ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Nieśmiertelność dla wybranych   Znowu uciekał. Tym razem w ucieczce nie było radości, a jedynie posępne oczekiwanie na porażkę. Nie można było wiecznie chować się przed ludźmi - wśród ludzi.
   Zawsze najbardziej korzystał z tego, że policja, przeświadczona o tym, że nie może istnieć żadne przestępstwo, o którym by nie wiedziała i natychmiast nie wyjaśniła, zwlekała z badaniem spraw, o których zadecydowała, że jej nie dotyczą.
   Inna korzyść wynikała z tego, że dotąd był sam. Tym razem jednak stało się inaczej. Siedząc na plaży w promieniach palącego słońca Florydy co jakiś czas machał do dziewczyny w srebrzystym kostiumie, która kąpała się na mieliźnie.
   Jeśli policja jeszcze go nie szukała, nadal był bezpieczny. Ale tym razem szukają go na pewno, a to oznaczało, że w każdej chwili mógł spodziewać się ciężkiej dłoni na ramieniu, co będzie jednoznaczne z końcem jego wolności i życia.
   Sięgając myślami wstecz nie mógł znaleźć błędu, który by popełnił czy którego mógł uniknąć. Oczywiście, gdyby wtedy nie poszedł do nocnego klubu “Blue Moon", wszystko wyglądałoby inaczej. Skoro jednak nie posiadał daru jasnowidzenia, jak mógł to przewidzieć? Sprawy może wyglądałyby lepiej, gdyby przedstawił się Maricie fałszywym nazwiskiem. Ale to mogłoby okazać się jeszcze groźniejsze. Nie udałoby się zapobiec spotkaniu ludzi, którzy znali cię pod jednym nazwiskiem, z tymi, którzy znali cię pod innym.
   Do wody wbiegł opalony młody Adonis kierując się prosto ku dziewczynie w srebrzystym kostiumie. Nie zwracając na niego uwagi dziewczyna posłała pocałunek w stronę plaży i pewność siebie młodziana ulotniła się: Przepłynął obok niej.
   Człowiek na plaży pomachał jej w odpowiedzi. Dziewczyna była w nim z pewnością zakochana. Zastanawiał się, czy wie, że on jej nie kocha - i czy może to jej sprawić ból?
   Zaledwie kilka metrów od niego w powietrzu rozległ się trzask. Coś takiego zdarzało się czasem, gdy ktoś podglądał cię za pomocą telewizji beznadajnikowej. Poczuł impuls zmuszający go do zerwania się na nogi i do ucieczki, ale zwalczył go. Jeśli to rzeczywiście była telewizja beznadajnikowa, im mniej się nią przejmie, tym lepiej. Zawsze trzeba było pamiętać o tym, że gdy coś koło ciebie pstryka, to tak jakbyś zobaczył gliniarza. A jeśli za każdym zobaczeniem gliniarza będziesz brał nogi za pas, wkrótce wpadniesz w tarapaty.
   Trzask w powietrzu oznaczał tylko, że ktoś mu się przyglądał. Mógł to być koniec całej sprawy, mógł być i początek albo też nieudany, nieważny epizod z akcji policyjnej w zupełnie innej sprawie.
   Minęły go dwie kobiety idące plażą. Żadna z nich nie powinna była wkładać na siebie stroju plażowego, ale obie je miały. Jedna z nich powiedziała:
   - Widzisz tę dziewczynę w srebrnym kostiumie? O takim typie myślałam.
   - Jakim typie? - spytała druga.
   - Zbyt naiwna, by było to prawdziwe. Niewinne, niebieskie oczęta. Figura, z jakiej rzekomo nie zdaje sobie sprawy. Założę się, że ona zdążyła już zapomnieć więcej o mężczyznach, niż ja czy ty wiedziałyśmy kiedykolwiek...
   Osobliwa rzecz, pomyślał mężczyzna na plaży, jak kobiety potrafią być przenikliwe w sprawach dotyczących innych kobiet. Ta oto powiedziała coś, co zabrzmiało, jakby wyszło z ust Susan Sonnenburg.
   Susan Sonnenburg... w pewnym sensie to jej wina, że znowu musiał uciekać. Choć przestała istnieć ponad tydzień temu, nieświadomie zapoczątkowała łańcuch wydarzeń, który doprowadził do obecnej sytuacji: Czemu nie pilnowała własnego nosa?


   - Pod główne wejście, proszę - powiedziała stanowczo Susan Sonnenburg, kiedy aerotaksówka podeszła do lądowania o całą przecznicę dalej od budynku Musicosmosu.
   - Bardzo panią przepraszam, ale nie mam zezwolenia - odparł pilot taksówki. - Jeśli siądę przed frontem Musicosmosu, powietrze zrobi się niebieskie od gliniarzy, zanim zdąży pani otworzyć drzwi.
   - Nie zrobi się. Mam kartę.
   - Dobrze, proszę pokazać.
   - Nie mam zamiaru grzebać pół godziny w torebce. Uprzejmie proszę uwierzyć mi na słowo.
   - Nie będę ryzykować, kochana. Może pani stąd dojść.
   - W żadnym wypadku nie mogę stad dojść i nie zamierzam próbować. W moim wieku ma się wystarczająco dużo wysiłku, gdy się podejmuje decyzje.
   Pilot uśmiechnął się, - Wie pani co? Jeśli wydali pani kartę, to pewnie o pani słyszałem. jak się pani nazywa?
   - Powiedziałam, że mam kartę oświadczyła Susan. - A pan w grubiański sposób wątpi w moje słowo. Dlaczego więc teraz miałby pan mi uwierzyć, jeśli powiem, że nazywam się Marsha Washington
   Pilot nagle pomyślał o czymś. i spojrzał na jej dłonie. Specjalnie, z przekory, schowała je za sobą.
   Ale jego twarz rozjaśniła się. - Susan Sonnenburg, pianistka - powiedział. - Mam w pani wykonaniu sonatę Chopina, tę w d-moll.
   - B-moll - rzekła Susan.
   - Niech pani będzie. Pięć bemoli w każdym razie. Za szybko gra pani marsza żałobnego. Ale jasne, ma pani kartę. Zaraz wyląduję pod gmachem.
   Aerotaksówka przeleciała wzdłuż ulicy ku budynkowi Musicosmosu i łagodnie osiadła na parkingu strzeżonym.
   - Nie gram za szybko - odparowała Susan. - To pan słucha za wolno. - A poprzedzającą go część - kontynuował pilot - tę z wzrastającymi akordami chromatycznymi, gra pani tak, jakby to właśnie był marsz żałobny. A kiedy zbliża się ten kawałek, co ma być szybszy, to pani gra w tym samym tempie.
   - Powinien pan posłuchać mojego nagrania menueta G-dur - rzekła zjadliwie Susan. - Czasem zdarza mi się dobrze go zagrać.
   Pilot nacisnął guzik otwierający drzwi. Kiedy Susan otworzyła portmonetkę, potrząsnął głowa. - To na mój koszt, pani Sonnenburg. Kiedy mówiłem, że gra pani druga część za wolno, a trzecia za szybko, to nie znaczyło, że mi się nie podoba.
   - No, nie ma potrzeby, żeby się pan zachłystywał entuzjazmem na temat mojej gry niczym jakiś poeta stwierdziła ironicznie Susan i ruszyła do wnętrza wspierając się na lasce.
   Gmach Musicosmosu strzelał w niebo niczym hymn pochwalny. Muzyka w tych dniach oznaczała pieniądze nawet muzyka poważna. Niektórzy twierdzili, że zmiana przyszła wtedy, gdy szkoły zaczęły uczyć dzieci nie bać się myślenia, nie krępować się być innym, a nawet nie wstydzić się skrytych marzeń o dobrym smaku i kulturze. Inni utrzymywali, że w czasach, gdy policja i wymiar sprawiedliwości nie tylko dotrzymywały kroku zbrodni, ale nawet wyprzedzały ją, nie pozostawało nic innego, jak oddawanie się najzupełniej legalnej miłości, lekturze książek, oglądaniu telewizji i nawet słuchaniu Beethovena i Brahmsa. Trzecia grupa - skrajni optymiści - mówiła: Kto wie, może rodzaj ludzki nareszcie zaczął mądrzeć?
   Sześćdziesiąt lat po śmierci Borodina jego muzykę przerobiono na ogromnie popularny musical składający się głównie z blondynek, brunetek i rudych piękności o obfitych kształtach odzianych jedynie w prześwitujące majteczki i biżuterię. Dwieście lat -po śmierci Borodina jego II Symfonia już w wersji oryginalnej, nie przerobionej, weszła na szczyt listy przebojów. To wszystko czegoś dowodziło.


   Stary Benny dotknął czapki pozdrawiając Susan wchodzącą do gmachu. Był jeszcze starszy od niej; nikt nie wiedział, ile ma lat.
   - Czekają na panią w studiu siódmym - mruknął, potrząsnął nie wiedzieć czemu głowa i podał jej rękę. Susan przyjęła to z wdzięcznością.
   Osiem miesięcy temu fatalnie się przewróciła i choć poskładanie złamanych kości nie przysporzyło wiele trudu, od tamtego czasu nie była już w pełni sprawna. Dziwna rzecz; o nauka ułatwiła życie przeciętnemu człowiekowi, o tyle osobom dotkniętym choćby niewielkim kalectwem żyło się znacznie trudniej. W XIX wieku człowiek stary i niedołężny - także bogaty - mógł otoczyć się służbą, która mu pomagała, ubierała, a nawet nosiła, jeśli było to konieczne. Teraz zaś w całych Stanach Zjednoczonych nie pozostał ani jeden służący, a trzeba było chodzić coraz dalej (z powodu kłopotów z parkowaniem), wspinać się na coraz wyższe schody (bowiem przechodniów usunięto z ulic przeznaczonych tylko dla ruchu kołowego) i wdrapywać się na coraz więcej wysokich stopni (taksówki, autobusy, schody ruchome), niż trafiało się to starszej pani z XIX wieku.
   Dlatego właśnie Susan zawsze była wdzięczna za niezbyt zgrabną choć delikatną usłużność Benny'ego. Ponieważ ostatni raz miała jej potrzebować, zatrzymała się nagle, nie chcąc przepuścić okazji, by wyrazić wdzięczność.
   - Benny - odezwała się. - Jestem kobietą stara, kapryśną i oschłą. Dlaczego zawsze byłeś dla mnie taki miły?
   To nagłe pytanie było dla niego zbyt trudne. Na jego apatycznej, miłej twarzy odbiło się zdumienie i wysiłek myślowy. Czegoś od niego żądano, ale nie wiedział czego.
   - To bez znaczenia - rzekła Susan z niespotykana łagodnością. - Chcę ci powiedzie, że i tak zawsze byłam ci wdzięczna za twoja dobroć.
   - Dobroć? - spytał Benny wciąż zdezorientowany.
   - Tak jak teraz. Jak wzywanie dla mnie taksówek i załatwianie, by piloci podlatywali pod główna bramę. Jak znalezienie dla mnie pokoju tamtego dnia, gdy poczułam się źle. Jak obcięcie kawałka mojej laski, kiedy skarżyłam się, że jest za długa. Jak przynoszenie mi kanapek w czasie długiej próby. Jak...
   - To do, mnie należy, proszę pani rzekł Benny zażenowany. - Ja tu jestem dozorcą, człowiekiem do wszystkiego. Przez większość dnia nie ma nic do roboty. Więc...
   - Więc pomagasz wszystkim, którzy potrzebują pomocy. Wiem o tym. Sadzę, że jeszcze przez wiele lat mogłabym uważać tę pomoc za coś naturalnego, Benny, tylko że dzisiaj z jakiegoś powodu uświadomiłam sobie, ile dla mnie zrobiłeś dzięki tylu drobnym uczynkom.
   Zawahała się; to, co teraz chciała mu powiedzieć, mogło wypaść jak wyznanie głodnemu człowiekowi, że właśnie zjadła suty obiad, a teraz udaje się na bankiet. Ale nie mogła zniknąć ot, tak sobie, bez słowa, bez pożegnania. Benny był stary, małomówny, niezbyt bystry i zręczny, nie lubiła go jednak.
   - Dziś jestem tu po raz ostatni. Benny - odezwała się cicho, bez swego zwykłego sarkazmu. - Dziś mmm swoje ostatnie nagranie, a potem udaję się po Drugie Życie.
   Nagły błysk w jego oczach zaskoczył ją. Jednak powiedział tylko: - Tak, pani Sonnenburg.
   - Raz już obraziłam cię proponując ci napiwek - rzekła. - Nie chciałabym zrobić tego po raz drugi. Wiem, że nie oczekujesz żadnej nagrody za to, co robisz. Ale czy słyszałeś kiedy o honorarium?
   - Ororarian?
   - Czasami, kiedy ktoś zrobi coś wykraczającego poza jego zwykłe obowiązki, wymagania czy zobowiązania, ludzie chcą mu jakoś wyrazić swa wdzięczność. Dają mu więc coś i nazywa ją to “honorarium". To nie jest tak, jak z napiwkiem. Każdy może przyjąć honorarium.
   - A jak ten... ororarian wygląda?
   - Mogę ci dać tylko pieniądze. Ale ty możesz je przyjąć i kupić, co ci się tylko spodoba, a to, co kupisz, będzie ci przypominało o mnie. Dziękuję ci, Benny... i żegnaj.
   Zostawiła go pod drzwiami studia nr 7 wciskając mu w dłoń trzy zmięte banknoty. Wygładził je pieczołowicie. Dwieście pięćdziesiąt dolarów.


   Okazało się, że wcale tu jeszcze na nią nie czekali. Collini, dyrygent, nie skończył dopieszczać wszystkich tutti.
   Od czasu wprowadzenia techniki pasowania fal większość sesji nagraniowych przypominała układanie łamigłówki. Choć niektórzy konserwatywni dyrygenci i wykonawcy wciąż trwali przy dawnej metodzie prób i błędów, obecnie jednak najczęściej przygotowywano wzorzec, projekt danego wykonania, rodzaj obrazu o pożądanym orkiestrowym brzmieniu. Wzorzec optyczny łatwo można było przekształcić bezpośrednio w dźwięk, ale w takim przypadku interesowałby on wyłącznie muzykologów. Zwykłych melomanów znudziłby jako zbyt mechaniczny.
   Kiedy wzorzec był ukończony; orkiestra nagrywała muzykę, po czym następował automatyczny proces porównywania. Maszyny nie zwracały uwagi na odcienie ekspresji i frazowania, których nie rozumiały; koncentrowały się jedynie na faktycznych, wymiernych błędach w wykonaniu - że druga trąbka zagrała E zamiast Es, że drugie skrzypce zagłuszały pierwsze, że jakiś instrument dęty popiskiwał w czasie pauzy. Inżynierowie, dyrygent, solista, jeśli było trzeba, oraz reżyser nagrania dokładnie studiowali owe błędy, decydowali, które z nich nie mają znaczenia, które wypadły nawet lepiej niż we wzorcu, a które trzeba poprawić.
   System ten nie dawał muzyki o jakiejś wielkiej wartości artystycznej; pozwalał po prostu otrzymać o wiele więcej doskonałej muzyki w znacznie krótszym czasie.
   Collini nie skończył jeszcze swego wzorca orkiestrowego, więc Susan wycofała się na razie do pokoju wypoczynkowego obok studia. Z niesmakiem stwierdziło, że Weygand wszedł za nią.
   - Tak więc marny oto ostatnie nagranie Susan Sonnenburg - westchnienie Weyganda zabrzmiało jak sentencja.
   - Kiedy wypowiada pan takie zdanie, panie Weygand - odezwała się Susan - trudno się z panem nie zgodzić.
   Weygand był to zabiegany, stereotypowy człowieczek, którego rola polegała na tym, by być stereotypowym. Piastował stanowisko jednego z dyrektorów Musicosmosu i to, co mu się podobało, przypadało do gustu prawie wszystkim.
   - Koncert G-dur Mozarta, numer 453 u Kochla - zadumał się. - Można by żałować, że ostatni utwór, który pani nagrywa, nie jest wspanialszym dziełem, szlachetniejszym, jak na przykład Koncert nr 5 Beethovena. No, ale nagrała go już pani dla nas czternaście lat temu.
   - Skoro pan tak mówi.
   - Czy nie jest pani trochę smutno... trochę żal? - spytał Weygand. W końcu najprawdopodobniej pianistka już pani nie będzie. Może nawet w ogóle nie będzie pani grać. Sława też może panią ominąć.
   Jeśli go zaszokuje, to może pójdzie sobie. - Z drugiej strony, nie będę musiała sypiać samotnie.
   Weygand przyjmował wszystko dosłownie. - Owszem, będzie pani musiała, jeszcze przez kilka lat. Przynajmniej przez cztery.
   Susan z rezygnacja dała się wciągnąć w rozmowę. Jeśli miała zachować postawę uczciwą wobec siebie samej - a zwykle tak było - musiała przyznać, że jedynym istotnym powodem jej niechęci do Weyganda była owa pogarda, która artyści muzycy żywią do teoretyków, oraz to, że zawsze wiedziała, co on powie, nim jeszcze otworzył usta.
   - Zrobiłam prawie wszystko, co może zrobić pianista w muzyce - powiedziała. - Nie chciałabym tego powtarzać.
   - Naprawdę? - w głosie Weyganda słychać było zadumę.
   - Może tym , razem zostanę trębaczem jazzowym czy pieśniarka bluesową.
   Weygand prychnął. - To nie byłoby w porządku. Jest pani wielka artystka, pani Sonnenburg.
   - Otrzymałam dobrą ocenę za sprawność mechaniczną. Może czeka mnie kariera fizyka czy lekarza.
   - Uczonego! - zawołał Weygand przerażony.
   - O, niech się pan nie obawia Susan uspokoiła go łaskawie. - Wedle moich wyników, nie doczekałabym się wybitnych osiągnięć. Więc wszystko w porządku, prawda?
   Weygandowi odebrało mowę, co samo w sobie było nad wyraz pożądane. Susan napawała się ciszą do czasu, gdy w końcu przyszło jej na myśl coś, co Weygand mógłby i na pewno zechciałby dla niej zrobić.
   - Panie Weygand - spytała - zna pan Benny'ego?
   - Dozorcę? Oczywiście.
   - Może pan coś dla mnie zrobić? Może pan wysłać go na test?
   - Co to znaczy, “na test"?
   Nie mogła się zdobyć na te słowa: “Test Drugiego Życia". Cała ta koncepcja było zbyt fantastyczna. Drugie Życie przeznaczone dla Górnej Dziesiątki - dla tych dziesięciu procent społeczeństwa, które oceniono najwyżej według skali WS (wartości społecznej).
   Dziesięć procent to naprawdę szeroki przedział. Susan oczywiście znajdowała się w górnym ułamku najwyższego procentu w skali WS. Wszyscy, których znała, cały jej krąg przyjaciół kwalifikował się do Drugiego Życia. Każdy absolwent wyższej uczelni, każdy wyższy urzędnik, artysta, pisarz, muzyk, technik, lekarz, pielęgniarka prawdę mówiąc każdy, komu się choć trochę w życiu powiodło - miał prawie pewność, że się zakwalifikuje.
   Wszyscy, których znała Susan, poza Bennym.
   Nie potrafiła wyjaśnić Weygandowi, szczególnie jemu, tego co czuła. Przeczucie, intuicja, wrażenie, że w Bennym było coś więcej, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest obiektywna: lubiła Benny'ego, a on mógł umrzeć każdego dnia, mimo że jak na swój wiek wydawał się silny i zdrowy. Więc naturalne było dla niej to, że chciała, by Benny dostał Drugie Życie tylko dlatego, iż miał taki porządny charakter.
   Ona sama była jednak przekonana, że kryło się w tym coś więcej. Skala WS obejmowała inteligencję, szeroki zakres uzdolnień, coś, co nazywano “pokrewieństwem duchowym", a czasem empatia. Jednym słowem, oznaczało to, że choć zabieg dający Drugie Życie i tak eliminował wszystkie objawy psychoz, porządny człowiek zawsze miał większą szansę, by się zakwalifikować - przy innych wynikach na tym samym poziomie - niż ktoś, kto miał skłonność do obrywania skrzydełek muchom.
   Benny na pewno uzyskałby dobry wynik, przynajmniej w kategorii pokrewieństwa duchowego.
   - No, wie pan, o jaki test mi chodzi - powiedziała z irytacja. Nie chciała powiedzieć “test WS". Ten był zarezerwowany dla Drugiego Życia. - Test na zdolności muzyczne?
   - Właśnie, ten. - Test ZM służył do zupełnie innych celów, ale badał pobieżnie inteligencję i wystawiał jeszcze pobieżniejszą ocenę osobowości. Jeśli okaże się, że Benny ma w ogóle jakiś talent, zdolność, inteligencję czy potencjał, test to wykaże i naturalnym porządkiem skieruje go na badania WS.
   - Jak pani sobie życzy, pani Sonnenburg - rzekł Weygand. - Chce pani coś sprawdzić u Benny'ego?
   Susan uchyliła się od odpowiedzi. Zrobi pan to?
   - Oczywiście.
   Jeden z inżynierów zapukał i otworzył drzwi. - Jesteśmy gotowi, pani Sonnenburg - powiedział.
   Nie było to zwykłe nagranie; wszyscy wiedzieli, że natychmiast po jego zakończeniu Susan Sonnenburg udaje się do Instytutu Drugiego Życia. Choć nie oznaczało to śmierci, choć tylko najbliżsi krewni i to rodzaju żeńskiego płakali, gdy ktoś szedł do Instytutu, choć każdy, kto zasłużył na Drugie tycie, był niewymownie wdzięczny, a każdy, kogo to ominęło, niezmiernie żałował, w pewnym sensie zabieg ów był równie ostateczny, jak śmierć. Susan Sonnenburg - pianistka - będzie tak samo martwa, jak gdyby teraz, przy klawiaturze powalił ją atak serca. Nikt jej potem nie powie, kim była w poprzednim życiu, chyba że psychologowie postanawia, iż jej ta informacja nie zaszkodzi; a wiadomo było, że psychologowie są zawsze przeciwni zdradzaniu takich tajemnic.
   Inżynierowie nagrania musieli być ogromnie dokładni w pasowaniu fal, bowiem nie będzie już powtórek, a przynajmniej nie z Susan. Ciekawe: kiedy już wszyscy przygotowali się długie i ciężkie nagranie, jak jeden mąż złapali wysoka formę i prawie nic nie trzeba było powtarzać.
   Kiedy Susan przekonała się, że jej partia solowa znalazła się na taśmie, obróciła się i wyszła przez pokój wypoczynkowy tak zwyczajnie, iż Collin!, Weygand i wszyscy pozostali byli przekonani, że po prostu wychodzi do łazienki. Ale ona doszła prosto do drzwi wyjściowych, unikając nawet spotkania z Bennym.
   Susan Sonnenburg nie lubiła pożegnań.
   Pilot taksówki, który wiózł ją do Instytutu Drugiego Życia, również zachowywał się zwyczajnie. - Ach, tak; pani to ta słynna pianistka - odezwał się. Chyba będę musiał szczególnie uważać. Nie byłoby dobrze, gdyby pani zginęła w drodze po Drugie tycie; prawda?
   - Jak pan uważa - zgodziła się.
   - Sam tu przyjdę za jakieś sześćdziesiąt lat. Nie przyszłoby pani do głowy, że pilot aerotaksówki zasłużył na Drucie tycie, co?
   - Więc niech pan będzie podwójnie ostrożny. Chyba żadne z nas nie życzyłoby sobie zaprzepaścić szansy na nieśmiertelność, prawda?
   I nie zaprzepaścili. Kiedy Susan weszła kuśtykając do ogromnego kwadratowego gmachu, w którym mieścił się Instytut Drugiego bycia, westchnęła z wdzięcznością na myśl o tym, że kiedy znowu przyjdzie jej chodzić, będzie mogła też biegać, jeśli zechce.


   Weygand podniósł słuchawkę. - Tak, mówi Weygand z Musicosmosu. Instytut Drugiego Życia? Tak, oczywiście.. Benjamin Rice? Pewnie jest u nas zatrudniony, ale nie przypominam sobie tego nazwiska. Susan Sonnenburg wymieniła go jako kogo?
   - Zazwyczaj zadajemy pytania osobom, które były przyjaciółmi naszych pacjentów - mówił cichy, anonimowy głos. - Oczywiście to, co pacjenci mogą o sobie powiedzieć, jest zbyt subiektywne. Pani Sonnenburg stwierdziła, że ów Benjamin Rice z Musicosmosu może nam pomóc.
   - Hm, minęły już trzy dni od jej zabiegu - powiedział Weygand. - Jak to przechodzi?
   Anonimowy głos wydawał się zdziwiony tym pytaniem. - Tak jak oczekiwano, panie Weygand. Normalny przypadek. żadnych komplikacji. A teraz co do tego Benjamina Rice'a...
   - Jedna chwileczkę. Czyżby to był stary Benny? Niech pan posłucha, sprawdzę to i poślę panu Benjamina Rice'a, kimkolwiek by nie był, tak prędko, jak będzie można. Zgoda?
   - Dziękuję, panie Weygand. Weygand zadzwonił przez aparat wewnętrzny do działu kadr.
   - Kto to taki Benjamin Rice? - zapytał.
   Sprawdzanie zajęło mniej niż minutę. - Jeden z dozorców, panie Weygand. Chce pan jego teczkę?
   - Nie, to wszystko, dziękuję. Połączył się z maleńkim pokoikiem Benny'ego. - Benny? Mówi Weygand. Właśnie miałem telefon z Instytutu Drugiego Życia. Pani Sonnenburg podała tam twoje nazwisko. Zdaje się, że chcą ci zadać kilka pytań. Nie obawiaj się, nic złego ci się nie stanie. To tylko jakaś sprawa porządkowa. Pójdź tam zaraz, dobrze? I, Benny...
   Przypomniał sobie nagle, z poczuciem winy, że obiecał Susan zrobić Benny'emu test na ZM. Nie zapomniał, po prostu nie pamiętał o tym.
   - Nieważne - powiedział i odłożył słuchawkę. Zadzwoni do Waltera Jenningsa z działu testów, a ten wezwie Benny'ego, gdy będzie gotów. Zresztą, żeby znowu nie wyleciało mu z pamięci, Weygand ponownie podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego i od razu wykręcił numer Jenningsa.


   Benny zdjął z wieszaka płaszcz i włożył go powoli, w zamyśleniu. Przebiegały go jakieś dreszcze na myśl o udaniu się do Instytutu. Ale nie mógł nic poradzić. Zostawił na stoliku kartkę z wypisanym wielkimi literami zawiadomieniem WYSZEDŁEM W SPRAWACH SŁUŻBOWYCH i skierował swe kroki do wyjścia.
   Benny Rice miał już ponad sto lat i czasem, w gmachu Musicosmosu, wyglądał na te lata. Ale kiedy szedł w stronę Instytutu Drugiego Życia nie przyszło mu do głowy, by wsiąść do autobusu czy taksówki, choć miał do pokonania ponad trzy kilometry, a Musicosmos albo Instytut zapłaciłby za przejazd - stopniowo prostował się, oczy zapalały się blaskiem, pierś się wyprężała; w połowie drogi nikt nie dałby mu więcej niż pięćdziesiątkę. Ponieważ przeciętna długość życia wynosiła obecnie sto siedem lat, pięćdziesięciolatek był uważany bez mała za młokosa.
   Fizycznie Benny był wyjątkowym osobnikiem, tak wyjątkowym, że aby uniknąć zwracania na siebie uwagi w Musicosmosie, gdzie dokładnie znano jego wiek, już z przyzwyczajenia poruszał się odrobinę wolniej i bardziej niezgrabnie, niż potrafił. Poza budynkiem chętnie udawał pięćdziesiątkę, o ile nie było to dla niego ryzykowne. Przeważnie nie było. Przy odrobinie szczęścia miał jeszcze przed sobą czterdzieści lat życia.
   Z zewnątrz Instytut był zimnym, pustym, bezosobowym prostopadłościanem otynkowanym na biało. Ale wnętrze zaskakiwało. Umeblowanie i wystrój upodabniały go raczej do luksusowego hotelu aniżeli do szpitala czy zakładu opiekuńczego.
   - Benjamin Rice? - spytała elegancka blondynka w recepcji. - Tak jest, dr Martin chce pana widzieć. Jest w ogrodzie, Sammy pana zaprowadzi.
   Sammy był młodzieńcem o rudych włosach, który przez cały czas milczał. To zdziwiło Benny'ego, bo Sammy wyglądał na miłego i rozmownego chłopca. - Co z tobą, synu? - spytał, gdy weszli do ogrodu rozciągającego się za Instytutem. - Kto ci odgryzł język?
   Sammy obdarzył go spojrzeniem do tego stopnia pełnym inteligencji i przekory, że Benny spodziewał się zgrabnej riposty. Ale zamiast tego Sammy powiedział tylko: - Da-da.
   Wtedy Benny zrozumiał i zganił siebie w duchu za głupotę. Sammy, oczywiście, był jednym z tych, którzy otrzymali Drugie Życie. Posiadł już cały intelekt, który ma mu w nim towarzyszyć, ale nie nauczył się jeszcze mówić.
   Recepcjonistka też pewnie była już po zabiegu. To naturalne; jeżeli Instytut musi się opiekować ludźmi przez prawie cztery lata, zagoni ich do pracy.
   Dr Martin wyglądał ledwie na dwadzieścia lat, ale nie mógł być pacjentem Instytutu. Drugie Życie nie było czymś w rodzaju ekskluzywnego klubu społecznego. Choć z konieczności ci, którzy otrzymali Drugie Życie musieli przebywać razem, by dojrzeć i odzyskać owe podstawowe informacje, którymi powinien dysponować każdy inteligentny obywatel, tak szybko jak to możliwe pacjentów rozdzielano i mieszano z reszta społeczeństwa. Martin nie mógł być posiadaczem Drugiego Życia, bo żadnemu lekarzowi, który przeszedł zabieg, nie zalecano by ani nawet nie pozwolono na zakopanie się w Instytucie Drugiego Życia. Byłoby to powrotem do łona matki.
   Podniósł wzrok uśmiechając się Benjamin Rice?
   - Wszyscy mówią do mnie “Benny".
   - Jasne. Dziękuję ci, Sammy, możesz wracać do recepcji.
   Stali na ogromnym trawniku, na którym poustawiano w zgrabnych rzędach dziesiątki leżaków. Choć nie było tu ani jednej pielęgniarki i w ogóle nikogo z personelu poza doktorem Martinem; widok zdawał się zrazu normalny: ot, trawnik w dowolnym sanatorium. Potem jednak zauważało się, że wszyscy zajmujący leżaki mają po jakieś czternaście lat, są głęboko uśpieni środkami farmakologicznymi, a poza tym wszyscy, chłopcy i dziewczęta, ma ją na sobie szerokie białe koszule. Koszule przypominające trochę piżamy dla lalek - tyle, że nikt ich nie dopasowywał, by nadać im jakiś atrakcyjniejszy wygląd - były z tego wszystkiego najdziwniejsze, bowiem nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żaden normalny chłopiec czy dziewczyna nie zgodziliby się włożyć na siebie czegoś podobnego, gdyby mieli w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia.
   Mimo zdrowego wyglądu, owe przerośnięte niemowlęta miały umysły tak puste, jak kieszeń stracha na wróble. Chłopcy nawet nie wiedzieli, że są chłopcami, podobnie jak dziewczęta dziewczętami.
   - Pan pracuje w Musicosmosie, Benny?
   - Jestem dozorca.
   Martin wyglądał no zaintrygowanego. - Jak się układały pańskie kontakty z panią Sonnenburg?
   - Znakomicie, panie doktorze. To była wspaniała kobieta. Żałowałem jej bardzo, kiedy tu poszła.
   - Żałował pan? Chyba nie chciał pan, żeby umarła?
   - To była wspaniała kobieta powtórzył wymijająco Benny.
   Martin był coraz bardziej zaintrygowany. Susan wpisała nazwisko Benny'ego do formularza w tym miejscu, gdzie należało podać znajomego, który mógł udzielić informacji o jej osobowości, zachowaniu, charakterze jeśli okazałoby się to konieczne. Martin zakładał przedtem, że Benjamin Rice okaże się jakimś kolega Susan muzykiem, pisarzem, plastykiem czy kimś podobnym.
   - Niech mi pan o niej opowie odezwał się tonem zachęty.
   - Zawsze była dla mnie miła. Ona mówiła, że ja też jestem dla niej miły, ale nie wiem, o co jej chodziło. Oczywiście nie mogła się poruszać tak sprawnie jak przedtem, odkąd miała tamten wypadek, więc jej pomagałem, takie tam drobiazgi. Powiadali, że jest wielką pianistką, ale mnie to nic nie mówiło. Ja wiem tylko, że była wspaniałąa kobietą.
   Martin milczał. Było oczywiste, że Benny nie powie mu niczego, co mogłoby się przydać. Zapewne Susan Sonnenburg wpisała jego nazwisko dla żartu, podobnie jak w rubryce “Inne zajęcia" podała “gra w pchełki".
   Łatwo mógł znaleźć wiele innych osób, które dobrze znały Susan Sonnenburg. Intrygowało go jednak, dlaczego Susan wpisała właśnie Benny'ego. Czy był to tylko bezsensowny żart, raczej w złym guście, czy też coś się za tym kryło?
   - Jak długo znał pan Susan Sonnenburg? - spytał leniwie.
   - Tylko rok. Nie, trochę mniej. Przyszedłem do Musicosmosu we wrześniu.
   A więc to tak. Martin musiał zrezygnować ze swej hipotezy, że Sonnenburg i ten stary człowiek byli niegdyś kochankami, dawno temu. Zresztą pomysł był dość nierealny.
   Podniósł się. Będzie musiał znaleźć kogoś innego, by podał mu swoje wrażenia o charakterze Susan Sonnenburg, do wpisania w historii przypadku. Benny był miłym starszym facetem, ale niezbyt bystrym.
   - Chciałby pan teraz zobaczyć panią Sonnenburg? - spytał.
   Benny cofnął się odruchowo. Nie! - wykrzyknął gwałtownie.
   To było interesujące. Może jednak kiedyś byli kochankami?
   - Ona już nie jest dawną Susan Sonnenburg. Ale jeśli pan ją lubił, Benny, uważam, że powinien pan ją teraz zobaczyć. Zmieniła się oczywiście. Myślę jednak, że gdy ją pan zobaczy, nie będzie pan tak bardzo żałował jej odejścia. Czeka ją wiele szczęścia.


   Benny nie opierał się, gdy Martin prowadził go przez trawnik. Doktor stanął przed jednym z leżaków i pokazał nań. Benny wstrzymał oddech.
   Znajdująca się na leżaku dziewczyna, uśpiona głęboko, miała około czternastu lat, podobnie jak pozostali na trawniku. Jej gładka, ładna twarz przypominała rysy Susan. Wyrażała pełnię inteligencji i absolutny brak doświadczenia. Gdyby nie ów wyraz inteligencji i przebłysków poczucia humoru, byłaby to twarz pięknej kretynki.
   “Drugie Życie" to wygodna nazwa dla czegoś, co nim nie było w żadnym wypadku. Ludzie nie odradzali się; wymazywano im do czysta umysł i odnawiano w tanku kulturowym. Ich zegar życia cofano o osiemdziesiąt lat. Stare komórki zastępowano nowymi, wiek starczy - młodością. W zamian za to musieli oddać wszystko, co w życiu poznali.
   Dziewczyna, która trochę przypominała Susan, miała na sobie prosta koszulę, która sama w sobie nie pozwoliłaby odróżnić jej płci. Jej ciało, choć ledwie dojrzałe, było równie piękne, jak jej twarz. Wyglądała jak nowo narodzone dziecko, które w jakiś sposób weszło w posiadanie młodzieńczego ciała, co zresztą w pewnym sensie było zbliżone do prawdy.
   Betty Roger - Martin uważał, by nie ujawnić przed Bennym jej nowego nazwiska - miała wszystkie zdolności, talent i inteligencję Susan Sonnenburg. Czy jednak zyska tę sama osobowość, tego nikt nie wiedział na pewno. W poszczególnych przypadkach nie wiadomo było, w jakim stopniu osobowość wyrastała z cech dziedzicznych, a w jakim z wpływu środowiska. Betty i Susan miały te same cechy dziedziczne, ale ich środowisko postąpi z nimi całkowicie odmiennie. Betty zapewne będzie szczęśliwsza niż Susan i osiągnie mniej. Ale równie prawdopodobne było, że osiągnie jeszcze więcej.
   - Myślałem, że będzie maleńkim dzieckiem - odezwał się Benny chrapliwym głosem.
   Martin potrząsnął głowa. - Moglibyśmy tak zrobić, ale to niepotrzebne, a nawet niepożądane. Poprawiliśmy naturę. W naturalnym porządku rzeczy dziecko potrzebuje dwudziestu lat, by osiągnąć. dojrzałość umysłowa i fizyczna. My możemy przekazać tyle, ile trzeba, w ciągu czterech lat. Kiedy ona skończy osiemnaście lat, nie będzie w niczym ustępowała swej rówieśnicy, która urodziła się i wychowała normalnie. Nie cofamy pacjentów przed okres dojrzewania, bowiem cztery lata wystarcza nam aż nadto, a poza tym w ten sposób unikamy wielu problemów emocjonalnych. Jest prawie pewne...
   Urwał w pół zdania. Mówił do Benny'ego tak, jakby on okazał się tym, którego spodziewał się ujrzeć. Oszołomienie malujące się na twarzy starego człowieka pokazywało, że doktor traci po prostu czas.
   Poprowadził go przez trawnik z powrotem do budynku. - Dziękuję panu, Benny, że pan przyszedł - rzekł. Bardzo mi pan pomógł. Chcę po prostu porozmawiać z kilkoma osobami, takimi jak pan, które dobrze znały panią Sonnenburg. Może mi pan zaproponuje, do kogo mam się teraz zwrócić?
   - Do pana Colliniego - powiedział Benny, dumny z tego, że zapytano go o zdanie. - On jest dyrygentem. Pani Sonnenburg często z nim pracowała.
   - Dziękuję panu, Benny. Tak zrobię. W drodze powrotnej do Musicosmosu Benny zgarbił się i znowu zaczął wyglądać na swoje lata.
   Susan Sonnenburg odeszła. Ta piękna pół-dziewczynka, pół-kobieta, która zobaczył, nie była Susan Sonnenburg i nigdy nią nie będzie.
   Może to się wydać dziwne, ale mało go to obeszło; nie był to też powód jego przygnębienia. W końcu Susan miała już tyle łat, że w każdej chwili mogła się spodziewać śmierci, a zbliżała się pora, gdy jej odejście stawało się pewne. (Miała tylko pięć lat mniej od niego.) W chwili obecnej nie była bardziej martwa, niż gdyby naprawdę umarła. Stad też, logicznie rzecz biorąc, oddaliła się raczej od śmierci.
   Kiedy tego wieczoru Benny wrócił do swego jednopokojowego mieszkania, wyciągnął owe dwieście pięćdziesiąt dolarów, które dała mu Susan, jak dotąd nie tknięte. “Kup sobie coś, co będzie ci mnie przypominało" powiedziała wtedy.
   Nie potrzebował niczego takiego. Nie było sensu o niej pamiętać. Jedyna rozsądna rzeczą, która mógł zrobić, było umieścić te pieniądze tam, gdzie pozostałe, i zapomnieć, skąd je ma.
   Zza staromodnej toaletki wyjął wielka kopertę i zajrzał do wnętrza. Dwa tysiące dolarów. Nie chciał ani nie potrzebował więcej. Zamknawszy kopertę odłożył ja na miejsce. Pieniądze od Susan nadal leżały na toaletce.
   Susan Sonnenburg odeszła, skończyła się. Pozbędzie się tych pieniędzy, które od niej otrzymał, jak można najszybciej i najskuteczniej. Wyrzuci je w błoto. Nic z nich nie zatrzyma, nawet tyle by kupić firmowe zapałki w nocnym klubie.
   Nocny klub. Ostatni raz był w czymś takim dwadzieścia lat temu. Nie zamartwiłby się na śmierć, gdyby już ani razu tam nie poszedł. Ale skoro ktoś chce pozbyć się pieniędzy nie wyrzucając ich po prostu do śmietnika...
   Z szafy wyjął wieczorowe ubranie, tanie, lecz dobrze skrojone; tak dobrze, że kiedy włożył je na siebie, całkowicie straciło swój tani wygląd. Wydawał się w nim również młodszy nie tyle wiekiem, co duchem. Mężczyzna siedemdziesięcioletni tańczący hopaka wygląda znacznie młodziej niż sześćdziesięciolatek w wózku inwalidzkim. Otaczający go ludzie mogli dość dokładnie odgadnąć jego wiek. Tym niemniej, w towarzystwie dwudziestoletnich dziewcząt wyglądałby o wiele mniej dziwacznie niż wielu o połowę od niego młodszych mężczyzn.
   Był tego świadom.
   Pogwizdując z zadowoleniem, choć może niezbyt składnie, ubierał się myśląc bez żalu o Susan. Łatwo było o sentymentalizm, gdy ktoś umierał lub udawał się po Drugie Życie, ale prawdę mówiąc, ani Susan, ani ktokolwiek inny w ciągu dwudziestu lat nie stał mu się na tyle bliski, by można było mówić o przyjaźni. Nie mógł sobie na nią pozwolić. Mógł dopuścić, żeby kobiety kochały go, gdyby mogły i chciały tego; ale nie wolno mu było przystać na to, by ktokolwiek, mężczyzna czy kobieta, stał się jego przyjacielem.
   Choć Susan mogła zostać jego przyjaciółka.
   Przygotowawszy się na rozkosze nadchodzącej nocy zjadł nie spiesząc się dobrą kolację w pobliskiej restauracji. Posiłek nie był obfity, ale dobrze wybrany: towarzyszyła mu butelka jugosłowiańskiego rieslinga.
   Potem udał się do nocnego klubu “Blue Moon". Zanim usiadł przy barze, przez kilka minut przyglądał się występom. Jakiś magik pokazujący nadziane elektronika sztuczki cieszył się znacznie mniejszym zainteresowaniem, niż na to zasługiwał. Niektóre z jego rekwizytów były zdalnie sterowane radiem. Kiedy zasłaniał oczy, używał radaru. Wszystkie jego zwierzęta zaś były znakomicie zaprojektowanymi robotami. Szkoda, że ktoś mu nie powiedział, by zachował się staromodnie i włączył do numeru kilka panienek.
   Gdy Benny podszedł do baru, siedziały przy nim dwie dziewczyny; jedna, której profesja mogła budzić wątpliwości - w różowej sukni, druga zaś ubrana na czerwono. Jej aparycja mogła być wzorem dla koleżanki.
   - Cześć - powiedziała ta w różowym.
   Benny uśmiechnął się do niej o wiele milej i serdeczniej niż do dziewczyny w czerwonej sukni. Tym niemniej, najdelikatniej jak umiał, wyjaśnił sytuację i różowa westchnęła filozoficznie.
   - Ona ma na imię Marita - powiedziała. - Postaw mi drinka i spływam.
   Marita nie wyglądała na taką, jaką była; jak zresztą uczy historia, najznakomitsze przedstawicielki jej profesji nigdy na to nie wyglądały. Z wyjątkiem tego, że suknia przylegała do niej niczym opalenizną, ubrana była przyzwoicie i miała inteligentny wygląd.

   Kiedy Benny zjawił się następnego dnia w gmachu Musicosmosu, z pieniędzy ofiarowanych przez Susan nie pozostało nic poza lekkim kacem i uczuciem znużenia, oczywistym przy jego wieku.

   Jennings położył teczkę na biurku Weyganda. - Zrobiłem te testy, które pan chciał, z Benny Rice'em. Chce pan spojrzeć na wyniki?
   - Nie, chyba że jest w nich coś interesującego. A jest?
   - To zależy, co jest dla pana interesujące.
   Jennings był wysokim niechlujnym mężczyzna, który przez większość swego życia sprawiał wrażenie zmęczonego i znudzonego, zgrzytającego niczym silnik na niskim biegu. Co pewien czas jednak coś wprawiało go w podniecenie. Wtedy natychmiast wrzucał wyższy bieg i zaczynał perlić się niczym szampan.
   Jego rozczarowanie wynikało stad, że niewiele osób rozumiało czy też przywiązywało wagę do jego badań. Połowę życia spędził tłumacząc, że jego testy przeznaczone są do wykrywania p o t e n c j a ł u muzycznego. Jeśli ktoś nawet uzyskał ogromny współczynnik muzykalności - 185, nie oznaczało to, że zostanie wielkim kompozytorem, wykonawcą, dyrygentem. Oznaczało to jedynie, że jego współczynnik muzykalności wynosi 185. Przy innych sprzyjających okolicznościach może uda mu się osiągnąć coś na polu muzyki. Jeśli owe okoliczności będą dokładnie takie, jak trzeba, zapewne zrobi karierę, o ile zacznie dość wcześnie i pójdzie we właściwym kierunku. Jeśli zaś okoliczności okażą się niesprzyjające, będzie z niego dobry kierowca lub urzędnik.
   - No więc jak, Benny jest muzycznie niedorozwinięty? - spytał Weygand.
   - To nie jest dokładnie tak. Osobnik muzycznie niedorozwinięty miałby współczynnik muzykalności między 70 i 80. Benny ma 42, co sprawia, że należy go uważać za muzycznego imbecyla.
   Weygand westchnął. - Dziękuję panu, Jennings.
   - A o co w ogóle chodziło?
   - Susan Sonnenburg chciała, by go zbadać. To chyba owa kobieca intuicja, jak mi się zdaje.
   Jennings na chwilę stracił swój zwykły znękany wyraz tworzy; ogarnał go autentyczny entuzjazm. - Jeśli Susan Sonnenburg o to prosiła - powiedział - to wiem, o co jej chodziło. Drugie Życie. Wyczuła, że Benny nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. I miała słuszność.
   - Chce pan powiedzieć, że Benny mógłby być kandydatem do Drugiego Życia? Z takim współczynnikiem muzykalności?
   Wyraz boleści znów powrócił na twarz Jenningsa. - Prezydent Fuller gna współczynnik muzykalności 61 - powiedział. - Co nie przeszkadza, że znajduje się prawie na szczycie skali WS.
   Uniesione brwi Weyganda sugerowały łagodne, niezbyt głębokie zdziwienie. - Mój współczynnik muzykalności jest taki sam, jak mój WS.
   - I pracuje pan na stanowisku administracyjnym w instytucji artystycznej.
   - No to co z tego?
   Przez twarz Jenningsa przemknęło najwyższe cierpienie. Czasem zastanawiał się, po co w ogóle zadaje sobie trud.
   - Czy mam zrobić Benny'emu test na WS?
   - Gdyby jego WS był wysoki, przecież odkryto by to już dawno, prawda? - O, ta k.
   - Więc niech pan da spokój. Zrobiłem wszystko, czego Susan ode mnie chciała.


   Ale Jennings nie dał temu spokoju. Wróciwszy do siebie rozmyślał nad swoją oceną Benny'ego. Nie wiedząc nic o przyczynach przypuszczał, że zażądano testu, bo ktoś pomyślał, iż Benny ma zdolności muzyczne. No więc, nie miał ich - łagodnie mówiąc.
   Jennings miał okazję dobrze poznać Susan Sonnenburg - a pod jednym względem lepiej niż ktokolwiek inny. Znał wyniki jej testów. Współczynnik muzykalności - 141. (“Tylko 141 ?" powiedział raz Weygand. “To doskonale pokazuje, ile są warte pańskie testy. Ona jest największa pianistka na świecie". Jennings usiłował wyjaśnić, w jaki sposób współczynnik muzykalności równy 141 lub nawet mniej może wystarczyć komuś, kto ma taki intelekt i taka wytrwałość, jakie miała Susan. toby coś osiągnąć, trzeba mieć coś więcej niż tylko potencjał.) Współczynnik inteligencji - 155. Sprawność mechaniczna - 139. WS 198.
   Do cholery, testy były w najlepszym porządku, jeśli ktoś używał ich, z odrobina zdrowego rozsądku. Owe trzy liczby dotyczące Susan wyjaśniały wszystko: współczynnik inteligencji 155, sprawność mechaniczna - 139, WS - 198. Najwyraźniej miała niesamowita intuicję. Wciąż jeszcze nie opracowano sposobu bezpośredniego testowania intuicji, ale podobnie jak z obecnością radu w uronicie, można było domniemywać. Jeśli przeciętna z 141, 139 i 155 wynosiła 198, . można się było spodziewać obecności radu.
   Jennings, matematyk i fizyk, gotów był podtrzymać swym autorytetem przeczucie Susan co do Benny'ego. Nie dlatego, że stary dozorca interesował go jako człowiek. Chodziło mu raczej o działanie systemu testowego.
   Wróciwszy do swego pokoju zatelefonował do Federalnego Instytutu Drugiego Życia, aby podano mu zarejestrowany WS Benny'ego. Otrzymał go po kwadransie - 31.
   Kiedy to usłyszał, wstrzymał oddech ze zdumienia. Oczy mu błyszczały, kiedy wrzucał swój drugi, a potem trzeci bieg i przeistaczał się w ludzki buldożer. Miał oto coś do sprawdzenia, coś, co nie było w porządku.
   Współczynnik WS równy 31 był po prostu niemożliwy. Prawda, Benny był muzycznym imbecylem. Również pozostałe testy nie wykryły w nim żadnego geniusza. Jednak współczynnik WS wynoszący 31 oznaczał, że ktoś nie jest w stanie wykonywać żadnej pracy, a już na pewno wypełniać obowiązków dozorcy. Było w tym wszystkim coś dziwnego. Coś dziwnego i interesującego.
   Jennings ponownie wezwał . Benny'ego, który zjawił się natychmiast. - Pan mnie wzywał, panie Jennings? - zapytał.
   - Tak. Usiądź tam, Benny. Pewne zastanawiałeś się, po co był ten poranny test. Prawdę mówiąc, prosiła o to Susan Sonnenburg. Nie powiedziała dlaczego, ale moim zdaniem uważała, że należy ci się Drugie tycie.
   - Nie należy mi się - odparł po prostu Benny. - I, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, nie chciałbym już więcej o tym mówić.
   - Jedynie z ciekawości - rzekł Jennings - odszukałem twój oficjalny wskaźnik WS, Benny. Wynosi on 31. Krótko mówiąc, to nie jest możliwe. Wierz mi na słowa, coś tu zostało kompletnie pokręcone. Czy pamiętasz coś z tamtego testu?
   - Prawie nic. Było to siedemdziesiąt lat temu.
   Jennings skoczył na równe nogi. Gdybyś naprawdę miał 31, Benny, nie mógłbyś pamiętać, że było to przed siedemdziesięciu laty. Nie potrafiłbyś nawet obliczyć, kiedy to miało miejsce. Rozumiesz?
   - Skoro pan tak mówi, panie Jenings.
   - Co jeszcze pamiętasz z tego testu sprzed siedemdziesięciu lat? Czy było w nim coś szczególnego? Może wtedy chorowałeś, albo coś innego?
   - Nie pamiętam, panie Jennings.
   - Chciałbyś zrobić go jeszcze raz?
   - Nie, panie Jennings.
   Owa jednoznaczna, szczera odpowiedź na chwilę zbiła Jenninąsa z tropu. - Ależ Benny, twój wskaźnik jest całkowicie błędny. Musi być. Nie mogę niczego obiecać. oczywiście, poza tym, że na pewno jesteś znacznie wyżej na skali. O ile wyżej, tego nie wiem. .
   Górne dziesięć procent obejmowało tych, których wskaźnik wynosił ponad 120. Było wysoce nieprawdopodobne, żeby Benny w ogóle zdołał się zbliżyć do 120, a Jenninąs nie chciał rozbudzać nadziei starego człowieka, nawet gdyby wspierała je intuicja Susan Sonnenburg. Ale test trzeba było przeprowadzić.
   - Niech pan posłucha, panie Jennings - odezwał się Benny prosząco. - Od siedemdziesięciu lat wiem, że Drugie Żtycie nie jest dla mnie. Zestarzałem się wiedząc, że inni mogą się go spodziewać, ale nie ja. Już się z tym dawno oswoiłem. I wbiłem sobie w głowę, że nie chcę Drugiego Życia... czy pan to rozumie?
   - No, jeśli sam nie będziesz go chciał, to nie. Drugie Życie wcale nie jest przymusowe; chyba że ktoś ma tak wysoki WS, że społeczeństwo nie może sobie pozwolić na to, by go utracić. Chciałbym, Benny, poddać cię testowi po to tylko, żeby zrobić porządek w archiwach. Twój wskaźnik WS wcale nie równa się 31 i nigdy taki nie był. Wynosi on, powiedzmy, 70..., 100... może nawet 110. Nie chciałbyś tego wiedzieć na pewno? Tylko po to, żebyś dalej nie myślał o sobie, żeś nic niewart?
   Benny wzruszył ramionami. - Jeśli pan tego chce, panie Jennings. Jak pan sobie życzy.
   Wynik nadszedł po paru godzinach. Jennings patrzył nań nie dowierzając własnym oczom. WS - 30.
   Nie wiedział, co ma powiedzieć Benny'emu. Teraz, gdy już było po wszystkim, gdy nie mogło być nowy o żadnych wątpliwościach, nasuwały mu się najróżniejsze możliwe wytłumaczenia.
   Podobnie jak Susan Sonnenuurg mogła mieć średnią wyższą niż którykolwiek ze składających się na nią składników, tak samo średnia Benny'ego mogła być niższa. Współczynnik inteligencji - 98. Współczynnik muzykalności - 42. Sprawność mechaniczna - 116. Sprawność matematyczna 126 (niezwykle wysoka, jak na dozorcę). Pewność siebie - 42 (z kolei niesamowicie niska). Pamięć - 110.
   Żaden ze współczynników nie był niższy od 41, a jeden sięgnął 126. Zaś WS równała się 30. Powodem obniżenia tego . wskaźnika mogły być skłonności zbrodnicze, psychopatyczne, antyspołeczne - ale w tym przypadku nie były. Wartość współczynnika skłonności antyspołecznych była w normie.
   Jennings rozwiązał problem, co ma powiedzieć Benny'emu, w ten sposób, że nie powiedział mu w ogóle nic. Posłał tylko kartkę informującą go, iż nowy test potwierdził wyniki starego.
   Potem spróbował zrobić to; co porodził mu Weygand: zapomnieć o Bennym.


   Jednopokojowe mieszkanie. Benny'ego znajdowało się o dwadzieścia minut drogi piechotą od budynku Musicosmosu. Wracając do domu zastanawiał się, czy ma odejść z obecnej pracy. Na zimno, spokojnie, bez zdenerwowania rozważył oba aspekty sprawy.
   Z jednej strony, kiedy ktoś zaczyna się tobą interesować, zazwyczaj trwa w tym zainteresowaniu, dopóki nie znajdzie aż za dużo. Z drugiej strony, jeśli stawić temu czoła i nic sobie z tego nie robić, wszelka ciekawość mogłaby się uciszyć i byłbyś tak bezpieczny, jak nigdy dotąd. Nikt nie patrzy po raz drugi tam, gdzie już szukał. Ty jednak nigdy byś się o tym nie dowiedział - zawsze uciekałaś, gdy robiło się gorąco.
   Właśnie gdy podejmował decyzję, że tym razem postara się wytrzymać tak długo, jak będzie można, zdał sobie sprawę, że ktoś go śledzi.
   Nie zmylił kroku. Kto mógłby go śledzić? Tylko ten, kto nie wiedział o nim zbyt wiele. Każdy inny, kto wiedział, pojąłby, że Benny wraca po prostu do domu z Musicosmosu, jak co dzień, i nie ma najmniejszej potrzeby śledzenia jego kroków.
   Może popełnił błąd w tym teście na WS.
   Po co w ogóle go testowali? Zraz, myślał, że ma to tylko coś wspólnego z Susan Sonnenburg - że ona załatwiła ten test sądząc, że robi mu przysługę. Ale jeśli tak, to kto teraz szedł za nim? Susan była w Instytucie Drugiego Życia i dawno już przestała znać Benny'ego Rice'a oraz myśleć o nim.
   Celowo minąwszy kiosk, w którym zawsze kupował gazetę, Benny udał, że nagle sobie o niej przypomniał, i zawrócił. Dało mu to sposobność przyjrzenia się człowiekowi, który szedł za nim. Był to osobnik między trzydziestka a czterdziestka; bardziej niepozornego Benny nigdy jeszcze nie widział. Nawet patrząc prosto na niego Benny nie potrafił znaleźć jakiejkolwiek cechy, która później pozwoliłaby go zidentyfikować. Napotkawszy wzrok Benny'ego ów człowiek spojrzał na niego tak obojętnie, że przez chwilę staremu wydawało się, iż jest w błędzie.
   Ale nie, to nie był błąd, uświadomił sobie. Ten człowiek był mistrzem w swoim zawodzie. Był tak dobry, że przez chwilę Benny zastanowił się, czy przypadkiem tamten nie dał mu poznać, że jest śledzony, by zobaczyć jego reakcję.
   Nie denerwując się już Benny błyskawicznie układał swój plan. Musiał pójść do swego mieszkania, bo miał tam pieniądze uskładane na wypadek, gdyby musiał uciekać. Idąc za nim detektyw nie będzie się spodziewać, że zaraz po wejściu do mieszkania natychmiast z niego wypadnie.
   Tak więc odpadała możliwość pozostania na miejscu i nadrabiania miną. Kiedy łażą za tobą najlepsi detektywi, za późno na udawanie, że jesteś starym, głupim dozorca, WS - 30, i już nigdy nie uda Ci się nikogo przekonać, że nim byłeś. Nieważne kto i po co zatrudniał detektywa; skoro już do tego doszło, było po sprawie.
   Detektyw nie był z policji, bo ta do śledzenia używałaby telewizji beznadajnikowej. Najlepszym wyjściem było więc pryskać jak najdalej, zanim zainteresuje się nim władze.
   Znowu uciekał.


   Kiedy następnego ranka Benny Rice nie zjawił się w Musicosmosie, nie był to fakt aż tak ważny, żeby ktokolwiek objawił większe zainteresowanie. A już z pewnością o jego nieobecności nie powiadomiono nikogo tak ważnego, jak Weygand czy Jennings.
   Dopiero kiedy przyszła jakaś kobieta i zaczęła się wypytywać, portier o obojętnym wzroku, który zajął miejsc Benny'ego przy drzwiach wejściowych, skojarzył wydarzenia ostatnich paru dni i zadzwonił do Jenningsa.
   - Tutaj jakaś kobieta pyta o Benny'ego, panie Jennings - powiedział. On często ostatnio do pana łaził. Może pan...
   - Co to znaczy; pyta o Benny'ego? Nie ma go tam?
   - Nie ma. Nie było go od rana. Myślałem, że pan...
   - Co to za kobieta? Stara?
   - Nie, młoda. - Portier, który już dawno nie był młody, nie sprecyzował wieku przybyłej.
   - Niech pan ją przyśle do mnie. Jennings ze zdziwieniem ujrzał młoda kobietę w wieku lat dwudziestu kilku, która niewątpliwie zarabiała na życie swa urodą w taki czy inny sposób. Przedstawiła się jako Merita Herbert.
   - Przepraszam, że zawracam panu głowę, panie Jennings - powiedziała. - Interesuje mnie Benny Rice. Chcę go odszukać, to wszystko.
   - Dlaczego?
   Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, ale wyraźnie ochłódł. - Szczerze mówiąc, panie Jennings, nie rozumiem, co to może pana obchodzić.
   Jennirigs wzruszył ramionami. - Jeśli pani chce, żebym pomógł odnaleźć Benny'ego, musi mi pani coś powiedzieć. Zupełnie mnie nie ciekawią pani sprawy, panno Herbert. Ale mnie wciąż interesuje Benny.
   - Wciąż?
   - Dlaczego chce go pani odnaleźć? Wzruszyła smutno ramionami, prawie ze złością. - Poznałam go przedwczoraj. Jest trzy razy starszy ode mnie, ale ma w sobie coś takiego... Chcę go jeszcze raz zobaczyć. Musę. Nawet wynajęłam detektywa, by mi go znalazł.
   Jennings przełknął ślinę. - Zakochała się pani w nim? - spytał tonem niedowierzania.
   - To nie to. Niedokładnie to. Czy nie mam prawa zobaczyć go jeszcze raz, nie kochając go?
   - Powiedziała pani, że wynajęła Detektywa, by go wyśledził. Nie wiedziała pani, gdzie mieszka?
   - Znałam tylko jego nazwisko. Wynajęty detektyw ustalił, że Benny pracował tutaj. Powiedzieli mi, że jest dozorca, ale to niemożliwe.
   - Dlaczego nie, panno Herbert?
   - Tamtej nocy szastał pieniędzmi na prawo i lewo.
   - Może je wygrał na wyścigach.
   - Może, ale... Wie pan, on jest miły. Wyrozumiały. Inteligentny, ale nie w ten sam sposób, co profesor z uniwersytetu. Domyślny. Wykształcony. I ma gust.
   Jennings zaskoczony odrzekł: - Wielu takich jest dozorcami.
   - Zgrywa się pan? Może pan myśli, że jestem głupia i nie potrafię wyczuć, jak ktoś ma klasę? Słuchaj pan, panie Jennings, chcę znowu zobaczyć Benny'ego Rice'a, bo... bo w ciągu tych paru godzin nauczył mnie inaczej patrzeć na wszystko. Przywrócił mi moją ambicję, kapuje pan? Potrzebuję go tak, jak inni potrzebuje chodzić do kościoła. Czy choć trochę rozumie pan, o czym mówię?
   Jennings przypomniał sobie wynik Benny'ego: WS - 30. Zbyt łatwo ustąpił. Oczywiście, że ta liczba była nie do przyjęcia, tak jak powiedział Benny'emu przed testem. Musiał to przemyśleć.
   - Niech pani zostawi mi swój adres; panno Herbert. Kiedy sprawdzimy to i owo, damy pani znać. Poślemy kogoś do mieszkania Benny'ego.
   Wzruszyła ramionami. - Może pan sobie oszczędzić trudu. Nie ma go tam: Zdaje się, że ja wiem dużo więcej o nim niż wy.
   - Co pani wie, panno Herbert?
   - Mówiłam panu. Nie ma go w mieszkaniu. Silver, ten detektyw, którego wynajęłam, zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem i powiedział, że szedł za nim aż do jego mieszkania. Wygląda na to, że właśnie kiedy telefonował, Benny prysnął. I nikt od tamtej pory go, nie widział. Ten mój sprytny kapuś mówi, że ma jakiś cynk, ale nie liczę na to.
   Kiedy poszła, oczy Jenningsa znowu były ożywione.
   W jakiś sposób Benny sfałszował ten test na WS. Musiało tak być, bowiem Benny, którego znał Jennings, absolutnie nie przypominał tego, którego poznała Marita Herbert.
   Z jednej strony Benny dokonał niebywałego wyczynu : zwykła próba oszukania testu od razu by się wydała. Z drugiej strony jednak okazał się wyjątkowo ograniczony. Dlaczego ktoś, kto był na tyle mądry, że potrafił oszukać test i testujących, okazał się takim idiotą, że zapewnił sobie wynik 30? Jeśli po prostu chciał się ukryć, pozostać nie zauważony, powinien wymierzyć w przynajmniej 90, może 100. Nic mniej nie zwraca uwagi, jak przeciętność. Zamiast tego Benny dwukrotnie uzyskał fałszywy wynik, który musiał zdziwić wszystkich.
   Benny nigdy nie zdradził się intelektem w obecności Jenningsa, jak to się stało wobec Marity i zapewne Susan Sonnenburg. Tym niemniej nigdy nie objawiał takiej głupoty, by pasować do wyniku WS - 30.
   Czemu ktoś chciał udawać bezużytecznego debila, skoro nim nie był? Jenningsowi tylko jedna odpowiedź przychodziła do głowy.


   Policjanci byli uprzejmi, ale niezbyt zainteresowani. Tym niemniej, sierżant Basch zjawił się u Jenningsa. Był to bystry młody człowiek, który wyglądał tak, jakby zamierzał krótko pozostać sierżantem.
   - Rozumiem, że ten Rice zniknął? odezwał się Basch.
   - Wrócił wczoraj, jak zwykle, do mieszkania, ale nie zatrzymał się w nim ani pięciu minut. Od tego czasu nikt go nie widział.
   - Nie bardzo zrozumiałem to, co pan powiedział o tym teście, panie Jennings. Dlaczego jest pan przekonany, że Rice go sfałszował?
   - Jak wszystkie badania osobowości - powiedział Jennings - ten jest również oparty na doświadczeniach. Cały czas porównuje się go z faktami, innymi danymi i innymi wynikami. I w świetle tego wszystkiego jest on modyfikowany. Tak było od dawna. Możemy nawet odwrócić sprawę i zamiast stwierdzić “WS tego człowieka wynosi tyle i tyle, więc jest on zdolny zrobić to i to", możemy powiedzieć “Ten człowiek robi to i to, a więc jego WS musi wynosić tyle i tyle". Trudno byłoby powiedzieć, żeby Benny kierował pracą Musicosmosie, ale nawet to, co robił, wymagałoby wskaźnika WS równego około 80.
   - A test wykazał 30. - Tak jest.
   - I dlatego?
   - Dlatego coś tu jest nie tak. Nie z samym testem czy ze sposobęm jego przeprowadzenia, ale z tym, jak Benny go wykonał.
   - Rozumiem. Więc myśli pan...
   - Że ma on swoje powody, by udawać, że jest bezużyteczny i mało ważny. Proste wyjaśnienie to takie, że Benny popełnił kiedyś jakieś przestępstwo.
   Basch potrząsnął głową. - Nie ma nie rozwiązanych zagadek kryminalnych, panie Jennings. Dobrze pan o tym wie. Wykrywamy wszystkich przestępców, jacy się pojawią.
   - O ile ustaliliście, że dany wypadek jest zbrodnią.
   Basch był stanowczy. - Wraz z wprowadzeniem telewizji beznadajnikowej zbrodnia prawie zupełnie przestała istnieć - powiedział. - Nie mówię o zbrodniach w afekcie, popełnionych w wyniku impulsu. Ale co do przestępstwa z chęci zysku, to tak. Po prostu nie ma żadnego zysku.
   - Uważam, że nie dostrzegł pan w tym wszystkim jednego ważnego punktu, sierżancie. Benny ma ponad sto lat. I jeśli, podrobił wczorajszy test, sfałszował również tamten, który przeszedł siedemdziesiąt lat temu.
   - Może jestem tylko głupim gliniarzem, ale nie rozumiem.
   - Jeśli Benny musiał ukrywać się siedemdziesiąt lat temu, jego zbrodnia, o ile w ogóle istniała, została popełniona wcześniej.
   Basch strzelił palcami. - Oczywiście. To znaczy, że było to wtedy, kiedy nie mieliśmy jeszcze telewizji beznadajnikowej?
   - Może nie dokładnie tak, ale przynajmniej zanim ustaliła się obecna sytuacja, kiedy każdy wie, że zbrodnia nie popłaca, i nie stara się ryzykować.
   Basch uśmiechnął się jak chłopak. Jeśli starszy pan uniknął odpowiedzialności przez ponad siedemdziesiąt lat, to ja bym mu tylko pogratulował.
   - Przecież chyba nie o to chodzi, co? Nie chce pan poznać prawdy? Ja chcę. Nie potrafię pojąć, w jaki sposób Benny obszedł te testy.
   - No, gdyby pan mnie testował, a ja z jakiegoś powodu chciałbym otrzymać słaby wynik, chyba wystarczyłoby, żebym źle odpowiedział na większość pytań?
   - Nie. To nie jest zwykły kwestionariusz, w którym odpowiada się “tak" albo “nie". Pytania zazębiają się i często sprawdzając odpowiedzi muszę je łączyć. Niekonsekwencja wychodzi na jaw i celowa próba sfałszowania skazana jest na niepowodzenie.
   - Ale dopiero co pan powiedział...
   - Jest tylko jeden sposób, w jaki można to zrobić. Ja mógłbym, bo znam test i pamiętam odpowiedzi.
   - Czy to jest możliwe?
   - Owszem, ponieważ pamiętać trzeba nie tyle poszczególne nic nie znaczące odpowiedzi, co model. Należy poznać te powiązania, które jest się w stanie zauważyć, oraz te, które powinny być poza zdolnością pojmowania.- Należy wiedzieć, na które pytania trzeba odpowiedzieć poprawnie, gdzie zostawić puste miejsce, a gdzie wpisać byle co.
   - To wymaga dużego sprytu, prawda?
   - Owszem.
   W spojrzeniu Jenningsa było coś znaczącego i raz jeszcze Bascha olśniło. - To znaczy, że ten Rice zasługuje na Drugie Życie, ale nie może po nie pójść, bo udaje debila?
   - Właśnie.
   Basch spoważniał. - Jeśli ma pan słuszność, jeśli rzeczywiście było jakieś przestępstwo, to musiało ono być bardzo poważne. Najmniej morderstwo. No, wkrótce to sprawdzimy.
   - Jak?
   - Zbadamy życiorys Rice'a i zobaczymy, kto z jego otoczenia umarł. Potem sprawdzimy wszystkie przypadki śmierci, by się upewnić, że są one faktycznie tymi, za które je uważano. - Można to teraz ustalić?
   - Oczywiście.
   - W jaki sposób?
   - Na milion sposobów. Powiedzmy, że teraz, tutaj, zastrzeliłby mnie pan. Szkło, metal, drewno i plastyk w tym pokoju uległyby wibracji i zarejestrowałyby ów strzał w swojej strukturze molekularnej. Jeszcze za dziesięć lat można byłoby stwierdzić, że padł tu strzał, a jego datę ustalić z dokładnością do miesiąca. Poza tym gazy z wybuchu osiadłyby na sprzętach, przykryłby je kurz i nawet gdyby wiele razy tu sprzątać, pozostałyby warstwy, jak w skale, i szczegółowe badanie mogłoby wykazać pokład gazów. Mogłoby - głowy za to nie dam. Tak samo, gdybym upadł. na podłogę, w jej strukturze też by się to zapisało... Oczywiście, na jeden potrzebny nam fakt w sprawie nas interesującej przypadają tysiące niepotrzebnych o innych zdarzeniach, innych okolicznościach...
   - To znaczy, że kiedy już macie powód, by sprawdzać jakieś miejsce, to potraficie ustalić wszystko, co się tam wydarzyło?
   - Coś w tym rodzaju. Rzecz jasna, musimy wszystko odpowiednio zinterpretować.
   - I ma pan zamiar sprawdzić Benny'ego?
   - Chyba pan tego chciał, nie? Jennings nie był już tego taki pewny. Nie miał nic przeciwko Benny'emu, a poza tym było coś nieludzkiego w metodzie śledczej, która pozwalała ustalić, co się wydarzyło w jakimś pokoju przed laty, nawet jeśli wszyscy tam obecni już dawno nie żyli...


   Marita powoli wspinała się po schodach do swego mieszkania zastanawiając się, czy postąpiła głupio. Od dnia, w którym poznała Benny'ego, noga jej nie postała w nocnym klubie. Kogo jednak starała się oszukać?
   Jeśli któraś z dziewcząt nie ma powodzenia, łatwo jej wejść na drogę cnoty i zerwać z przeszłością. Ale jeśli któraś zarabia w ten sposób więcej, niż mogłaby zyskać gdziekolwiek indziej, nie było to takie proste.
   Na drzwiach wisiała kartka od pani Gersteiner:
   “Człowiek przedstawiający się jako J.S. dzwonił dwa razy".
   J.S. był to John Silver, ów detektyw, którego wynajęła, by odnalazł Benny'ego Rice'a. Może miał coś do przekazania. Ale teraz nie była już pewna, czy zależy jej na odnalezieniu Benny'ego. Coś w nim było niewątpliwie dziwacznego.
   Weszła do łazienki i odkręciła kurek. Rozbierając się złapała się na tym, że ma ochotę zadzwonić do Silvera.
   Siedząc w wannie namydliła się obficie. I nagli uświadomiła sobie, że czuje się tak czysta, jak nigdy, od wielu lat.
   Kiedy zrozumiała raz jeszcze, co znaczył dla niej Benny, wyskoczyła z wanny rozpryskując wodę we wszystkich kierunkach niczym otrząsający się pies i pobiegła do telefonu.
   Połyskujący, kremowy telefon ślizgał się jej w namydlonych dłoniach, ale zdołała nakręcić numer Silvera.
   - Panna Herbert? Mam dla pani wiadomości. Zaraz przyjdę.
   - Nie może pan powiedzieć przez telefon?
   - To zależy. Chce pani, żebym powiedział?
   Zawahała się. - Nie. Proszę przyjść. Odłożyła słuchawkę na widełki.
   Wróciwszy do łazienki opłukała się pod prysznicem i wytarła.
   Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, nie zaczęła się jeszcze nawet ubierać. Silver musiał być szybkobiegaczem. Narzuciła sukienkę na ramiona i wsunęła stopy w ranne pantofle.
   Silver wszedł i przyjrzał się jej od stóp do głów z widoczną przyjemnością. - Ta robota zaczyna mi się coraz bardziej podobać - oświadczył.
   - Gadaj pan - rzuciła krótko Marita.
   Cały czas wodząc po niej wzrokiem, niczym strumieniem wody z węża, Silver zaczął mówić niezbyt przytomnie, ale do rzeczy.
   - Rice był już zdecydowany na ucieczkę, kiedy wszedł do mieszkania. Późniejsze wydarzenia dowodzą tego. Jeśli chciał zgubić mnie czy kogokolwiek innego, kto by go tropił, musiał uciekać daleko i szybko. Założyłem więc, że udał się prosto na lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu lecącego w dowolnym kierunku.
   - Benny nie zrobiłby czegoś tak oczywistego.
   - Czyżby? Kochana, bywają takie chwile, kiedy subtelność może zaprowadzić cię na stryczek. Jedynym środkiem na telewizję beznadajnikową jest ukrycie się, gdy policja zaczyna się tobą interesować.
   - Policja nie ma tu nic do rzeczy.
   - Nie? A mnie się wydaje, że ten Rice myślał, że owszem. Inaczej po co by uciekał jak poparzony kot?
   - Miał pan, zdaje się, coś do zakomunikowania? - spytała Marita.
   - Jasne. No więc wsiadł do pierwszego samolotu lecącego w dowolnym kierunku. Floryda, z przesiadka w Waszyngtonie. Domyśliłem się, że wysiądzie w Waszyngtonie i kazałem jednemu człowiekowi sprawdzić. No i okazało się, że wysiadł. Złapał samolot lecący na - niech pani uważa - na Florydę.
   - Co takiego?
   - O, on nie jest głupi. Jeśli ktoś leci na Florydę i wysiada wcześniej, ostatnim miejscem, w którym by go szukano, jest Floryda. Tylko jeśli ktoś go jednocześnie śledzi, taki manewr jest na nic.
   - A więc Benny Rice jest na Florydzie?
   - Mieszka na przedmieściach Miami. Wiem gdzie, ale nie kazałem go obserwować.
   - Dlaczego nie?
   - On się nigdzie nie wybiera. Wie, że albo wytropiono go w drodze do Miami, a więc można będzie śledzić jego ruchy stamtąd, albo nie wytropiono, więc głupi byłby, gdyby się ruszał z miejsca.
   Agresywna pewność siebie Silvera zirytowała Maritę. Mówił i zachowywał się tak, jakby miał prywatny numer telefonu do Pana Boga. Ale musiała go zapytać.
   - Dlaczego byłby głupi, gdyby się zruszał z miejsca?
   - Kiedy gliniarze kogoś szukają, sprawdzają środki komunikacji. Lotniska, porty morskie, stacje kolejowe i autobusowe. Każdy, kto przez cały czas ucieka, zostanie złapany. Jak ktoś chce być sprytny, powinien wleźć w dziurę i zasypać ją za sobą.
   - Powiedzmy, że Benny Rice wyprzedza pańskie myśli o jeden krok?
   - Więc nie będzie go w Miami. Niech mi pani powie - po co pani taki stary pryk.
   Przysunął się bliżej, niby to dla zaakcentowania swojej opowieści. Jego ręce, jakby przypadkiem, objęły ją w talii.
   Marita otrząsnęła się niecierpliwie, nie starając się wyrwać. - Wynoś się powiedziała beznamiętnie. - Zachowuj się, albo się wynoś.
   - Kogo ty chcesz oszukać, laleczko? Myślisz, że pracowałbym dla ciebie, gdybym nie sprawdził, coś ty za jedna?
   - Wynajęłam pana do wykonania określonego zadania. Poza tym jest pan dla mnie jak martwy.
   - Mógłbym ożyć.
   Marita uwolniła się, jednocześnie sięgając do szuflady po maleńki rewolwer. - Precz - powiedziała nie okazując ani strachu, ani zainteresowania, ani obrzydzenia.
   Silver potrafił się jeszcze uśmiechnąć. - Jest mi pani winna kupę forsy. Nie musiałaby pani mi jej dawać. - Jednak wolę to zrobić.
   Uśmiech zniknął z jego twarzy. No, dobra. Ale czego mi brakuje? Czyżbym tracił swój zabójczy urok?
   - Nie wiem. Nigdy nie miałam okazji go dostrzec.
   W jego oczach pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie. - Pani zakochała się w tym starym - mruknął. - Kto by to pomyślał?
   - Więc jaki to adres! - spytała Marita.


   Marita pomachała znowu ręką i zaczęła brnąć przez wodę w jego kierunku. Jej srebrny strój plażowy połyskiwał w przedwieczornym słońcu.
   Benny przyglądał się jej z chłodną przyjemnością, charakterystyczną dla jego lat. W tym wieku raczej już nie nadawał się na ognistego kochanka. Mógł odczuwać przyjemność patrząc na doskonałość jej kształtów, ale tak samo mógłby czuć zadowolenie patrząc na żonę czy kochankę innego człowieka.
   Krople wody skrzyły się na jej złocistej skórze, gdy opadła na piasek obok niego. - Czemu nie pływasz, Benny?
   - Myślę, że byłem obserwowany mruknął.
   Schwyciła go za ramiona i trzymała mocno, tak jakby chciała swą determinacja odepchnąć resztę świata. Nigdy nas nie znajdą - powiedziała.
   - Wręcz przeciwnie - rzekł łagodnie Benny - z pewnością nas znajdą, jeśli zostaniesz ze mną, Marito. Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, proszę cię, odejdź.
   - Nie. Nigdy.
   Benny westchnął. Pewność klęski go porażała, bo inaczej na pewno spróbowałby znaleźć jakieś wyjście. Przecież zawsze był jakiś sposób na pozbycie się kobiety, prawda?
   - Marita - rzekł łagodnie, z uczuciem - chyba rozumiesz, że ja ciebie nie kocham.
   - Nie - odparła z goryczą. - Jesteś jedynym mężczyzną, którego miłości pragnęłam, więc oczywiście jest to niemożliwe.
   - Jesteś za młoda, żeby tak myśleć, Marito. Mam cztery razy więcej lat niż ty i większą znajomość świata. .
   - Benny, czemu mi nie chcesz powiedzieć? Czy nie mogę ci pomóc? Nic nie mogę zrobić?
   - Owszem. Możesz wrócić do domu. Wtedy może będę miał jakąś szansę. - Dlaczego tak mówisz? Czym ja ci szkodzę?
   - Ten twój detektyw wie, że byłem w Miami. Kiedy zaczną mnie szukać, znajdą go. Dowiedzą się, że pojechałaś do Miami. Poszukają ciebie i znajdą mnie.
   - Ale my wyjechaliśmy z Miami.
   - Tak. Ale wciąż jesteśmy tak blisko, że jeśli zaczną szukać w Miami i naprawdę będą chcieli nas znaleźć, to nas znajdą. I jeśli odjedziemy stąd samolotem, statkiem, autobusem czy pociągiem, to też nas znajdą.
   - Benny, co ty takiego zrobiłeś? Co ci za to grozi, jeśli cię złapią?
   - Śmierć - odparł po prostu. Zaparło jej dech w piersiach. Chciała się rozpłakać, ale tak dawno już nie płakała, że zapomniała, jak się to robi.
   - Nadal kocham życie - powiedział. - Jestem stary, ale krzepki. Jeśli zostawiono by mnie w spokoju, mógłbym jeszcze swobodnie przeżyć dwadzieścia lat. Może trzydzieści. Miałbym przed sobą więcej życia, niż ty masz za sobą - gdyby mi pozwolono. Ale chyba się starzeję, starzeję duchem - bo inaczej walczyłbym. Uciekłbym od ciebie i znalazłbym kolejną dziurę, w której mógłbym się zakopać.
   - Ale tego nie zrobisz? - spytała gwałtownie. - Przyrzeknij mi. Potrząsnął głową. - Nie mogę przyrzec, Marito. Powinienem walczyć dalej... i biedy jeszcze zbiorę w sobie tę resztkę odwagi moralnej, która mi została, będę walczył. Jeszcze im pokażę...
   Czyjaś ręka opadła mu na ramię. Marita krzyknęła, a przez ten krzyk przebiły się słowa: - Benjaminie Rice, aresztuję pana pod zarzutem zobójstwa Ralpha Charlesa Colemana.
   Benny pódniósł wzrok i uśmiechnął się.


   - Chciałbym panu powiedzieć, panie Rice - rzekł lodowato adwokat że pańska postawa nie ma tu znaczenia. Zostałem wynajęty do pańskiej obrony. Zrobię to najlepiej, jak będę umiał, niezależnie od tego, jakimi obelgami będzie pan mnie obrzucał.
   - Spodziewam się tego - odparł Benny - skoro zgadza się pan na przyjęcie opłaty za swe usługi z pieniędzy zarobionych przez prostytutkę.
   Kensel odetchnął głęboko. - Zważywszy na to, co panna Herbert robi dla pana - oświadczył - to stwierdzenie obnaża najniższy z możliwych poziom pańskiej moralności.
   - Obnaża prawdę.
   Adwokat przełknął ślino. - Rice, czy nie zdaje pan sobie sprawy z tego, że ta dziewczyna... ta dziewczyna pana k o c h a. - Udało się mu to wydusić z siebie, choć ów wysiłek sprawił, że twarz mu poróżowiała ze wstydu,
   - Wydaje się, że nie będzie mi wolno o tym zapomnieć - odparł Benny. Walczył teraz. Było już za późno na ucieczkę; pozostała mu jedynie sprawność umysłowa. Na początek musi spróbować pozbyć się tego człowieka.
   - Marita Herbert jest jedną z najszlachetniejszych kobiet, jakie znam oświadczył Kensel. - Zupełnie nie pojmuję, jak mogła się tak pomylić w ocenie kogoś takiego, jak pan. Ale skoro czuje to, co czuje, ja jestem przygotowany na to, by wierzyć, że zostało w panu choć trochę dobroci.
   - To bardzo szlachetnie z pańskiej strony - rzekł Benny. - Nie potrzebuję pana, Kensel. Mam zamiar przyznać się do winy.
   - Nie wolno panu tego robić.
   - Więc sam będą - prowadził swą obronę.
   - To panu wolno.
   - Dlaczego więc pan się stąd nie wyniesie?
   - Na prośbę panny Herbert zrobię dla pana, co będę mógł. Mam nadzieję, że poślą pana do komory gazowej, ale zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by tak się nie stało.
   I wyglądało na to, że tak będzie. Benny milczał, obmyślając nową taktykę. Dotychczasowa była do niczego; Marita dobrze urobiła Kensela. Nawet jeśli nie udało się jej przekonać go do Benny'ego, przekonała go do siebie.
   - Ponieważ przed chwilą zmusił mnie pan do . szczerości - rzekł adwokat, którego różowe policzki zrobiły się jeszcze bardziej różowe - równie dobrze mogę powiedzieć panu jeszcze coś. Pańska zbrodnia sprzed dwudziestu lat, morderstwo dokonane na takim człowieku, jakim byt Ralph Charles Coleman - a nie mam wątpliwości, że pan go zamordował - jest tak wyjątkowo bestialskie, że żałuję, iż to nie ja jestem prokuratorem. Dobrze pan wiedział, co pan robi. Za marne trzy tysiące dolarów zabił pan jeden z największych umysłów naszego wieku.
   - On był starym nudziarzem - odezwał się Benny w zadumie.
   - Największy na świecie autorytet w dziedzinie malarii... człowiek, który uratował od śmierci więcej osób niż...
   - Nic mi nie udowodnią i pan o tym dobrze wie - rzekł Benny.
   - Wręcz przeciwnie, istnieją wszelkie szanse na to, że jednak udowodnia. Choć wtedy policji wystarczyło stwierdzenie, że Coleman zastrzelił się sam, niedawne badanie pokoju wskazuje jasno na to, że najpierw się przewrócił, a strzelano. do niego p ot e m. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości, a tego nie potrafi pan wytłumaczyć.
   - Po co miałbym to tłumaczyć?
   - Bo jeśli pan tego nie zrobi, to zostanie pan skazany. W jaki sposób człowiek mógł popełnić samobójstwo, skoro upadł, a dopiero potem został zastrzelony?
   Benny wzruszył ramionami. - Wstał, zastrzelił się i znowu upadł.
   - Nie. Dowody zebrane w gabinecie Colemana, a od tamtej pory nikt gabinetu nie używał, są zupełnie jasne. Był tylko jeden upadek. A po nim Coleman został zastrzelony. Został zastrzelony, gdy leżał na ziemi. Sam nie mógł tego zrobić.
   Nie, nie mógł, myślał Benny. I nie zrobił tego. Ja to zrobiłem. Śmieszne, że nie wiedzą jeszcze o, pozostałych kilkunastu osobliwych i znaczących faktach dotyczących tamtego dnia sprzed dwudziestu lat, ale tego jednego są absolutnie pewni.
   Tak więc owe cudowne metody policyjne nie są tak znowu cudowne. Dwadzieścia lat temu policjanci uwierzyli w jedno kłamstwo. Obecnie są przekonani co do prawdziwości innego. Za następne dwadzieścia lat może uda im się poznać prawdę.
   Od drzwi dobiegł głos strażnika. Pani Herbert do was, Rice.
   - Może pan odejść - powiedział Benny do adwokata. Nie mógł zdobyć się na okrucieństwo wobec Marity; jeśli Kensel zobaczy ich oboje razem, domyśli się, jaka grę prowadził Benny.
   - Ona chce, żebym został. Chce z panem pomówić w mojej obecności. Wejście Marity rozjaśniło celę, niczym promyk słońca. Kolejna linia obrony pękła wewnątrz Benny'ego. A, niech tam. I tak nie udawało mu się pozbyć Kensela.
   Ujął ją za ręce i uśmiechnął się. Stojący obok Kensel omal się nie zakrztusił z powodu tej zmiany w Bennym.
   - Siedemdziesiąt pięć procent gazet jest za nami - oświadczyła żywo Marita. - Piszą, że skończyłeś już sto lat i nie jesteś niebezpieczny. Nie ma żadnych danych, że w ciągu tych dwudziestu lat popełniłeś jakiekolwiek inne przestępstwo. Mówią, że... Benny, ja wciąż nie mogę w to uwierzyć. Nie wierzę, żebyś zabił kogokolwiek. Nie jesteś do tego zdolny.
   - Ale to zrobiłem - rzekł łagodnie Benny. - Jakże się cieszę, Marito, że przyszłaś. Próbowałem zniechęcić do siebie Kensela, by zrzekł się obrony. Ale on nie chciał. Spróbujmy więc czegoś innego. Zawsze chciałaś tego, co ja chcę, prawda?
   - Tak.
   - Chcę umrzeć.
   - Nie! - szepnęła Marita, a Kensel patrzył oszołomiony na tego lamparta, który nagle zmienił układ swych cętek. Był oto grzeczny i łagodny wobec Marity.
   - Nie możesz - oświadczyła Marita z jeszcze większym przekonaniem. Nie zrobisz tego. Kochasz życie. Wciąż jeszcze kochasz życie.
   - Owszem - przyznał Benny - o ile mogę je przeżyć tak, jak chcę; Jako wolny człowiek. Dobrze wiesz, Marito, że nie zostanę uniewinniony. Jak tylko policja zaczęła sprawdzać życiorys Benny'ego, było już po mnie. Sprawdzili go do momentu, gdy zostałem dozorca u Colemana i oczywiście, po drodze, jeszcze raz zajrzeli do sprawy jego samobójstwa. Dwadzieścia lat temu Coleman napisał listy i przeprowadził rozmowy telefoniczne, które upewniły jego otoczenie, że zamierza popełnić samobójstwo. A ponieważ ja byłem na miejscu, mogłem skierować śledztwo w takim kierunku, by oficjalne wnioski były zgodne z tym, co sobie zaplanowałem. No, ale co można zrobić, kiedy policja wraca na miejsce zbrodni i z wibracji zapisanych w drewnie, metalu i tkaninach dwadzieścia lat temu potrafi odtworzyć, co się wówczas stało?
   - C z ę ś ć z tego, co się wówczas stało - odezwał się Kensel.
   W jego głosie brzmiał ton tak znaczący, że Marita spojrzała nań z zaskoczeniem, zaś Benny z nagłym przeczuciem czegoś złego.
   - Dotychczas widziałem pana tylko w roli chama pierwszej klasy - powiedział adwokat - inaczej dawno bym już to wszystko odgadł. Pan jest oczywiście Colemanem.
   Benny przewidywał, co ma nastąpić, i postanowił nie zaprzeczać. - Tak. Czy t er a z pan rozumie, dlaczego chcę umrzeć? Jestem Colemanem, Wielkim Człowiekiem, jak się pan wyraził, Kensel. Ale morderstwo to morderstwo, niezależnie od tego, czy nieprzydatny stary debil w rodzaju Benny'ego Rice'a zabija Colemana, czy też Coleman zabija nieprzydatnego starego debila. Jest to w dalszym ciągu takie samo przestępstwo - morderstwo. Przeżyłem dwadzieścia lat jako Benny Rice i oddałbym wszystko za następne dwadzieścia. Ale jeśli mam umrzeć albo, co gorsze, pójść do więzienia, to wolę pozostać Bennym.
   Marita zmarszczyła brwi. - Dla mnie to obojętne, kim jesteś. Znałam cię jako Benny'ego Rice'a; i nie obchodzi mnie, kim jesteś naprawdę.
   - Wiem o tym, Marito. Ale mnie obchodzi. Kensel, czy załatwi mi pan wyrok śmierci, skoro wie pan, że mi na tym zależy?
   - Chciałbym załatwić panu Drugie życie - rzekł cicho Kensel.
   Marita instynktownie podskoczyła. Benny roześmiał się. - Nie, dziękuję uprzejmie. Abym mógł dostać Drugie Życie, musiałby pan załatwić moje uniewinnienie, wykazując, że dwadzieścia lat temu nie było żadnego morderstwa. Potem musiałby pan udowodnić, że jestem Colemanem, a nie Rice'em. Potem musiałby pan...
   - Jedna chwileczkę - przerwał ostro Kensel. - Właśnie coś mi przyszło do głowy. Jeśli uda się nam wykazać, że pan to Coleman, a nie Rice, znika motyw przestępstwa. Nie zabił pan Rice'a z powodu swoich własnych trzech tysięcy dolarów, które stanowiły drobny ułomek pańskiego konta bankowego. Musi pan udowodnić, że Jest pan Colemanem.
   - Wręcz przeciwnie - powiedział Benny - muszę pozostać Rice'em Rice był, jak by nie patrzeć, debilem. Oskarżyć go można tylko o brutalną, prostą zbrodnię. Oskarżenie Colemana, czyli mnie, przewidywałoby ułożenie przeze mnie skomplikowanej intrygi poprzez pisanie listów i telefonowanie do ludzi oraz sfałszowanie wszystkich danych dotyczących, mnie po to, by martwe ciało Rice'a zostało wzięte za moje. Z tego by wynikało - ponieważ był on dokładnie w moim wieku, ponieważ zatrudniłem go wiele tygodni wcześniej, ponieważ zamieniłem rysy jego twarzy na moje, a moje na jego - że był to dawno ukartowany spisek mający na celu zamordowanie biednego, starego półgłówka i zastąpienie jego ciałem mojego, abym ja mógł zniknąć.
   Twarz Marity zdradzała pomieszanie i żal. W ciągu ostatnich kilku minut w jakiś sposób straciła Benny'ego. Ów dziwny romans ze starym dozorcą był w wielu aspektach nierówny, ale jakoś udawało się go zrównoważyć. Romans między nią a Ralphem Charlesem Colemanem, który może i był kiedyś wielkim człowiekiem, ale starym nudziarzem, jako go nazwał Benny, w ogóle nie dawał się zrównoważyć.
   Kensel też wyglądał na nieszczęśliwego. - No więc d l a c z e g o pan to zrobił? - zapytał stanowczo.
   Benny zamyślił się. - Może i mógłbym panu powiedzieć - rzekł.
   Kensel jednak wiedział, że Benny kłamie; że nigdy nie powie tego nikomu.


   Kensel mylił się jednak. W czasie procesu Benny'ego nadszedł moment, kiedy wspomniano o możliwości, że może on być Colemanem a nie Rice'em. Była taka chwila, kiedy wydawało się, że zostanie skazany na dożywocie, a nie na śmierć.
   Lawa przysięgłych orzekła, że jest winny; wybór był tylko między więzieniem a śmiercią.
   - Tak - odezwał się Senny. Chcę coś powiedzieć.
   Przez salę sadowa przebiegł pomruk. W ciągu całego procesu Benny milczał tak uparcie, jakby jego rzekomy wskaźnik WS odpowiadał rzeczywistości. Teraz zaś przemówił mocnym i wyraźnym głosem, a zmienił się tak, że wyglądał jak własny syn.
   - Wspomniano tu o możliwości, że mogę być Colemanem, a nie Rice'em - oświadczył Benny. - Nikt tego nie podjął, bo wydawało się to oczywistym absurdem. Czy teraz jest to również absurdem?
   Szum w sali nasilił się. Każdy wiedział, ile wynosi współczynnik inteligencji i WS Benny'ego. Tych słów nie mógł wypowiedzieć Benny Rice.
   - Powiem wam - oświadczył Ralph Charles Coleman - dlaczego zabiłem Benny'ego Rice'a. Nie chciałem Drugiego Życia.
   Chciałem przeżyć swe życie do końca i umrzeć, gdy nadejdzie jego kres. Kiedy człowiek otrzymuje Drugie Życie, czy jego faktyczne życie trwa nadal? Nie. Nic nie pamięta ze swego poprzedniego życia, ze swego życiorysu. Staje się zupełnie inną osobą.
   Nie chciałem zostać inną osobą. Chciałem żyć aż do śmierci. Wielu myśli tak, jak ja, czuje tak, jak ja, ale ucisza ich duma z tego, że uznano ich godnymi Drugiego Życia, a poza tym boją się wiecznej nocy. Drugie Życie odwleka ją. Nawet jeśli zapominają kim byli, to przynajmniej nie jest jeszcze koniec - na razie. Oddają swoje życie w wieku lat siedemdziesięciu, osiemdziesięciu obawiając się śmierci; która może nadejść w każdej chwili, gdyby poczekali jeszcze dłużej.
   Kiedy miałem osiemdziesiąt lat, znajdowałem się pod nieustannym naciskiem, bym przyjął Drugie Życie. Nie chciałem go. Wybrałem te dwadzieścia lat, które przeżyłem od tamtego czasu, a także następne dwadzieścia czy trzydzieści, które mogłem jeszcze mieć przed sobą. Ale Ralph Charles Coleman nie miał wyboru. Był zbyt ważny, zbyt cenny. Świat nie mógł sobie pozwolić na utratę jego cennego umysłu. Nacisk sięgnął punktu, od którego stawał się przymusem.
   Musiałem uciec. Postąpiłem samolubnie. Nic mnie nie obchodziło, jaką wartość dla świata przedstawia Ralph Charles Coleman. Interesowała mnie tylko moja wartość dla siebie samego. Chciałem pozostać sobą.
   A mogłem to zrobić tylko w jeden sposób - przestać być sobą.
   Mój plan się powiódł, zgodzicie się ze mną. Gdyby tylko ludzie zostawili w spokoju biednego, nieszkodliwego Benny'ego Rice'a, wszystko byłoby dobrze. Wiedząc, że nie ma talentu muzycznego, zgłosiłem się do Musicosmosu na stanowisko dozorcy. Bez słuchu, jak mógłbym się zdradzić? Niestety, jedna kobieta mnie polubiła, inna pokochała. I wydarzyły się różne rzeczy, i stwierdzono, że dwadzieścia lat temu człowiek, który zginał, nie byt tym, który strzelał.
   Ralph Charles Coleman patrzył sędziemu prosto w oczy. W sądzie panowała zupełna cisza.
   I w tym właśnie momencie przez umysł Colemana przemknął obraz tego, co naprawdę zdarzyło się dwadzieścia lat wcześniej.
   Stary Benny umarł, a on strzelał do niego, ale go nie zabił. Dopiero jak stary zmarł na udar mózgu, błyskotliwy umysł Ralpha Charlesa Colemana opracował ów fantastycznie skomplikowany plan, który miał na celu odebranie jego istnienia Instytutowi Drugiego Życia. Tylko lekarz był do tego zdolny. Wiele rzeczy trzeba buło zrobić - wiele rzeczy zrobiono. Ale z tego wszystkiego wykryto tylko jedno że upadek nastąpił przed Strzałem.
   Coleman mógł zostać uwolniony, nawet jeszcze teraz. Mógł zażądać dokładniejszej wizji lokalnej, w czasu której prowadzący śledztwo, którzy nie szukaliby jedynie dowodów na to, że domniemane samobójstwo było morderstwem, stwierdziliby, że nie nastąpiło ani jedno, ani drugie, a strzelano do martwego człowieka.
   Ale to nie byłoby uniewinnienie. Ta droga prowadziła do Drugiego Życia dla Colemana.
   - Przedstawiłem to oświadczenie powiedział - ponieważ więzienie byłoby dla mnie Jeszcze gorszę niż Drugie Życie. Muszę jednak odpokutować, w postaci uwięzienia, Drugiego Życia lub śmierci. Społeczeństwo nie chce pozostawić mnie w spokoju, bym umarł własna śmiercią. Zabiłem człowieka, by uniknąć Drugiego Życia. Skoro więc musi być to więzienie lub śmierć, chciałbym prosić o łaskę.
   Proszę o śmierć.
   Zapadła długa cisza. Potem sędzia spełnił prośbę Colemana.


   Rozgłos tej sprawy był wyjątkowo krótkotrwały. Po egzekucji dylemat prawniczy, czy Coleman mógł być skazany za zabójstwo Rice'a po tym, jak został skazany jako Rice za morderstwo popełnione na Colemanie, stał się wyłącznie akademicki.
   Opinia publiczna uznała, że wyrok był niesłuszny.
   A później wszyscy chcieli jak najprędzej o wszystkim zapomnieć.
   Trzy tygodnie później Marita wyszła za maż za Kensela, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, nie wyłączając nich samych. Kensel był dla niej trochę za stary, ale i tak miał sześćdziesiąt lat mniej niż Benny.
   Wszyscy nadal używali tego imienia, mówiąc o Colemanie. Bowiem jednym z powodów, dla których cały rozgłos ucichł tak szybko, był niesmak, jaki ta sprawa pozostawiła. Niektórzy uważali, że nawet taki człowiek, jak Ralph Charles Coleman, powinien móc żyć tylko raz, jeśli tego chce, a nie żeby, weń wmuszano Drugie Życie. Inni byli zdania, iż nie powinno tak być, żeby ktoś musiał zabijać, by uniknąć Drugiego Życia. Prawie wszyscy, życzliwi i nieżyczliwi, uznali, że cała ta sprawa rzuciła cień na imię i sławę wielkiego człowieka.
   O wiele lepiej było myśleć o nim jako o Bennym Rice'u.


   W Instytucie Drugiego Życia doktor Martin patrzył na uśpionego chłopca i przypomniał sobie powłóczącego nogami starego durnia, który tak go zwiódł. Stary musiał być niezłym aktorem.
   Zbliżyła się Betty Rogers i stanęła obok lekarza.
   - On jest nowy, prawda? - spytała; potrafiła już mówić. Również zaczęła się interesować swoim wyglądem, a w białej sukience ze sztucznego włókna wyglądała zupełnie nieźle.
   - Tak.
   - Jak się nazywa?
   - Dick Herman. - Albo Benny Rice, albo Ralph Charles Coleman, pomyślał Martin. Biedny, stary Benny, który nie chciał Drugiego Życia, ale nie udało mu się go uniknąć.
   - Dlaczego on śpi dłużej niż inni? - Nie byliśmy pewni, czy będzie mógł tu zostać. Widzisz, Betty, my chcieliśmy go tutaj, tak jak chcemy was wszystkich, ale jeśli ktoś z was zrobił przedtem pewne rzeczy, nie wolno mu tu zostać. Dick został tu sprowadzony, bo bardzo chcieliśmy go mieć, a także dlatego, że ktoś pomyślał, iż skoro jest takim miłym chłopcem, nie mógł jednak zrobić tego, o co został posądzony.
   Była to bardzo przyjemna alegoria wyjaśniająca, jak to Benny został sprowadzony prosto z komory gazowej nieprzytomny, ale na pewno nie martwy - i poddany zabiegowi, gdy myślał, że umarł w komorze gazowej, o ile można to tak ująć.
   - Dlaczego oni myśleli, że on coś zrobił, skoro tak nie było? - spytała Betty.
   Pytania dziecka w Drugim Życiu były równie trudne, jak w przypadku zwykłego dziecka. Ale Martin przyjął wyzwanie.
   - On chciał, żeby wszyscy myśleli, że on to zrobił, bo nie chciał tu przyjść:
   Policja ostatecznie upewniła się, że po śmierci Benny'ego Rice'a, który umarł naturalnie, Coleman przygotował znakomity plan, by móc przeżyć jeszcze dwadzieścia lat, nieomal zakończonych śmiercią w komorze gazowej. Wiele jeszcze twarzy czerwieniło się z tego powodu, że Benny Rice został nie tylko aresztowany, ale i skazany za morderstwo, którego w ogóle nie było, a gdyby nawet, to zupełnie na odwrót.
   Martin zastanawiał się odważnie, czy przypadkiem możni tego świata nie postanowili po prostu, że nie było morderstwa, bowiem taki człowiek, jak Coleman, nie mógł ot, tak sobie zginać w komorze gazowej tylko za to, że skrócił domniemane cierpienia doczesne kogoś takiego, jak Benny Rice. Ale myśli takie były niebezpieczne.
   - Dlaczego nie chciał tu przyjść? pytała Betty.
   - Nie wiedział, jak tu jest - odparł cierpliwie Martin. - Gdyby wiedział, na pewno by chciał.
   - Skąd pan wie? Czy ja też nie chciałam tu przyjść?
   - Tobie to nie przeszkadzało. Popatrz, Dick się budzi.
   Betty pochyliła się nad nim jak dziewczynka nad swoja lalka. - Spodoba ci się tu, Dick - powiedziała pocieszająco.
   Martin pomyślał że mógłby się założyć, iż tak się stanie. Sam nie miałby nic przeciwko poślubieniu Betty Rogers za rok czy dwa.
   No, ale Instytut Drugiego Życia nie był biurem matrymonialnym. Małżeństwa kojarzą się w niebiosach.
   Z materiału przygotowanego, oczywiście, przez Instytut Drugiego Życia.
   - Nie umiesz jeszcze mówić - rzekła Betty - ale my ciebie nauczymy. Och, panie doktorze, niech pan spojrzy, jak on się ładnie uśmiecha. Chyba go polubię.
   W niebiosach coś się dokonało.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •