Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
4
I
Dwór to był stary,ze starym,dużym,niskim,białym domem,ze starym,wielkim,cieni-
stym ogrodem,z dziedzińcem rozległym,zasadzonym drzewami,krzewami,kwiatami.
Dwór to był poleski,więc dookoła i z bliska otaczały go stare,głębokie i wysokie lasy.
Od tego dworu niedaleko błękitniał na zielonych łąkach pas wody,niegdyś tu dla celów
handlowych wykopany,i niewiele dni minęło,odkąd partia powstańcza pod wodzą Romu-
alda Traugutta przebyła ten Kanał Królewski i pogrążyła się w głębokości tych starych,
wysokich lasów.W pochodzie swym,dla wytchnienia i posiłku zatrzymała się była w tym
dworze,a wkrótce potem,o sinym brzasku jednego z pierwszych dni czerwcowych miesz-
kańcy dworu zbudzeni zostali nadpływającym ku domowi szumem głosów ludzkich,z tę-
tentu kopyt końskich,z turkotu wozów złożonym.Wojsko nadchodziło.Miało zapewne w
ślad za partią pogrążyć się w głębie ciemnego lasu,lecz przedtem jeszcze zatrzymać się w
tym miejscu,które tamtej posiłku i odpoczynku udzieliło.
Nie wszyscy jednak we dworze spali,bo zanim czarny w brzasku porannym sznur ludzi
i koni ku bramie dziedzińca się zbliżył,dwaj młodzi mężczyźni z domu wybiegli i bardzo
spiesznie skierowali się ku miejscu,gdzie u sztachet otaczających dziedziniec stał osiodła-
ny koń.Biegnąc,zamieniali się krótkimi słowy.
-Czy wielu ich jest?
-Niewielu!Rota piechoty,secina lub dwie Kozaków.
-Widziałeś dobrze?
-Oho!Z tego dachu i przez lunetę można by prawie ich przeliczyć...Były to więc cza-
ty,z lunetą na najwyższym z dachów dworu czuwające.Sprawiał je młodzieniec dwudzie-
stokilkoletni,niewysoki,lecz silnie i zgrabnie zbudowany,w ruchach i mowie niezwykle
żywy.Drugi równie młody,ale wątlejszy i powolniejszy,był właścicielem tego dworu.
Obaj nie znajdowali się tam w ciemnych głębiach lasu dlatego,że obecność ich tu właśnie
była potrzebną.
U samego już osiodłanego konia dopadła ich młoda dziewczyna,zaledwie w bielizny
poranne ubrana,z rozrzuconą na plecach gęstwiną długich włosów.
-Olesiu!-krzyknęła.-Tylko ostrożnym bądź!Proszę cię...w ręce im nie wpadnij!
Chłopak z nogą w strzemieniu zaśmiał się świeżo,młodzieńczo.
-Cha,cha,cha!Czy myślisz,że jak zając jednym okiem na koniu spać będę?
Dziewczyna zaśmiała się także.
-Zmiłuj się,otwieraj dobrze oczy i uszy!-W śmiechu jej i głosie drżały łzy.Z konia
już podał jej rękę.
-Bądź zdrowa!Nie lękaj się!Przeniesie mię mój Piorun choćby przez piekielne drogi.
Właściciel domu mówił spiesznie.
-Najgorsze to,że lasu dobrze nie znasz.Gdy wyjedziesz z obozu,o pół wiorsty dwie
drogi będą...
-Wiem,wiem!Już mówiłeś...jedna na prawo,druga na lewo...
-Pamiętaj wziąć się na lewo...gęstwina tam zaraz będzie i za nią moczar,który okrą-
żysz...pamiętaj,drogą na lewo...Tą,co na prawo...
-Oni iść będą...
-Niewątpliwie!...
-Bylebym się nie spóźnił..
-Oho!zabawią tu...Wszakże rewizja...
-A,prawda!
-To potrwa długo!
Wypuścił konia bocznymi wrotami dziedzińca na drogę przez drzewa przysłoniętą i bli-
skim kresem dotykającą lasu,a brat i siostra spiesznie zwrócili się ku domowi,którego
drzwi na ganek obszerny wychodzące cicho i szczelnie za nimi się zamknęły.
W tej samej chwili czoło nadchodzącej kolumny wojskowej dotykało już szerokiej bra-
my dziedzińca i nad otaczającymi go sztachetami wzniosły się w sinych błękitach świtania
czarne ostrza kozackich pik.
Po niewielu minutach dziedziniec napełnił się tłumem ludzi,koni i wozów.Z wozów,z
karabinami na ramionach,zsiadali żołnierze,gdy wśród szumu krzyków i poruszeń ludz-
kich donośnie rozlegały się rozkazy dowódców i przed każdym oknem oraz przed każdymi
drzwiami domu stawał na koniu w wysoką pikę uzbrojony Kozak.
Otworzyło się jedno,drugie,trzecie okno domu,wyjrzały przez nie i wnet ukryły się
głowy kobiece i męskie.Rozwarły się ciężkie,staroświeckie drzwi na ganek z czterema
grubymi słupami wychodzące i na czele kilkunastu żołnierzy uzbrojonych,w obszernej
sieni przez młodego gospodarza spotkani weszli do domu dwaj oficerowie.Rewizja.
Szukali broni,kuł,prochu,ludzi ukrytych,papierów zabronionych,odzieży podejrzanej,
wszelkich śladów i dowodów współdziałania i współczucia z tymi,za którymi niebawem
udać się mieli w tajemnicze i nienawistne im głębokości leśne.O współdziałaniu i współ-
czuciu wątpić nie mogąc,szukali śladów ich i dowodów,może też dla siebie samych ja-
kichś wskazań i świateł,a nie znajdując,coraz głębiej,coraz popędliwej rozkopywali,roz-
kruszali,rozorywali dom.Z ust oficerów wypadały zwracane do żołnierzy rozkazy:
-Oderwać podłogę!Rozbić zamek!Porozrywać pokrycie sprzętów!Wysypywać zie-
mię z wazonów!Przebić ścianę,która przy uderzeniu wydaje dźwięk głuchy!Wysadzić
drzwi,od których klucz kędyś zaginął!
Stukały młoty,rozlegały się i w coraz większą wrzawę wzrastały grube głosy,spod
ciężkich butów,spod odrywanych posadzek,z rozdzieranych ostrzem pałaszy materyj
wzbijały się pod niskie sufity pokojów krztuszące i żółte kurzawy,obrazy ze ścian padały
na szczątki sprzętów,ktoś kolbą strzelby uderzył w zwierciadło,które z trzaskiem błysz-
czące okruchy po ruinach rozsypywało,ktoś inny z grubym śmiechem rozbijał dach forte-
pianowy,aż roztrzaskiwał się na drzazgi i klawiatura wydawała pod ciosami przeraźliwe
krzyki i zgrzyty,u okien waliły się na oderwane części posadzek wysokie oleandry,bego-
nie,kalie,pozbawione ziemi,w której wzrastały.Wszystko to sprawiali żołnierze zrazu w
milczeniu i tylko rozkazom dwóch oficerów posłuszni,z coraz głośniejszymi wybuchami
głosów rozjątrzonych albo drwiących,z coraz zamaszystszymi rozmachami ramion,ubra-
nych w grube i grubymi błyskotkami połyskujące rękawy mundurów.Oprócz tych,którzy
za przywódcami swymi tu weszli,wsuwać się zaczęli inni,zrazu wahający się i cisi,potem
coraz głośniejsi i śmielsi.Tu i ówdzie w pewnym oddaleniu od oficerów wybuchać po-
częły grube śmiechy;te i owe usta przeżuwały przysmaki we wnętrzach sprzętów znajdo-
wane,gdy głodne oczy z połyskami chciwości biegały po kątach i sprzętach pokojów upa-
trując pożądanych łupów.W powietrzu czuć było rozpoczynającą się swawolę żołdactwa.
Nie poskramiali jej,nie zdawali się jej spostrzegać dwaj oficerowie.
Byli to ludzie zupełnie do siebie niepodobni.Setnik kozacki,z wysmukłą postacią uro-
dziwego młodzieńca,ze smagłą cerą i kruczymi włosami południowca,ruchy miał spokoj-
ne i usta najczęściej milczące,niekiedy tylko pod czarnym wąsem uśmiechnięte ironicznie
lub od znudzenia skrzywione.Ogniste oko jego odrywało się często od rozglądanych
miejsc i przedmiotów,a biegło tam,kędy przesunęła się suknia kobieca,szczególniej tam,
gdzie u boku siwej kobiety w czarnej sukni ukazywała się piękna,biała dziewczyna,ze
łzami nieruchomo stojącymi w błękitnych oczach.
Starszy rangą i wiekiem dowódca roty pieszej,już może czterdziestoletni,dość wysoki,
ale pleczysty i ciężki,o grubych członkach ciała i grubej,choć dość kształtnej twarzy,
blondyn,z czołem bielszym od policzków ogorzałych i rumianych,objawiał w porusze-
niach,mowie,w wydawanych rozkazach popędliwość tak gniewną i gorliwość tak głośną,
ruchliwą,zawziętą,że zdawały się go one wprawiać w chwilowe obłędy.Były chwile,w
których własnymi rękoma wyrywał ze sprzętów zamki,rękojeścią szabli ostukiwał podłogi
i ściany,biegał,miotał się,krzyczał wydając coraz nowe i coraz surowsze rozkazy,a siwe
źrenice jego,pod rudawymi brwiami,nabierały obłędnych niepokojów i połysków.Często
też,niespokojne te oczy z wyrazem niemych zapytań zatapiały się w obojętnej i niekiedy
tylko ironicznej lub znudzonej twarzy młodszego towarzysza.Zdawały się one wtedy do
twarzy tej wołać:Czy widzisz?Czy spostrzegasz?Patrz!czynię wszystko,czego potrze-
ba,więcej,niż potrzeba,więcej,niż ty czynisz...ja wiemy służbie,gorliwy!
Na dziedzińcu rozległ się,a raczej wśród gwaru obozującego wojska jak grzmot poto-
czył się ogromny wybuch krzyków i śmiechów.Młody gospodarz domu w okno spojrzał i
zwrócił się do oficerów.
-Panowie -rzekł -żołnierze kufy z wódką z gorzelnianego składu wytaczają...
-Tak sztoż?-z pogardliwym na mówiącego spojrzeniem ostro zapytał kozacki setnik.
Młodzieniec odpowiedział:
-Upiją się,a ludzie pijani palą i zabijają...Zastanawiali się chwilę w milczeniu,po
czym z ust Kozaka,z przeciągłym syknięciem wypadło słowo:
-Pust !
Ale tym razem na twarzy popędliwego i krzykliwego kapitana ukazał się wyraz waha-
nia i niepewności.Do ucha prawie rzucił towarzyszowi pytanie:
Jak myślicie??...Zabronić?Może być płocho...tam...
Palcem poruszył ku stronie,w której za oknami widniał las.
Kozak z uśmiechem na czerwonych ustach odrzucił:
Pust'!pi-jut!Mołodcami stanut!
Za lasem słońce już wschodzić musiało,bo nad różaną wstęgą jutrzenki wystrzeliło na
pogodne niebo kilka smug złotego światła.Rewizja domu była skończona;pozostawał
ogród rozległy,cienisty,w którym więcej jeszcze niż w ścianach domu rzeczy i ludzi
ukrywać się mogło.Oficerowie ze znaczną liczbą żołnierzy obu broni udali się do ogrodu;
w pokojach domu zapanowała swawola.
Z krzykami i śmiechami żołnierze wypróżniali wnętrze sprzętów i naczyń,zawartość
ich ukrywając w odzieży lub wyrzucając przez okna,z trzaskiem otwierane,na otaczające
dom trawy i kwiaty.Teraz prawie wszystkie te grube usta coś jadły albo piły i wszystkie
ramiona były czynne,rozmachane,wzajem ze sobą mocujące się,wyprężone albo chwyt-
ne.W tupocie stóp ciężkich rozlegały się trzaski i brzęki rzeczy łamanych,rozbijanych,
spomiędzy śmiechów i swawolnych krzyków wybuchały niecne słowa karczemnych prze-
kleństw i łajań.
Trwało to dość długo;po czym wnętrze domu opustoszało,a w zamian na dziedzińcu
wrzał coraz wrzaskliwszy i swobodniejszy gwar.Czuć było,że w mrowiącym się tam tłu-
mie ludzi więzy,zazwyczaj go opasujące,rozluźniać się i pękać poczynają,że siły jakieś
wewnętrzne,nieposkromione gaszą w nim pierwiastek człowieczy,a ze sfory spuszczają
zwierzęcy.Sił tych dwie było:palący wnętrza klatek piersiowych trunek i budzący rozją-
trzenie widok bliskiego lasu.Gdybyż to było pole otwarte,jasne,pospolite,wszystkim wi-
dzialne i znane!Ale ta ściana tajemnicza,ta zagadka,te nieznane drogi wśród śmierci nie-
widzialnie zaczajonej w mrocznym cieniu...w gęstwinach dla wzroku nieprzebitych...Ła-
skotało to piersi i rozogniało mózgi zadymione oparami wódki...
Słońce wzeszło zza lasu i stanęło nad nim tarczą wypogodzoną,złotą.
Część dziedzińca zajmował natłok koni osiodłanych i zaprzężonych do wozów.
Gdzie indziej pod starymi lipami i topolami broń w kozły złożona tworzyła wały żela-
znymi ostrzami najeżone.Promienie słońca wesoło igrały na powierzchni bagnetów i fi-
glarnie mrugały w oczach karabinowych luf.
Na trawnikach i na zdobiących je klombach kwiatowych blask słońca wybielał do śnie-
żystej białości koszule żołnierzy,którzy,z mundurów rozebrani,mniejszymi lub większy-
mi tłumikami leżeli dokoła kotłów z warzącą się strawą i dokoła kuf wysokich,napełnio-
nych wódką.Kotły wybuchały gęstymi kłębami pary,a kufy wonią,która gasiła w powie-
trzu jaśminowe i rezedowe zapachy.
U stóp rozkwitłych krzaków jaśminowych i różanych tęczowymi blaskami iskrzyły się
szczątki porozbijanych szkieł i kryształów.Mnóstwo rąk ciemnych niosło ku ustom pełne
trunku naczynia,aby je potem rzucać na podeptane trawy i kwiat y,gdzie,subtelne i wy-
rzeźbione,rozsypywały się rojami brylantowych iskier.
Jeziorem wyiskrzonym,zbałwanionym,pełnym groźnych pomruków,nad którymi
wzbijały się swawolne pogwizdy i pokrzyki,zdawał się być ten dziedziniec szeroko rozło-
żony przed domem niskim,długim,białym,ze wszystkimi drzwiami i oknami szeroko
rozwartymi i ukazującymi wnętrze zburzone,pełne żółtej kurzawy i nierozpoznawalnych
form rzeczy zrujnowanych i zbitych.
Na ganku zaś...
O jeden ze słupów ganku oparty plecami stał młody gospodarz domu pośród żołnierzy,
którzy trzymali w rękach strzelby z osadzonymi na nich bagnetami.Na warcie tu posta-
wieni,otoczyli tego,ku któremu pchały ich ciemne instynkty,przez moment niebezpie-
czeństwa obudzone i wzbudzone.Wypity trunek zaczerwieniał ich policzki i rozżarzał źre-
nice pod groźnie marszczącymi się czołami.Z ust padały słowa gróźb,przekleństw,na-
trząsań się,łajań,coraz głośniejsze,grubsze;i wśród coraz zapalczywszych rozmachów
ramion coraz szybciej poruszały się w rękach bagnety.
Wysmukły młodzieniec stał wśród tej groźnej wrzawy nieruchomy,z bezbronnymi ra-
mionami skrzyżowanymi na wątłej piersi,ze wzrokiem wbitym w ziemię.Trochę płowych
włosów spadło mu na pobladłe czoło i kropla krwi wystąpiła na cienką wargę wśród męki
przygryzioną.Na mękę tę składały się uczucia rozmaite.Oczy gorzały mu spod spuszczo-
nych powiek gniewem tym krwawszym,że niemym,bo do milczenia zmuszonym przez
własną niemoc i bezbronność.W zamian dwie wciąż ku niemu przeciskające się i wciąż
przez żołnierzy odpychane kobiety były całe trwogą,tą trwogą szaloną,która oczy rozsze-
rza,wszystką krew rzuca do serca,nogi wprawia w drżenie.
Gdy coraz zwężało się i zaciemniało otaczające młodzieńca koło żołnierzy i bagnetów,
siwa kobieta w czarnej sukni z wysiłkiem nadludzkim przedarła się ku synowi i odpycha-
na,ramionami objąć go nie mogąc,roztaczała je za nim jak drżące skrzydła,które to opa-
dały,grubiańskim pchnięciem w dół strącane,to podnosiły się znowu,gdy usta targane
konwulsją postrachu wyszeptywały jedno tylko,wciąż jedno słowo:-Zmiłujcie się!Zmi-
łujcie się!Zmiłujcie się!
Nagle przeraźliwym głosem krzyknęła:
-Zabijają!
Bo kilka naraz bagnetów już ostrzami oparło się o pierś i skrzyżowane ramiona mło-
dzieńca.
Lecz w tejże chwili piękna dziewczyna,w białej,porannej odzieży,wysoka i silna,
przedarła się przez las uzbrojonych ramion i obu rękoma chwytając mordercze bronie,
usiłowała od piersi brata je usuwać.Nie zdołałaby tego dokonać,lecz rozsypały się jej od
głowy do kolan niedbale przedtem zwinięte włosy złote i z szerokich rękawów odzieży
wychyliły się przedramiona jak alabaster białe.
Kilka grubych głosów śmiać się i wołać zaczęło:
-Ech,krasotka!Bieleńkaja!Prelest'kakaja!Pagodi!Dostanie się i tobie!Atstupis,a to
pocełuju!
Wtedy stało się coś nadzwyczajnego.Siwa kobieta w czarnej sukni jak ptak zleciała z
ganku i leciała przez dziedziniec ku ogrodowi,z rozpostartymi ramionami,z twarzą jak
chusta białą,z jednostajnym wciąż,ustawicznym,coraz głośniejszym wołaniem:
-Gdzie kapitan?Gdzie kapitan!-Przed tym krzyczącym widmem rozstępowały się lub
uchylały z drogi gromady pijanych ludzi,aż u wejścia do ogrodu przed dwoma nadchodzą-
cymi oficerami stanęło i ze splecionymi u piersi rękoma powtarzać zaczęło po wiele razy,
nieskończenie.
-Panie kapitanie!Moje dzieci!Moje dzieci!
Teraz i oni już z dala dostrzegli.Rozpalone od trunku i wzburzonych namiętności twa-
rze żołnierzy,ostrza bagnetów ze wszech stron skierowane ku opartemu o słup ganku mło-
dzieńcowi,piękna dziewczyna,cała w splątanych złotych włosach,szarpiąca się w ramio-
nach rękawami munduru okrytych...
Dwaj różni ludzie,dwa różne wrażenia.
Po smagłej twarzy kozackiego setnika przeleciały błyskawice uśmiechów swawolnych i
srogich,czerwone usta niedbale rzuciły do towarzysza słowa.
-Niczewo siebie barysznia!Stoit ruskago satdata!
Ale dowódca roty pieszej słów tych nie słyszał.Szerokimi ramionami jego wstrząsnęło
drgnienie i krew falą gwałtowną rzuciła się mu do bielszego do policzków czoła.
-Ech!czort wazmi!Napilis!Nieszczastje budiet! wykrzyknął i z twarzą,na której
gniew walczył z przestrachem,kroku przyśpieszył.Przyśpieszał go ciągle,aż biec zaczął,
biegnąc wpadł na wschody gankowe i zaryczał.Bo ryczenie to było raczej niż krzyk,
grzmot to był głosu przeciągły i wyrzucający z piersi grad wyrazów obelżywych i grożą-
cych.Jedną ręką pałasz z pochwy do połowy wysuwając,drugą ku dziedzińcowi wyprężał.
-Precz!precz!precz!do wozów i koni!Gotować się do odjazdu!Minuta,dwie minuty
i ganek opustoszał.Po twarzy kapitana ściekały strugi potu,ocierał je chustką,mrucząc
jeszcze niezrozumiałe połajania i przekleństwa.Wzruszenie,którego doznał,i wysiłek,
którego dokonał,musiały być wielkimi.
Siwa kobieta,kryjąca dotąd u czarnej swej sukni wzburzoną i rozpłakaną twarz córki,
zbliżyła się teraz do człowieka,który uratował życie i cześć j ej dzieci.Drżąca jeszcze i jak
papier blada szepnęła:
Dziękuję..
On oburkliwie zamruczał:
Nie za czto!nie ssą czto!To moja powinność!
Potem ruchem porywczym zwrócił się do młodego gospodarza domu i głosem szorst-
kim,ale nie podniesionym,nie gniewnym,mówić zaczął:
Oj,wy bezumcy!co wy narobili!Ot nieszczęście!Ale sami...sami...sami wy win-
ni...bezumcy wy!ślepcy!obłąkańcy!
Wstrzymał się,obejrzał za siebie i ujrzawszy stojącego w pobliżu setnika Kozaków na
niego i innych zawołał,aby żołnierze gotowali się do odjazdu,aby za minut dziesięć byli
na wozach i na koniach,rozkazywał.
Setnik,niższy rangą,podniósł rękę do czoła,salutował,lecz w celu spełnienia rozkazu
nie odszedł,kobieta zaś w czarnej sukni,już nieco uspokojona,znowu do kapitana prze-
mówiła:
-Panie!Uratował pan dzieci moje...od rzeczy strasznych.Pragnę wiedzieć,komu
wdzięczność jestem winna...jakie jest pana nazwisko?
Rzecz dziwna!Słowa te,głosem łagodnym i od wzruszeń doznanych drżącym wymó-
wione,jakby czymś twardym czy ostrym w kapitana ugodziły.
Znowu pod suknem munduru zatrzęsły się jego szerokie ramiona i znowu fala krwi aż
po brzegi płowych włosów zalała mu czoło.Z ponurym błyskiem oczu,szorstko i szybko
odrzucił:
-Na czto wam moja famiija?Co wam do tego?
Setnik kozacki,zamiany słów tych słuchając,miał na ładnej,smagłej twarzy uśmiech
zagadkowy i przez ogniste oczy jego,utkwione w twarzy kapitana,przemknął błysk zja-
dliwego szyderstwa.Potem znowu przed starszym rangą towarzyszem stanął w wyprosto-
wanej postawie,z ręką do czoła podniesioną.
-Mam honor donieść,że żołnierze strawy jeszcze nie zjedli i że należy się im...
-Na konie wsiadać!Do wymarszu!Słuszat'!-krzyknął kapitan i setnik z ganku za-
wołał:
-Na koń!Marsz!
Kapitan na gospodarza domu ani na dwie stojące przy nim kobiety nie spojrzał,czapki
jednak,posępnie w ziemię patrząc,uchylił,ciężkim krokiem z ganku zszedł i na przygo-
towanego mu konia wsiadłszy,z wolna pomiędzy ruszający się tłum żołnierzy wjechał.
W kilka minut potem dziedziniec był już pusty.Jeszcze jakiś zapóźniony wóz szybko
pod stajniami przejechał,jeszcze za sztachetami,za budynkami przebiegły jedne,drugie
straże kozackie z posterunków zjeżdżające,jeszcze od oddalającego się i sznurem na dro-
dze wyciągniętego wojska dochodził poszum głosów ludzkich,z turkotem wozów i tęten-
tem nóg końskich zmieszany,ale dziedziniec pusty był i nie było w nim nikogo oprócz
zdeptanych muraw,połamanych krzewów i kwiatów,błyszczących okruchów,porozbija-
nych naczyń,kałuż rozlanego trunku i podnoszących się nad tym wszystkim smrodliwych,
ohydnych wyziewów.
Piękna dziewczyna z roztarganymi włosami i nabrzmiałą od płaczu twarzą rzuciła się
ku matce,ręką na las wskazując.
-Mamciu!Oleś tam!I oni tam poszli!W ręce im wpadnie!zabiorą...może zabiją!...
KONIEC ROZDZIAŁU