ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


48






























VI
Dnia pewnego kapitan Apolinary Karłowicki wyszedł od przyjaciela swego stojącego
na wysokim postie jakby ogłuszony i oślepły,tak przerażony i zgnębiony.Coś czarnego
wisiało mu przed oczyma,coś ciężkiego leżało mu na głowie,coś strasznego wstrząsało
jego sercem.
Na świecie sierpień już był;nad ziemią w żółte ścierniska ubraną czas płynął w szacie
czarnej i skrajami jej tu i ówdzie zaczepiał o sucho na błękitach nieba wyrysowane linie
szubienic.
Lasy opustoszały i głosy orężnych bojów przestały już przerażać ptactwo zbierające się
już do jesiennych odlotów;natomiast zaludniły się i przeludniły więzienia;zaludniły się i
przeludniły żelazne wozy uwożące gromady ludzkie w krainy nieprzejrzanych oddali i nie-
zgłębionych cierpień.
Zadzwoniły po miastach i drogach kajdany,rozbiegło się po szerokim kraju słowo:
k a t o r g a.
Stały smukłe topole włoskie nad dachami dworów wiejskich i w ci chej pogodzie sierp-
niowej milczące słuchały rozlegającej się u stóp ich szumnie,dumnie,zwycięsko mowie
dotąd nie słuchanej,mowie obcej.
Czy topole te były wyższe od czarno i sucho na błękicie nieba rysujących się linij szu-
bienic?I czy spośrodka niw w żółte ścierniska obleczonych patrzały one na te linie,które
wznosiły się u niskich ścian miasteczek i u wysokich murów miast?
Każde miasteczko i każde miasto posiadało swoje szubienice.Stały się one towarzysz-
kami ludzi,widokiem ich oczu,przedmiotem myśli i zaprawą chleba.
Od wielkorządcy kraju do miast i miasteczek przybył rozkaz,aby w każdym z nich
pewna liczba ludzi dostała na szyje powrozy.Niezbędnie i jak najrychlej.
Liczba tych przedmiotów najwyższej kary i pomsty ściśle została dla każdego z miast i
miasteczek oznaczona.Tu miało ich być trzy,tam pięć,ówdzie dziesięć itd.Wybór należał
do tych,którzy na każdym miejscu badali i dośledzali winy.Powiedział o otrzymanym
rozkazie kapitanowi Karłowickiemu przyjaciel jego wysoko postawiony,i o tym również,
że na miasteczko,w którym się znajdowali,przypadło przyszłych wisielców trzech.

Na kogo wybór padnie,przyjaciel nie wiedział,lecz to z żalem powiedzieć musi i do te-
go dawnego swego współtowarzysza przygotować,że paść on może pomiędzy innymi na
plemiannika tegoż współtowarzysza,to jest Aleksandra Awicza.
-Jak to?Bóg z tobą!To być nie może!To tylko dla tych,co z wojska uciekli albo tam
co strasznego...Ale on...
On!przez niego to,przez niego właściwie zginęła cała prawie rota wojska,zabity został
młody i zdolny oficer kozacki,spadł na wojsko taki wstyd.
-Zrozumiejże ty,Apolinar,że to wina ogromna,a twój krewny powiększa ją jeszcze
postawą,jaką wobec komisji zachowuje.Wyznaje wprawdzie swoje przestępstwo,lecz że
popełnił je,nie okazuje ani cienia żalu.I nic więcej oprócz tego,że je popełnił,wyjawiać
nie chce.Skryty jest,hardy,popędliwy.Wymykają się mu czasem wobec sędziów słowa
nieoględne,które wprawdzie powstrzymuje prędko,ale które gdy raz padną,już ich w pa-
mięci nie zatrzeć.Sędziowie go nie lubią i uważają za jednego z najniebezpieczniejszych,
najszkodliwszych.Są przy tym obarczające go zeznania ludzi postronnych.Szerzył bunt,
namawiał do niego innych,zgromadzał broń,służba jego dowoziła do obozu miatieżnikow
żywność...Bardzo,bardzo jest prawdopodobnym,że wybór sędziów pomiędzy innymi i na
niego także padnie.Zrozumiejże,Apolinar,że ja nie jestem członkiem komisji,że to do
mnie nie należy i że powtarzam tylko,com słyszał od innych,a powtarzam dlatego,że cie-
bie jak swoją duszę lubię i chcę,abyś o tym,co mocno zaboli,dowiedział się z ust życzli-
wych.Otóż to bieda mieć krewnych pomiędzy takimi...i jeszcze ich lubić!Ja ciebie żałuję,
gałubczyk,i wszystko,co w mocy mojej,czynić będę,aby się to odmieniło,aby to nie na-
stąpiło.Ale wszechmogącym przecież nie jestem i jeżeli nawet od szubienicy go wykręcę,
to już od katorgi za nic...Jeżeli nie na szubienicę,to do katorgi musi pójść...Jeżeli nie za
przestępstwo swoje,to za hardość i zamkniętość,za to,że sędziów swoich źle dla siebie
usposobił.Na to już nic ja poradzić nie mogę...
Nie był przyjaciel na wysokim postie stojący człowiekiem złym,był nawet człowiekiem
wdzięcznym i litościwym.
Jedno jeszcze dla krewnego przyjaciela uczynić może.Uprosi czł onków komisji,aby go
raz jeszcze przed sobą postawili i spróbowali,czy się nie upamięta,czy nie zmięknie,czy

nie wyjawi różnych tam rzeczy,o które dotąd nadaremnie go zapytywali.Mogłoby to ich
ułagodzić i nieco dla niego zjednać...
-Już ja tak zrobię,że on jeszcze raz do komisji wezwanym zostanie,a ty,Apolinar,po-
pracuj nad nim,żeby spokorniał,zmiękł,wyjawił...
Podziękował oficer swemu wysoko postawionemu przyjacielowi za jego przyjaźń,za
jego dobre chęci,ale długo mówić nie mógł,bo coś go za gardło chwytało i za czaszkę,tak
że mowę i myśli miał zmącone.Tyle tylko,że jeszcze zapytał:
-Jak prędko nastąpić to może?
-Co?
-Nu,jak prędko będziecie wieszać?Żachnął się przyjaciel.
-Pamiłuj,Apolinar!czyż to ja?
-Nie,nie ty,nie ty,gałubczyk,ale jak prędko?
-Za tydzień,za dziesięć dni najdalej.W rozkazie stoi:rychło!
-Dobrze.A to wezwanie do komisji?
-Może za dni pięć albo sześć...nie prędzej,bo oni tam roboty mają propast'!
-Pozwolisz dowiadywać się?
-Jakże!naturalnie.-Co dzień?
-Co dzień,Apolinar,ja k twoim usługami jeszcze...nigdy dość nie odpłacę...
Schodził ze schodów wysoko postawionego przyjaciela jak ogłuszony i oślepły i gdy na
ulicę wyszedł,jeszcze ciemność czerwona przed oczyma mu wisiał a.Dobry był przyjaciel
dla niego i dla jego plemiannika,ale sprawiedliwie rzekł,że wszechmocy w ręku swym nie
dzierżył.
Zapomniał kapitan Karłowicki o tym,że skłamał przed przyjaciel em i że Awicz krew-
nym jego nie jest.Parę razy nazwał go w myśli swoim plemiannikiem,a nieustannie czuł,
że go serce i głowa bolą,jak bywa tym,którzy idą za pogrzebem najdroższych krewnych.I
jeszcze gorzej,bo o pogrzebie,że nastąpi,choć przez dzień czy przez dwa już wiadomo,a
to spadło tak niespodziewanie.Wiedział i przedtem,że biedy jakieś stać się muszą.Pewno
majątek odbiorą,na Sybir wyślą;jednak nic by to jeszcze...Taki zuch i bez majątku,i na
wygnaniu...zwłaszcza z tą narzeczoną...Z wygnania ludzie wracają...Ale szubienica!

Katorga albo szubienica!I wybieraj tu,człowieku,co gorsze,a co lepsze!Jedno i drugie
jak poczwary w oczy mu patrzą.Szubienicę widzi tak wyraźnie,jakby rzeczywiście przed
nim stała,i dzwonienie kajdan słyszy.I stuk młotów także,świst batów...Czort znajet ,jaki
to świat!jakie ludzie!jakie życie nasze!
Przeszedł ulice miasteczka,nic i nikogo nie widząc,aż wyszedł w pole.Tu powiewy
wiatru nieco go otrzeźwiły.Stanął,na zegarek spojrzał,pomyślał:może jakie obowiązki
służbowe?Może do nich powracać trzeba?Nie;na szczęście dziś wszystko już wypełnił,
co do wypełnienia było,i aż do końca dnia miał czas wolny.Poszedł więc dalej drogą bie-
lejącą pośród żółtych ściernisk i wkrótce pleczysta postać jego ze zwieszoną głową znik-
nęła w pobliskim lesie.
Wieczór zbliżał się i nad lasem tylko już rąbek tarczy słonecznej widać było,gdy do
miasteczka powracał.Kilka godzin przepędził sam jeden w myślach samotnych,kędyś tam
chodząc po drogach leśnych lub siedząc na obalonych kłodach,pod parasolami sosen,przy
świergocie ptactwa,w zapachu wilgotnych mchów.
Czy to samotność i natura tchnęły w niego spokój i ukojenie?Bo rysy miał ukojone,
kark wyprostowany i krok spokojny,równy.Szedł prędko i gdy znalazł się na ulicach mia-
steczka,iść zaczął jeszcze prędzej.Szedł prosto w kierunku więzienia.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi celi Awicza,bez słowa powitania zapytał:
-Gdzie mieszka narzeczona pańska?
-Ależ ona i matka jej dziś tu były!-wesoło zawołał Awicz.
-To może jeszcze w miasteczku?
-Nie;odjechały stąd prosto do domu...
-A gdzie ten dom?gdzie ten dom?jak nazywa się ten majątek?Ile wiorst stąd?-sypał
pytaniami oficer i teraz znowu można by w oczach jego dostrzec mękę duszy,gorączkę
ciała.
Awicz ucieszony nowym widzeniem się z narzeczoną śmiał się.
-Na co panu te wiadomości?I co znaczą te pytania?Niechże panu nie przychodzi do
głowy zakochać się w mojej narzeczonej...
-Żartujecie,a ja serjozno...

Upadł na stołek raczej,niż na nim usiadł.Ręką powiódł po czole.
-Ja zmęczony!Ale ot co jest...po diełam służby mnie na wieś-posyłają.Może tam
gdzie blisko narzeczona pańska mieszka.Chciałbym wstąpić,poznajomić się,uszanownie
jej i jej matce złożyć...
Awicz uprzejmie odpowiedział:
-Owszem,owszem!Rade będą panu.Ciotka moja ma zawsze łzy w oczach,kiedy o
panu wspomina.„Ryczał -mówi -to ryczał i obrzydliwie żołnierzy łajał,ale od strasz-
nych nieszczęść wyratował!”I za to,że widywać mię mogą,bardzo panu są wdzięczne.
Ucieszą się,gdy je pan odwiedzi.Nie masz pan przy sobie notatnika i ołówka,to bym na-
zwę majątku zapisał,bo trudna do zapamiętania i możesz pan zapomnieć albo przekręcić.
Miał przy sobie jakiś zeszycik przy pełnieniu służby potrzebny i podał go razem z
ołówkiem Awiczowi.Ten miał już pisać,ale wstrzymał się i namyślał.
-Może tę nazwę i którędy tam jechać po rosyjsku panu zapisać...łatwiej pan wyczyta...
może w jakim pośpiechu.
Potwierdzająco skinął głową i uważnie patrzał na Awicza kreślącego w małym zeszycie
słów kilka po rosyjsku.
-Pan tego języka nienawidzisz?
-Język miałbym nienawidzić?A cóż on winien.Czy to on podbija,bierze w niewolę,
krzywdzi,gnębi?
Uśmiechnęły się poważne dziś usta oficera.
-Nu,da!ale ludzi,co tym językiem gadają,to pan pewno użas kak nienawidzisz.
Awicz ramionami wzruszył.
-Nie wszystkich.Tych,którzy mi matkę mordują i braci dręczą,nienawidzę,ale tych,
co żyją gdzieś tam daleko ani myśląc o tym i żadnej korzyści z tego nie odnosząc,tylko
żałuję,bo złość jak jad przenikając cały organizm i w nich przeciec może.Wiesz pan co...
Tu zerwał się z zydla i z energicznymi gestami kończył:
-Z moją naturą nienawiść się nie godzi.Ja bym wolał wszystkich ludzi kochać,ze
wszystkimi być w zgodzie...Cóż,kiedy taki jeszcze świat!
-Taki jeszcze świat!-jak echo powtórzył oficer.Ale więzień o rzeczach bolących dziś

długo mówić nie chciał.Był cały różowy od dzisiejszego widzenia się i od dzisiejszej roz-
mowy.Wzrok jego upadł na szybkę w oknie otwartą.
-Jaka cudna zorza!-zawołał.-Spójrz pan!
Nad pasem lasu słały się istotnie purpury zorzy już prawie jesiennej,jaskrawej,a smęt-
nej.Podszywały je ognie przysłonięte,tajemnicze,i wypływało znad nich jezioro bladego
złota.
Dwie pary zamyślonych oczu ludzkich przez okienko więzienne patrzało na tę pyszną
ozdobę nieba.Więzień po chwili mówić zaczął:
-Czy pan nic na tę zorzę patrząc oprócz niej nie widzisz?Czy panu nic na powierzchni
jej się nie przedstawia?Ja widzę.Mnie się przedstawia tu,na tym złotym jeziorze,dom
mój rodzinny nad jeziorem stojący,moja kochana Jeziorna,której już może nigdy nie zo-
baczę.Nieduże to,nie wspaniałe,ale takie miłe,drogie,z każdym nerwem mego ciała,z
każdą struną mej duszy związane.Oto tu,nad tą fioletową chmurką,stoi dom niewielki jak
nasze wszystkie,biały i z gankiem,tam dalej topole,włoskie,a tam stary wiąz pośrodku
dziedzińca,po którym biegnie pies,Nestor,ulubieniec mojej nieboszczki matki...
Zaśmiał się jakoś z cicha i z kolei wskazał na pas ciemnego fioletu,w dalekich głębiach
nalany płomiennym ogniem.
-A na tym pasie ciemnym i w głębi gorejącym,wiesz pan,co widzę?Chatę sybirską
daleką,daleką,pod światłami północnej zorzy stojącą i na progu jej nas dwoje...A pan co
widzisz?Czy nic wcale?To być nie może!Powiedz pan szczerze...
Umilkł w połowie wyrazu i wzrok szybko z zorzy na towarzysza przeniósł,zdziwiony
gwałtownym jego ruchem.Oficer gwałtownie cofnął się od okienka i oczy zakrył ręką,
która drżała.I on zobaczył coś na złotym jeziorze zorzy.Zobaczył sucho zarysowane na
nim czarne linie...
Rękę od oczu odejmując zaczął spiesznie:
-To nic!to nic!Oczy od patrzenia na tę światłość zabolały.Mnie już czas iść.Ze trzy
dni będę jeździł po służbie i pana nie zobaczę.Bądź pan zdrów!
Był już przy drzwiach.Zatrzymał się jeszcze.
-Bądź zdrów!-powtórzył.

A potem przez okrągłe okienko we drzwiach:
-Atwarit'!
Ale mniej jakoś głośno i twardo niż zwykle.
Z łatwością otrzymał trzydniowy urlop i u końca dopiero dnia trzeciego do miasteczka
powrócił.Zaraz poszedł do wysoko postawionego przyjaciela.
-Dokuczam ci ja,gołubczyk,ale to już ostatni raz...Potem nigdy już nie będę.Cóż z
tym wezwaniem mego plemiannika do komisji?kiedy?
-Jutro wieczorem!
Radość błysnęła mu w oczach.
-Wieczorem!to dobrze,dobrze!
-Z czego ty tak ucieszył się,Apolinar?
-Cały dzień jeszcze mieć będę do namawiania...Namawiaj,namawiaj,aby upokorzył
się.Od tego zależy wszystko.
-Ale,drogi,uczyń ty mi jeszcze jedną łaskę.Niech ja jego sam do komisji prowadzę.
Nie żołnierze,ale ja sam.Z żołnierzami,widzisz,jak będzie szedł,to w nim znowu zbun-
tuje się polska i szlachecka dusza,a ze mną,to co innego.Ja go jeszcze przez drogę do
ostatniego momentu...rozumiesz?Ostatnie wrażenie.
-Rozumiem!Jak ty,adnakoż,Apolinar,zmizerniał,i jaka pieczal w twoich oczach!Ja
ciebie żałuję.Poproszę,aby ci dali bumagu...pa prikazanju...
Kapitan Karłowicki objął ramionami współtowarzysza lat chłopięcych,nie wiedzieć
dlaczego popatrzał na niego długo,długo i na koniec serdecznie go ucałował.
-Bóg niech będzie z tobą!Bóg niech będzie z tobą!Ja tobie z serca dziękuję...za
wszystko!
-Co tobie?Jakbyś dokąd wyjeżdżał i żegnał się!Ale prawda,że tu teraz żyjąc rozum
postradać można.Użasy takije !Już ja posłał prośbę,aby mnie stąd przenieśli,choć na
Kamczatkę,byle gdzie indziej.Nie mogę dłużej wytrzymać i rąk swoich w tym wszystkim
marat'nie chcę.
Z dziwnie uspokojoną,wypogodzoną twarzą wyszedł kapitan od przyjaciela swego.
Targał go przedtem niepokój,czy to wezwanie do komisji nie wypadnie w godzinach

dziennych,choć miał nadzieję,że stanie się to wieczorem,bo komisje,ogromną ilością po-
siedzeń obarczone,dniami i nocami pracowały.Teraz upewnił się o czymś dla siebie bar-
dzo ważnym i to mu dawało wygląd człowieka zadowolonego.I jeszcze,niewiele o tym
myśląc,czuł w głębi radość,że przyjaciel wysoko postawiony,ten dobry,kochany czło-
wiek,chce kraj ten opuścić i rąk swych użasami tymi nie marat'.
Namawiać Awicza,aby spokorniał,zmiękł,wyjawił to,co komisja zapytywać będzie,
ani myślał.Wiedział naprzód,że namawianie skutku by nie osiągnęło,a potem nie chciał,
aby za cenę choćby życia jego i swego,nie chciał,aby się tak stało.Chętnie tylko w myśli
sprawę sobie z tego zdawał,ale czuł bardzo wyraźnie,że gdyby się tak stało,gdyby Awicz
upokorzył się,zmiękł,począł wyjawiać,byłoby to dla niego czymś takim jak zaćmienie
słońca lub rozsypanie się w proch tych kształtów,którymi zachwycały się jego oczy.
Jednak pomimo że z przeprowadzenia więźnia do miejsca posiedzeń komisji nie zamie-
rzał czynić takiego użytku,o jakim przyjacielowi mówił,radość milcząca,ale głęboka na-
pełniła mu oczy,gdy przyobiecaną bumagę wziął do ręki.Schował ją za mundurem u pier-
si i jeszcze kędyś na kraniec miasteczka poszedł,kędyś dość długo bawił,aż na koniec,
godzinę oznaczoną nieco wyprzedzając,udał się do więzienia.Wchodząc do celi Awicza
rzekł od razu:
-Jesteś pan wezwany do komisji i ja mam pana tam zaprowadzić.Na więźnia wiado-
mość ta wywarła wrażenie przykre.Nie spodziewał się jej;myślał,że śledztwo zastało już
ukończone.Ale jeżeli trzeba,to trzeba!Czego ci ludzie chcą jeszcze od niego?Czego się
po nim spodziewają?Powinni byli przecież zrozumieć,że nie wytłoczą z niego ani jednego
słowa więcej nad to,co już powiedział.Prędkoż to nastąpi?Dziś?Jutro?Zaraz?Oficer
uprosił,by mu pozwolono tam go zaprowadzić,bo może przecież nie tak przykro będzie,
jak z feldfeblem i żołnierzami?Aleksander ze wzruszeniem rękę mu ścisnął.
-Jaki ty dobry dla mnie,bracie!
-Nu,co tam!co tam!ja by dla ciebie Boh znajet szto!...
Dziwne u ludzi bywają czasem przeczucia,te uprzedzające wypadki rzuty duszy.W tej
chwili dwaj ci ludzie po raz pierwszy zaczęli sobie mówić:ty!
-Nu -rzekł oficer -czas nam w drogę!

Przez otwór w drzwiach zawołał:
-Smatrytiel !
Wezwany dozorca natychmiast wszedł do celi;Karłowicki papier zza mundura wyjęty
mu pokazał:
-Po prikazanju...
Wyszli obaj z celi,przeszli różne korytarze i wschody,przed wyjściem z budynku Kar-
łowicki znowu komuś papier pokazywał.Szyldwachy wszystkie rotnego dowódcy salutowali.
Gdy znaleźli się na ulicy,oficer więźnia pod ramię ujął i krokiem iść zaczął.Aleksander
odetchnął pełną piersią.
-Ach -rzekł -powietrzem świeżym oddychać choć przez chwilę,co za rozkosz!Ale
dlaczego idziemy tak prędko?
I nie dał towarzyszowi czasu na odpowiedź,bo sobie o czymś przypomniał.
-Ale,ale!Widziałeś narzeczoną moją i jej matkę!Byłeś u nich?Jak
mają się?Co tam słychać?
Uliczki miasta były ciemne i prawie puste;kiedy niekiedy tylko dwaj spiesznie idący
ludzie spotykali się z niepozornymi,śpieszącymi,obojętnymi na wszystko,co ich samych
nie otaczało,przechodniami.Jednak oficer do szeptu prawie głos zniżył odpowiadając:
-Twoja narzeczona to cud kobieta!Odważna,dla ciebie na wszystko gotowa.Wot Po-
lki to kakija !Ja dawniej żadnej nie znał!My z nią wiele,wiele mówili o różnych tam...na-
radzali się i ja tobie powiem,że u niej nie tylko krasata i serce,ale i rozum...
Mówiąc przyśpieszał coraz kroku.
-Czego my tak biegniemy?-zadziwił się znowu Aleksander.
-Tak trzeba!-odpowiedział oficer i w głosie jego zabrzmiała nuta
wydającego rozkazy kamandira .
U końca wąskiej uliczki widać już było jednopiętrowy budynek,w którym zasiadała
komisja.Wszystkie okna budynku tego były oświetlone,przed gankiem paliła się latarnia i
w świetle jej połyskiwały bronie szyldwachów.
Jeszcze kilka,jeszcze kilkanaście kroków i oficer nagłym ruchem skręcił w jakieś cia-
sne,brudne przejście pomiędzy jakimiś wpół rozwalonymi lepiankami i płotkami,więźnia

za sobą pociągając.
-Co to?Dokąd?Gdzie idziemy?
-Milcz!-szepnął oficer i jakkolwiek szept to był,zabrzmiał w nim twardy,niemal
groźny rozkaz.
Ramieniem jak żelazną obręczą opasywał ramię więźnia.Lepianki i płotki stawały się
rzadsze,można było wśród zmroku dostrzec ukazujące się za nimi pole.
Ramię Aleksandra pomimo żelaznego uścisku oficera drżeć zaczęło.
-Co to jest?Dokąd mnie prowadzisz?Co chcesz uczynić?Nie odpowiadał i po minu-
cie znaleźli się już za miasteczkiem.Wieczór był dość późny i pomimo gwiazd usiewają-
cych niebo ciemny,bo szmaty chmur tułały się pod gwiazdami,gnane i rozganiane przez
wiatr,którego prawie jesienne podmuchy z lekka szumiały po gładkim polu.
Na wąskiej ścieżce,przerzynającej pole,tu i ówdzie rosnącymi nad nią krzakami ocie-
nionej,oficer zwolnił kroku i szeptem mówić zaczął:
-Ty nie wiesz,że tobie grozi śmierć...na szubienicy albo katorga.Ja o tym dowiedział
się i nie mógł przecież z rękoma założonymi czekać.Ja pojechał do twojej narzeczonej i
my z nią wszystko ułożyli.Ty będziesz wolny...
-Wielki Boże!-wykrzyknął Aleksander.
-C...c...cicho!-zasyczał oficer i narzekać zaczął.-Oj ty Boże mój!jaki pyłki cha-
rakter!tu trzeba jak myszy cicho...a on krzyczy!Słuchaj i nie mów nic!Ja wszystko powiem...
Szybko idąc,z głową ku głowie towarzysza przybliżoną,mówił:
-Przez las ten przelecisz wiorst trzy,za lasem będzie kareta sześciu końmi zaprzężona,
z dwiema damami.Potem jeszcze mnóstwo szczegółów i na koniec:
-O świcie w drugiej guberni już znajdziesz się,a tam granica awstryjska niedaleko,bę-
dą tacy ludzie,co tobie...
Jeszcze trochę szczegółów i wskazań!
Aleksander nie odpowiadał,ogłuszony,wstrząśnięty,do utraty oddechu pociągany na-
przód przez towarzysza,który znowu kroku niezmiernie przyśpieszył.
Już znajdowali się blisko lasu.Pod lasem na tle zmierzchu zarysowały się sylwetki
osiodłanego konia i człowieka za uzdę go trzymającego.Dostrzegłszy nadchodzących

człowiek lejce na szyję konia zarzucił i jakby pod ziemię zapadł,tak w mgnieniu oka znik-
nął.A koń z głową ku nadchodzącym obróconą zarżał nagle,krótko.
-Piorun!Mój Piorun!-krzyknął Awicz i rzucił się na szyję pięknego zwierzęcia,a ono
zgrabny pysk na ramieniu mu położywszy wydawało chrapania urywane,w których czu?
było pieszczotę i radość.
Ale pomiędzy witających się przyjaciół wmieszało się ramię rękawem mundura okryte,
głos niecierpliwy rozkazująco wymówił:
-Dość tego!Wsiadać na koń!
Ale teraz w postawie Aleksanda tkwił wyraz oporu.
-Nie chcę...a ty?Odpowiesz przecie za mnie,przeze mnie zginiesz!Za nic w świecie.
Wracajmy,wracajmy co najprędzej!Z pobłażliwym uśmiechem oficer głową wstrząsnął.
-Wot!niby to rozumny,a dziecko!Czyż ty myślał,że ja i dla siebie ratunku nie obmy-
ślił?Ja zdradził,ja przeciw obowiązkom i prawu służby postąpił,ja przyjaciela oszukał.To
jakże ja mógłby tutaj pozostać?Ja tak samo jak ty ucieknę.
-Czy podobna!Więc razem!Czemuż nie razem?Potrząsnął znowu głową oficer,lecz
w znak przeczenia.
-Nie można razem.Ja sobie inną drogę prydumał.A ty o mnie bądź spokojny.Ani na
karę,ani na hańbę ja nie dam się.Za ćwierć godziny i mnie,tak jak ciebie,już tu nie będzie.
Widząc,że Aleksander w wahającej się jeszcze postawie przy koniu stoi,dłoń na ra-
mieniu mu położył.Oczy jego z głębokim,bolesnym błaganiem,z bliska zatapiały się w
oczach Awicza.
-Siadaj!prędko!i leć!Zrób mi tę łaskę.Ja wróg ojczyzny...
W piersi mu coś zatkało.
-Niech to przynajmniej zrobię,że jej dobrego syna wyratuję!Niech to przynajmniej
ja...dla ojczyzny...
Awicz roztworzył ramiona.Spoili się w uścisku silnym,lecz krótkim.Oficer napędzał:
-Prędzej!prędzej!
Ej,Piorunie,koniu mój kochany,przenieśże ty mnie na wiatrowych skrzydłach przez
piekielne progi!

W polu w pobliżu lasu,pod rozłożystą gruszą dziką oficer wsłuchiwał się w tętent ko-
nia,który oddalał się,cichł w lesie,aż ucichł zupełnie.Wyjął zegarek zza mundura,nisko
pochylił się nad nim,dojrzał pomimo zmroku godzinę i minutę.Już od pięciu minut powi-
nien być tam razem z więźniem,nic to!jeszcze pięć minut spokojnie czekać będą.Oparł
się plecami o drzewo,którego rozłożyste gałęzie okrywały go grubym cieniem i patrzał na
szmaty chmur przepływające pod gwiazdami.Przepływały bardzo prędko i podobne były
do ogromnych ptaków z poszarpanymi ciałami i skrzydłami.Gwiazdy to ukazywały się,to
znikały.Bezbrzeżna samotność rozlewała się po gładkim polu i po gęstym zmroku,w któ-
rym sam jeden,z szelestem lekkim,latał chłodnawy wiatr.
Człowiek pod dziką gruszą stojący znowu przybliżył do oczu zegarek!
Teraz już tam niepokoić się zaczęli...Do kieszeni mundura sięgnął i w kilka sekund
potem pod rozłożystymi gałęziami drzewa huknął rewolwerowy wystrzał.
Jednocześnie postać w zmroku niewyraźna,lecz ciemna i ciężka,runęła u stóp drzewa
na zroszone trawy.
.........................................
...Ej,serce człowiecze,jakie ty psoty srogie niekiedy płatasz tym,którzy w uderzenia
twoje nie wsłuchiwali się nigdy...
Ej,krwi,od rodu ojczystego w dziedzictwie otrzymana,jak ty czasem obojętnie po ży-
łach człowieczych krążysz,aż wzburzysz się i zapłoniesz zgryzotą śmiertelną!
Ej,ty niewolniku biedny,któremu palce ziemskiego pana ugniotł y duszę w kształt dla
niego pożądany,coś uczynił,gdy ta dusza ocknęła się i krzyknęła,że taką pragnie zostać,
jaką stworzył ją Pan Niebieski?

KONIEC KSIĄŻKI
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •