Wspomnienia były fałszywe tak jak cały program. Usiłował jeszcze choć przez chwilę zachować przytomność.
-Jesteście skończeni - szepnął.
-Wręcz przeciwnie my dopiero zaczynamy - powiedział Nodar i opuścił z hukiem pokrywę sarkofagu.
Mylił się. W ostatniej chwili Tomasz przesunął językiem nieduży przełącznik wbudowany w jego szczękę.

X V I I
Nodar zmaterializował się z cichym syknięciem na poziomie sto dwadzieścia cztery. Zobaczył korytarz tak długi, że nie było widać jego końca. Odbezpieczył broń i ostrożnie otworzył pierwsze drzwi z brzegu. Za drzwiami siedział mały zielony ufoludek.
-Pomylił pan adres - powiedział życzliwie. - Pańska dziewczyna jest tam - podał mu sztywny arkusz folii z nabazgranym ciągiem cyfr.
-O w mordę - wyksztusił Gruzin. - Małe zielone ludziki...
-Aha - potwierdził Tarani. - Teraz my będziemy tym szystkim rządzili.
-My dwaj? - zainteresował się Nodar.
-Tylko my - ufok stuknął się łapką po piersi. - Możesz odejść.

Epilog
Kosmodrom w Montevideo z którego startowały pojazdy na Wenus był doskonale pusty. Betonowa płaszczyzna ciągnęła się trzydzieści kilometrów w każdą stronę. W jego centralnym punkcie stał nieduży drewniany wieszak. Wisiały na nim dwa pasy do teleportacji. Obok wieszaka stała księżniczka Helena. Była w błękitnej sukience. Wiatr rozwiewał jej włosy. Na nogach miała plecione z kolorowych rzemyków sandały. Ostre zachodzące słońce sprawiło że mrużyła oczy.
-Ciekawe gdzie podział się Tomasz? - powiedziała.
Stary ex Prezydent Paweł Koćko przesunął czapkę z muzeum w Poroninie tak aby daszek chronił go choć trochę przed słońcem, obciągnął mundur kozackiego esauła i dopiero wówczas odpowiedział.
-Albo przyczaił się gdzieś w jakiejś lodówce albo dysydentom udało się go dostać.
-Mogłeś powiedzieć, że nie znasz się na pilotarzu. Zastapiła bym cię.
-Trudno. Myślałem, że te dwie godziny na symulatorze wystarczą. Ważne że te durne ufoki myślą że to było celowo...
Poduszkowiec z ekipą telewizyjną zmaterializował się z powietrza. Wysypali się z niego technicy. Ustawili kamery. Potem wysiadło dwoje dziennikarzy. Najwyraźniej chcieli coś powiedzieć, może przeprowadzić z nim wywiad, ale uciszył ich gestem ręki. Odwrócił się w stronę ciemnych oczu kamer.
-Do Narodów Planety Ziemia - zaczął dawnym władczym głosem. - Dziś przemawiam do was po raz ostatni. Przynajmniej taką mam nadzieję. Zdawałem sobie sprawę przez te wszystkie lata z niechęci jaką do mnie żywiliście. Zdawaliście sobie sprawę z niechęci jaką żywiłem do was. Cóż można powiedzieć że jesteśmy skwitowani. Nie lubiłem was dlatego dałem wam Regulamin Pobytu. Wy nie lubiliście mnie więc łamaliście go nagminnie. Dziś wybaczam wam, choć moje wybaczenie macie w dupie, a wasze ewentualne wybaczenie jest mi obojętne. Moja władza i moja opieka kończy się tu i teraz. Próbowałem uchronić niezależność tej planety przez te wszystkie lata. Nie udało się i będą tu obowiązywać teraz nowe prawa. Mam nadzieję że wasi nowi władcy będą lepsi niż ja. Gdyby jednak doszło do najgorszego zostawiam wam swój adres: Planeta V'angh'aff, osiemset lat świetlnych stąd. Tam też należy przesłać deputację - przypomniał sobie kawałek z książki Jana Karczewskiego i jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech, gdy przerabiał cytat tak aby pasował do zaistniałej sytuacji, - która z dokładnie umytymi zębami, będzie mogła pocałować mnie w rzyć a potem na klęczkach poprosi o powrót mój, moich klonów, lub moich potomków.
Otworzył ciężką walizkę odsłaniając ciekawskim kamerom jej zawartość. To wszystko co miało dla niego wartość, to co zabierał ze sobą na wygnanie. W walizce tkwiło siedem butelek szampana Sowietskoje Igristoje. Wydobył jedną z nich.
-Byłem człowiekiem i nic co ludzkie nie było mi obce - powiedział. - Kradłem, mordowałem, oszukiwałem i wyzyskiwałem kogo tylko się dało, na prawo i lewo. Wy jesteście także bandą krętaczy i awanturników. Macie to w genach tak jak ja. Zostawiam więc planetę w dobrych rękach. Dam wam dwie rady na pożegnanie. Uważajcie na perkal, paciorki, wodę ognistą i zielone twarze; po drugie samowary służą do grzania wody na herbatę a nie do grzania piwa na rodzinne uroczystości. Prawdopodobnie, nowi właściciele planety nie będą mieli nic przeciwko temu, abyście ją pili.
Odkorkował butelkę. Struga piany pociekła mu po palcach i splamiła beton pasa startowego.
-Bracia ziemianie, wasze zdrowie! Mam nadzieję, że poradzicie sobie sami z rozpętaniem jedenastej wojny światowej.
Nachylił butelkę i pił z gwinta. Wreszcie pustą roztrzaskał o ziemię. Starożytnym rosyjskim obyczajem. Na szczęście
-Do zobaczenia - powiedział.
Podniósł walizkę. Słońce zachodziło już. Stojak z dwoma pasami teleportacyjnymi ginął na tle tarczy słonecznej. Prezydent podszedł i zdjął oba. Jeden zapiął na biodrach swojej córki. Drugim przepasał się sam. Objął ją ramieniem. Podniósł walizkę z butelkami i zniknęli jakby pochłonęło ich zachodzące słońce.
W sekundę później z powietrza zmaterializował się Tomasz Miszczuk. Ciągnął za sobą jakieś rurki, a włosy stały mu dęba na głowie. Przed oczyma latały resztki programu, odtwarzającego jego szczęśliwe dzieciństwo.
-Spóźniłem się! - wrzasnął, a potem bluznął taką wiązanką, że reporterzy wyłączyli kamery i poszli sobie.

****


Koniec tomu pierwszego
Warszawa styczeń - grudzień 1997. Wersja 4.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •