Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
1
ELIZA ORZESZKOWA
ONI
(R.1863)
...Był w zamkniętym,cichym pokoju wieczór zimowy,długi,gdy t a dawna znajoma
moja,z twarzą na światło lampy obróconą,z wnętrza głębokiej zadumy mówiła:
-Pytanie twoje o moje wspomnienia,prośby twoje,abym swoje wspomnienia twojej
pamięci powierzyła,przenoszą duszę moją utęsknioną w wiosnę ową,w ów sen,w ową
godzinę,którą niegdyś zegar przeznaczeń wydzwonił wielkim głosem.
Wiosna przeminęła,sen zgasł,godzina umarła i dusze ludzkie pozostały za nimi daleko,
wirem życia coraz dalej unoszone,lecz wiecznie ich pomnę.
O,wiosno!kto cię widział w naszym kraju,
Pamiętna wiosno..............................
Kto cię widział,jak byłaś...................
Obfita we zdarzenia,nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę,piękna maro senna!
Przesunęła mi się o wczesnym poranku życia,jak sen złoty i krwawy,zniknęła.Po
świecie rozlała się ciemność.W ciemności miałam duszę wiecznie utęsknioną i za sło-
necznymi,złotymi snami goniącą -po polach,nad którymi stały cisze głuche i hasały po-
nure wichry.
Chcesz okrucha,momentu,fragmentu tej wiosny.Dobrze.Posłuchaj!
I
Miałam lat dwadzieścia,lecz pomimo młodości tak wczesnej,dla przyczyn,które po-
mijam,bo z moją osobą tylko były w związku,wiedziałam o wszystkim,co się dokoła
działo,i nikt z niczego tajemnicy przede mną nie czynił.To tł umaczy,że w momencie
owym znajdowałam się w tym domu i że byłam świadkiem sceny tej,bardzo uważnym i
wzruszonym.
Dom był jednopiętrowy,obszerny,na biało otynkowany,mający przed sobą dziedziniec
bardzo rozległy,a za sobą wysokie oparcie drzew ogrodowych.Wszystko,co otaczało
dom ten i znajdowało się w jego wnętrzu,oznajmiało dostatek wielki i smak wykształcony.
Pięknie tam było,zamożnie,wytwornie i dotąd spokojnie.
Ale teraz anioł spokoju z ziemi tej odleciał i rozlało się po niej wrzenie głuche,bo ta-
jemnicą okryte,tym namiętniejsze i tym tragiczniejsze.Było to wrzenie serc i głów w kotle
niewoli,pod pokrywą tajemnicy.
W obszernym i ozdobnym wnętrzu domu toczyły się gwarne rozmowy trzydziestu
około mężczyzn różnego wieku i różnej powierzchowności.Na dnie gwaru tego czuć było
nie wypowiedziane,lecz niespokojne oczekiwanie.
Byli to członkowie organizacji powstańczej paru powiatów poleskich,oczekujący na
przybycie jednego ze współobywateli swoich,który dziś przed nimi miał złożyć oświad-
czenie,że przyjmuje dowództwo nad miejscowym oddziałem zbrojnym lub że je odrzuca.
Prawie powszechne było zdanie,że nie odrzuci,ale pewności zupełnej nie posiadał nikt.
Nikt z obecnych nie znał go z bliska,wielu nic znało go wcale.Jednak od kilku już miesię-
cy imię jego wymawiane było w okolicy bardzo często.
-On jeden mógłby!-mówiono.-On tylko jeden!
I czoła mówiących powlekały się troską,bo jeżeli on nie zechce,nikt w tych stronach
nie potrafi.A rękom nieumiejętnym,sztuce wojskowej obcym,zadanie to powierzać...
Nietrudno było przypuszczać,że nie zechce,bo zadanie posiadało wagę i grozę rzeczy
niezmiernie wysokich i niebezpiecznych.
Ten,kto zadania tego miał się podjąć,musiał posiadać bary Atlasa i serce gardzące
mieczami Damoklesowymi.Mnóstwem mieczy najeżone było to zadanie i krwawiły się na
nich napisy:Odpowiedzialność,Męka,Śmierć.Trzeba było porzucić wszystko,co było
miłe,kochane,spokojne,bezpieczne,a pójść pomiędzy te miecze,w ich błyskawice i w
ich mordercze szczęki.Trzeba było zwyciężyć albo zginąć;trzecie wyjście z koła ich nie
istniało.Zwyciężyć zaś łatwo nie będzie;owszem,stokroć trudniej aniżeli poprzednikom,
którzy w epizodach minionych tej już prawie stuletniej walki -nie zwyciężyli.Więc trzeba
było mieć głowę zapaloną takim pożarem idei,aby w jego blaskach oślepnąć całkowicie na
samego siebie,na wszystko,co nie jest przedmiotem tej idei i jej ofiarnym.ołtarzem.
Trzeba było w samej nawet klęsce,zza zasłon czasu dostrzeżonej,widzieć krwawe,lecz
nieśmiertelne ziarno przyszłego zwycięstwa i umieć na grób własny patrzeć źrenicą nie
tylko niewzruszoną,lecz jeszcze rozradowaną przez myśl i nadzieję,że kiedyś,w pokoleń
i czasu oddali z emanacji przez grób ten wyziewanych powstanie krwią przelaną unie-
śmiertelniony Arcyzwycięzca,Duch.
Zdarzać się wprawdzie mogło,że w koło to wstępowało,w krater ten wskakiwało unie-
sienie lekkomyślne,uniesienie młodzieńcze,nie znające faktów,liczb,możności,niemoż-
ności,wzgardliwie omijając wszystko,co nie jest żądzą serca,marą wyobraźni.
Ale o nim wiedzieli wszyscy,że w sile męskiej wieku będąc,młodzieńcem już nie był,
że wiele wiedział,umiał,że w rzemiośle wojskowym był biegły.W tych stronach pole-
skich urodzony,młodość daleko stąd przepędził,w wojnach brał udział,twarde prawo że-
laza i liczby znał.Pułkownik jednego z uczonych działów ogromnej armii,drogę miał
przed sobą daleką,może z wysokimi szczytami u kresu.I nagle rozstał się z tą drogą,ze-
rwał z przeszłością,wyrzekł się przyszłości,do rodzimej swej wsi poleskiej powrócił,w
niej osiadł.Niedawno,zaledwie przed miesiącami.
Nikt go tu z bliska nie znał,więc nikt nie wiedział,na jaką miarę pierś jego skrojona.
Bo posiadać rozum,umiejętność,biegłość w fachu,nie zawsze znaczy to być człowiekiem
mającym serce wielkie.
Kto wie,jak postąpi?
Poselstwo,przed niewielu dniami do niego wysłane,odpowiedzi stanowczej nie przy-
wiozło.Przyrzekł,że dziś przed zgromadzonymi członkami organizacji stanie i postano-
wienie swoje oświadczy.
Tymczasem nie przyjeżdża.
Pora dnia już późna.Właściwie dzień już się skończył.W salonach służba zapaliła lam-
py.Jasne światło rozlało się po obrazach,sprzętach,kwitnących roślinach,obciążających
stoły książkach,dziennikach,albumach.Przez kilka okien otwartych na wieczór kwiet-
niowy,dziwnie cichy i ciepły,wlatywał zapach narcyzów i mieszał się w powietrzu z ja-
snym światłem lamp.
Jasno i wonno było w salonach,jednak stawać się poczęło chmurnie i duszno.
Rozmowy leniwiały,gwar głosów przycichał,na czołach osiadały chmury.
Gospodarz domu,urodziwy i rosły brunet,w średnim wieku,z czołem wyniosłym i
ustami przybierającymi często zarys mądrych,lecz sarkastycznych uśmiechów,z kilku
starszymi gośćmi przechadzał się po salonie,coraz więcej milczący i roztargniony.Oni,ci
goście,z pobłyskującą srebrem siwizną na głowach,kiedy niekiedy przystawali,przysłu-
chiwali się czemuś,zdawali się na coś oczekiwać.
Co chwila ktoś wysuwał się z salonu,wychodził na ganek domu i w zmierzch łagodne-
go wieczoru wpatrzony wytężał wzrok i słuch.
Inni otwierali leżące na stołach dzienniki,albumy,lecz łatwo było zgadnąć,że kart,na
które patrzyli,nie widzieli,z myślą około czegoś innego krążącą.
Inni jeszcze u otwartych okien stojąc zamieniali się półgłośnymi słowami,często milk-
nąc,w zamyśleniu.
Wśród tych u okien stojących najwyraźniej dziś dostrzegam szlachetną twarz Włady-
sława Orszaka.Postawę miał ciężką nieco,ruchy powolne i mowę nieco powolną,rozważ-
ną.Starzej nad swoje lat czterdzieści wyglądający,oczy zmęczone i smutne wznosił ku gó-
rze,ku zawieszonym za oknem mrocznym błękitom,a pod bujnym,ciemnym wąsem ła-
godnymi jego usty poruszały ledwie dostrzegalne drgania.Jakby modlił się.Może.Światło
lampy pozłacało mu ciemne włosy i brodę,na szeroką pierś spadającą.
Najmłodsi z towarzystwa do nas,kobiet,się zbliżyli.Nas,kobiet,było tylko dwie.Go-
spodyni domu,ładna,wiotka,trochę tylko ode mnie starsza,tuż przy mnie na małej kanap-
ce siedziała.Zbliżył się do niej i do mnie bardzo wysoki,atletycznie zbudowany brunet,
którego dla rysów rzymskich i cery południowej Scypionem czasem nazywano.Powierz-
chowność to była człowieka śmiałego,mocnego w uczuciach i woli.Oczy płonęły jak
czarne diamenty,usta pod czarnym wąsem gorzały purpurą.Przy nim niebawem stanął typ
młodzieńczy zupełnie odmienny.Południe i północ.
Postawa wysmukła,raczej wątła niż silna,twarz biała,włosy złote,wesołość niemal
dziecinna w błękitnych oczach.Słynny na szeroką okolicę z namiętności myśliwskiej,ze
znakomitej jazdy konnej,z wprawy strzeleckiej.Przeszłość krótka bardzo,lecz w której
nic nie zapowiadało polotu ku gwiazdom lub pociągu ku otchłaniom.Trzeci,który się
zbliżył,jeszcze prawie student,przez nas z powodu pokrewieństwa bliskiego po imieniu
Florentym nazywany.Ze studiów uniwersyteckich przywiózł z sobą demokratyzm gorący,
zawzięty,w myśli,sercu i mowie wciąż jakby pacierz odmawiający deklinację:lud,ludo-
wi,dla ludu,przez lud,w ludzie...Ogorzały,barczysty,łączył w sobie z demokratycznym
sposobem myślenia nieco też demokratyczną,umyślną rubaszność ruchów i słowa,gdy z
szarych oczu patrzała na świat miękka,litościwa,wciąż ku wyżynom wzlatująca dusza ma-
rzyciela.
Stanęli przed nami i zaczęli mówić o nim.
-Spotkałem się z nim,widziałem go,to człowiek niezwykły,na wodza stworzony.
Przyrzekł,więc przyjedzie...Tacy ludzie,gdy coś przyrzekną...
-Rzecz prosta,że przyjedzie.Czy dowództwo przyjmie?nie wiadomo...
-Przyjmie niezawodnie...
-Dlaczego niezawodnie?
Gospodarz domu zbliżył się do żony i z cicha rzekł:
-Jest już tak późno,że kazałem podawać wieczerzę.Proś gości,Stefuniu!
Wysokie czoło przeszywała mu zmarszczka niezadowolenia i w zarysie ust tkwił wy-
raźniejszy niż kiedykolwiek sarkazm.Jeden ze stojących przed nami młodzieńców z
drgnieniem ironii w głosie zapytał:
-Pan już zwątpił?
-Zwątpiłem.
-Ja nie.
-Ani ja.
Gospodarz zawołał:
-Szczęśliwa młodość!
-Dlaczego szczęśliwa?-zapytały trzy młode głosy,w których brzmieniu czuć było już
rozniecającą się iskrę tych sporów,uraz,zażaleń,które od roku,może więcej,wybuchały
tu pomiędzy ludźmi starszymi a młodszymi co dzień,co godzinę,gorące,czasem namiętne
i gwałtowne.
Gospodarz domu sympatii młodego pokolenia nie posiadał,o!nie,za ironię,za to,co
nazywało ono chłodem uczuć,może trochę za dumę człowieka wysoko wykształconego i
możnego.Tym razem jednak znikł mu z ust bez śladu wyraz ironii.
-Dlatego -odpowiedział -że młodość to wiara,która uszczęśliwia,gdy wątpienie boli.
Mówił szczerze.Z wyrazu czoła i oczu znać było,że go coś dojmująco,głęboko bolało.
Wkrótce wchodziliśmy wszyscy do wielkiej sali jadalnej,w której długi stół,okryty na-
czyniami stołowymi,błyszczał w rzęsistym świetle lamp i świec.
W głębi sali,naprzeciw drzwi,przez któreśmy wchodzili,rysowała się na jasnym tle
ściany kolumna z czarnego drzewa,z okrągłym wyrżnięciem w głowicy.Był to staro-
świecki zegar,aż pod sufit prawie wznoszący swe oblicze wielkie,okrągłe,białe,czarnymi
zmarszczkami wskazówek przeorane.Wyglądał jak symbol czasu,z góry i obojętnie spo-
glądający na ludzkie zachody,niepokoje,losy.
Był moment krótki,w którym zebrani,na znak gospodyni domu oczekując,otaczali stół
w postawach stojących.Ona,stojąc również,na kilka osób nieco spóźniających się ocze-
kiwała.Po sali płynął niegłośny szmer rozmów,dwie nasze kobiece suknie rzucały na
czarne tło ubrań męskich plamy jasne i w blasku lamp świetliste.
W tym właśnie krótkim momencie za oknami rozległ się turkot kół.Szmer głosów roz-
mawiających umilkł,salę zaległa cisza.Nikt nie usiadł.Po wszystkich twarzach rozlał się
wyraz zaniepokojenia;niektóre z nich trochę pobladły.
Gospodarz domu spiesznie do przedpokoju wyszedł i po minutach kilku już spóźnione-
go gościa obecnym przedstawiał.
Po wielkiej sali,w rzęsistym świetle,wśród ciszy zupełnej i trzydziestu paru oczu w
jednym punkcie utkwionych,rozległo się imię i nazwisko -Romualda Traugutta.
Jednocześnie w głębi sali,prawie pod sufitem,zabrzmiał metaliczny,basowy dźwięk.
Zegar z białą twarzą w czarnej obwódce uderzać zaczął godzinę.Dziesięć z kolei dźwię-
ków metalicznych,głębokich płynęło górą,gdy dokoła stołu brzmiały nazwiska gości,z
którymi gospodarz domu przybyłego najpóźniej zaznajamiał.
Przyczyna opóźnienia z łatwością wyjaśnioną została:jakiś prosty i pospolity wypadek
w kilkumilowej podróży po złych jeszcze drogach wiosennych.
Miał lat trzydzieści sześć i na wiek ten wyglądał,wzrost średni,budowę ciała więcej
sprężystą i szczupłą niż silną,a w ruchach łatwych,pewnych siebie,w postawie wypro-
stowanej coś,co przypominało typy wojskowe.Od pierwszego wejrzenia rzucała się w
oczy głęboka czarność jego włosów,tak obfitych,że dwie ich fale,jedna nad drugą,wzno-
siły się nad czołem śniadym,kształtnym,przerżniętym od brwi aż prawie po włosy piono-
wą linią głębokiej zmarszczki.Oczu niełatwo było dostrzec,bo okrywały je szkła okula-
rów,lecz wśród owalu śniadej twarzy uwagę zwracały usta bez uśmiechu,spokojne i po-
ważne.Może ta powaga ust i ta zmarszczka na czole przedwczesna sprawiały,że w po-
wierzchowności tej uderzał przede wszystkim wyraz myśli surowej ,skupionej,małomów-
nej.Nic miękkiego,giętkiego,ugrzecznionego,nic z łatwością wylewającego się na ze-
wnątrz.Tylko myśl jakaś panująca,przeogromna,nieustannie w milczeniu,w skupieniu
pracująca,i pod jej pokładem jakiś tajemny upał uczuć,który na czole wypalił przedwcze-
sna zmarszczkę i gorącym kolorytem powlókł milczącą twarz.
Znać było,że daleko chętniej milczał,aniżeli mówił.Do rozmowy o rzeczach potocz-
nych,która toczyła się w czasie wieczerzy,mieszał się rzadko i obojętnie,krótkimi słowy.
W zamian niepodobna było nie dostrzec,że wzrokiem bada otaczające,świeżo poznawane
twarze.Może w duchu,gotującym się do spełnienia jednego z najdramatyczniejszych ak-
tów,jakie przez duch człowieczy spełnionymi byś mogą,zapytywał o wartość i siłę swoich
w dramacie współaktorów.
Cicho za odchodzącą służbą pozamykały się drzwi sali;wszyscy siedzieli w milczeniu
dokoła długiego stołu,z którego zdjęte już były okrywające go wprzód naczynia.
Gospodarz domu w postawie stojącej przemawiał.
Mówił o tym,że niedawno jeszcze przeciwny był rozpoczynającemu się w kraju ru-
chowi i powstrzymywać go usiłował,nie dlatego,aby mniej od kogokolwiek pragnął wol-
ności i szczęścia kraju,ale że pora nie zdawała mu się wybraną trafnie ani siły dość przy-
gotowanymi,ani szansom zwycięstwa równymi szansom klęski,która jeżeli nastąpi,przy-
niesie następstwa wagi nieobliczalnej,najpewniej bardzo ciężkiej.Mniemał,że cierpliwe
oczekiwanie na moment sposobny,na zbieg okoliczności dla walki pomyślny,na powięk-
szenie sił i zasobów do niej,nie mniej jest warte od rzucenia się w walkę ze szlachetnym i
choćby bohaterskim zapałem w sercu,lecz bez należytej orientacji w głowie,bez wagi w
ręku i arytmetycznej tablicy przed oczyma.
-Czcicielem rozumu jestem i tych szkiełek mędrca,które wyśmiewać ma prawo po-
ezja,lecz których polityka sprzed oczu usuwać nie powinna.Dlatego odradzałem,walczy-
łem z prądem,usuwałem się na stronę.Byłem biały...
Przy słowach ostatnich podniósł głowę i śmiałym spojrzeniem spotkał się z niechętny-
mi,ironicznymi uśmiechami,które na kilka twarzy wystąpiły.
-Nie sam jeden w zgromadzeniu tym jestem,którym tak myślał i nazwę tę nosił.
Wszak znajdują się tu współmyślący moi,nieprawdaż?
Wyżej jeszcze podniósł głowę,na odpowiedź czekał.Poważnie kilka głosów odpowie-
działo:
-Tak.
Więc mówił dalej:
-Teraz uderzył już dzwon,wielki dzwon historyczny,i nie białym,ale czarnym byłby
ten,kto by na dźwięk jego głuchym pozostał.Istnieje coś,co gdy raz nad powierzchnię
ziemi wystąpi,zgładzone z niej być nie może.Tym czymś jest fakt.Fakt zbrojnej walki
stał się.Znaczna część kraju w ogniu jej już stoi.Jakkolwiek niebezpieczeństwa czy nie-
podobieństwa mógłby dla niej i przez nią spostrzegać rozum,on również wskazuje,że
przeciw niebezpieczeństwom i niepodobieństwom,przeciw hańbie t akże,która zuchwa-
łych a niedołężnych okrywa,orężem ratunkowym może być tylko nasza jedność.Mądry
syn domu ostrzega przed rozniecaniem ognia nieostrożnym i niewczesnym,lecz kiedy dom
już gore,szalonym byłby,więcej -przeklętym byłby,gdyby nad nim nie roztoczył ramion
czynnych,ratujących!Przekonań człowieka godzina każda odmieniać nie może,ale w go-
dzinie każdej inne być mogą obowiązki.Obowiązkami godziny,która wybiła w kraju na-
szym,są dla nas:jedność i ofiarność.W nich nadzieja...Bez nich zginiemy...
Wstrzymał się,z głową spuszczoną milczał,myślał.Rumieńce na policzki,blaski gorą-
ce w oczy wstępować mu zaczynały.
-Są to przyczyny,dla których,gdy fakt stał się i godzina nowego obowiązku uderzyła,
wstąpiłem do organizacji powstańczej tej poleskiej ziemi i na czele jej stanąłem.I od mo-
mentu,w którym rozum mój zatwierdził hasło:jedność i ofiarność!siebie samego i
wszystko,co moje:dom,majątek,w potrzebie wolność i życie,siły rozumu,jakimi rozpo-
rządzam,i pragnienie serca najgorętsze z tych,których zaznałem kiedykolwiek,złożyłem
na usługi sprawy.
U przeciwnego końca stołu zabrzmiały ciche brawa,wyszeptywane przez te same usta,
które przed chwilą uśmiechały się ironicznie i niechętnie.Ale mówiący,na ten szmer
przyjazny,tak jak przedtem na nieprzyjazne uśmiechy obojętny,mówić kończył:
-W charakterze nowo mianowanego naczelnika organizacji ziemi poleskiej,w imieniu
jej i w obecności jej członków,zapytuję pana Romualda Traugutta,czy przyjmie do-
wództwo nad uformowanym przez organizację zbrojnym oddziałem tej ziemi?
Niewysoki,szczupły,wyprostowany i tylko z pochylonym nieco czołem,na którym
upał wewnętrzny wypalił pod falami kruczych włosów przedwczesną zmarszczkę,wstał z
krzesła Romuald Traugutt i odpowiedział:
-Z dalekich stron powróciłem tu z myślą,że usługi moje mogą być teraz potrzebne oj-
czyźnie.Zawód,któremu się oddawałem,przysposobił mię do ofiarowanego mi zadania,
więc je przyjmuję.
Krótkie to było,proste,skromne,wypowiedziane głosem mającym brzmienie czyste i
metaliczne.
Dokoła stołu wszyscy powstali i pochylili się w milczącym ukłonie,po czym salę zale-
gła chwilowa cisza.Cisza serc,oblewających się potajemnymi łzami wzruszenia i cisza
grozy,którą oddychają momenty wyroczne;i ta jeszcze cisza,z jaką nad tym biednym
światem kędyś wysoko ważą się na szalach przeznaczenia losy ludzi i narodów.
Pierwszy ciszę przerwał Traugutt.
-Proszę organizację o zdanie spraw z działań dla uformowania oddziału przedsięwzię-
tych i dokonanych,z liczebności tego oddziału,uzbrojenia i wszechstronnych zasobów je-
go oraz o mapy powiatu i powiatów sąsiednich,czyli topograficznego terenu,na którym
rozwijać się będą przyszłe działania wojskowe.
Głos to był nieco inny już od tego,którym przemawiał przedtem.Pobrzmiewała w nim
nuta rozkazu,czuć było człowieka,który z zadaniem raz na siebie przyjętym żartować nie
będzie,i fachowca,który wiedząc dobrze,czego żądać mu należy,żądania swe stawi bez
próżnych dodatków i omówień.
Bardzo rychło zjawiły się na stole mapy mniejsze i większe,lecz przed ich rozwinię-
ciem z kolei mówić zaczynali ci,którzy pełniąc w organizacji urzędy dziesiętników i set-
ników zdawali sprawę ze zgromadzonych przez siebie dziesiątków i setek przyszłych
zbrojnych partyzantów,cyfry nieduże zresztą,bo oddziały partyzanckie z samej natury te-
go rodzaju wojny liczne być nie mogą,potem nazwy broni,ilości jej i gatunki.
Wódz z twarzą ku mówiącym podniesioną słuchał;w szkłach,które osłaniały mu oczy,
zapalały się,przygasały,migotały odbicia światła,czasem pytania krótkie zadawał,czasem
zsuwały się mu brwi czarne i zmarszczka na czole pogłębiała się widocznie.Raz tylko po
rysach milczących przepłynęła,wnet znikając,smuga radości.Było to wtedy,gdy prze-
mówił naczelnik zorganizowanej w powiecie poczty obywatelskiej,Władysław Orszak.
Jak zwykle ociężały nieco w poruszeniach,jak zwykle powoli i rozważnie mówić za-
czął o potrzebie otaczania partii zbrojnej pilną strażą tych,którzy w domach pozostaną,
rozciągania dokoła niej takiej niby sieci drutów telegraficznych,z mężnych woli i serc wy-
przędzionych,które by świat z nią i ją ze światem,i jeszcze ludzi jednomyślnie z nią dzia-
łających,a rozproszonych po świecie -wiązały.
Z twarzą nad wiek przywiędłą,łagodną,od której na piersi spływała ciemna,gęsta bro-
da,z oczyma,w których zmęczonym,lecz czystym błękicie było coś z bolesnych upałów,
które długo płonęły tajemnie i bezpożytecznie,mówił o tym,gdzie,jak,przez kogo prze-
wożone,przenoszone będą wiadomości,ostrzeżenia,żądania,wskazania.
Taka poczta nie jest najpodrzędniejszą częścią rozpoczętego dzi eła;owszem,jest jego
częścią bardzo ważną.Musi być zwinna,ostrożna,umiejąca latać i pełzać,prześlizgiwać
się i umykać.Ale znaleźli się ludzie do roboty tej odpowiedni i pan naczelnik przebaczy,
że nie samych starych do niej zabrano,lecz także trochę młodych,którzy już w partii słu-
żyć nie będą,dopóki ona w okolicach tych pozostanie.Potem,gdy losy walki przeniosą ją
w miejsce inne,i ci z nią się połączą,ale tymczasem do tej strażniczej roboty trzeba także
trochę sił niesteranych i z zapałem młodości oddanych sprawie.Bo przecież...
-Bo przecież partia to serca bijące i krew gorąca kilku setek ludzi,to...dziecko marzeń
naszych,zabiegów,nadziei,że raz przecie nie jak niewolnicy z duszami zabitymi,lecz jak
żywi ludzie żyć będziemy.Trzeba tedy nad nią czuwać,trzeba krwawym zapasom jej tro-
skliwym czuwaniem dopomagać!...
Pochylił twarz,która wraz z czołem pogięła się w mnóstwo fałd i zmarszczek,z łagod-
nej zwykle stając się posępną.Z każdej jej zmarszczki i z każdej jej fałdy wyglądały gorz-
kie myśli,ciężkie smutki,długo w milczeniu i niemocy przeżuwane.Powoli,głosem głu-
chym znowu mówić zaczął:
-Powiedziałem:niewolnicy z duszami pozabijanymi.Tak jest.Kiedy ręce skute i usta
zakneblowane,to i dusza zrazu usypia,a potem mrze.Byli tacy,którzy powiadali:Czego
wam brak?spokojnie sobie żyjecie,w dostatkach...po co zdrową głowę pod ewangelię
kładziecie?Otóż to...zdrową głowę!Śmiech gorzki z takiego zdrowia!Nic nam nie było
wolno:ani czynić,ani głośno mówić,ani ludu naszego z jarzma niewoli i ciemnoty wy-
zwalać,ani życia swojego przerabiać,polepszać.Tylko:jedz,pij,śpij i gnij!To wolno.
Niedobrze ci z tym?Powinno być dobrze,a jeżeli nie jest,to milcz!Jeżeli sarkniesz głośno
lub palcem poruszysz -na Sybir!I tak było tyle lat.Boże mój!tyle dziesiątków lat!Byli
tacy,którzy w tym błocie poznajdowali sobie różne rozkosze i nimi się potruli,ale byli in-
ni.Boże!Ty jeden wiesz,ile ci inni cierpieli!jak im własne myśli paliły wnętrzności,jak z
nich własne siły i ochoty,do niczego nie użyte,rzężały zaduszane,ciągle konające i nigdy
nie mogące skonać!Najlepsze lata życia przechodziły nam,jak t en dym szary,który po
ziemi się czołga,a gdy spróbuje wznieść się w górę,zły wiatr zaraz o ziemię go ciśnie i po
błotnistej powierzchni jej rozciągnie...Tak dłużej nie można było żyć.Ja wiem,że siły na-
sze małe,więc czerwonym być nie śmiałem.Ale i białym nie byłem także,nie!Za wielem
cierpiał,za wielem przysłuchiwał się śmiertelnemu rzężeniu duszy własnej i dusz bliskich,
abym białym mógł być.A teraz co do tej motyki porywającej się przeciw słońcu,to myślę,
że...Bóg jest z nami i że sprawa nasza to sprawa boska.Tedy...jaki tam koniec będzie,to
będzie,powinność swoją...powinność swoją czyńmy.
Bardzo wzruszony,z drżącymi wargami i pobladłym czołem na krzesło opadł,ciężko
oddychał,a po krótkim milczeniu dodał już tylko:
Poczta obywatelska powinność swoją spełni.Ręczę.
Wtedy to właśnie na milczącą twarz naczelnika oddziału zbrojnego spadła smuga rado-
ści i choć prędko zgasła,oczy jego,zza szkieł je osłaniających,tkwiły długo w szlachet-
nych,smutnych,przedwcześnie uwiędłych,zoranych rysach Orszaka.
Teraz rozpostarło się na stole kilka map różnej wielkości i wieniec głów pochylił się
nad nimi,gdy w gwarze rozmowy brzmiały liczne nazwy dworów,wsi,miasteczek,uro-
czysk.
Żadna droga żelazna wówczas jeszcze stron tych nie przebiegała i było w nich trochę
gościńców szerokich i mnóstwo dróg,drożyn,które w kierunki różne rozbiegały się po
nieścignionej okiem równinie.
Były w tych stronach okolice żyzne,ludne,falujące bujnymi zbożami,gęsto strzelające
ku niebu grupami topoli,które przyozdabiały dwory,i krzyżów,które stróżowały u wrót
wiosek.
I były pustkowia niemal bezludne,kępami wilgotnych łąk wysadzane,wodami mokrza-
deł świecące,przemawiające tylko głosami hulaszczych wichrów lub wędrownych ptaków,
dla stóp obcego przybysza groźne śmiertelną grzęzła trzęsawisk.
I były tam jeszcze lasy wielkie,głębokie,lasy odwieczne,przez wieki toporem nie do-
tykane,wspaniałe przybytki natury samotnej i dzikiej,obłędne labirynty,z drogami wia-
domymi tylko zwierzom je zamieszkującym i ludziom o barach potężnych,wzroku by-
strym,strzałach celnych,którzy nad ich niepokalaną całością stróżowali.
I był tam na koniec wśród wielu wód innych,przez naturę po ziemi tej rozlanych,jeden
szlak wody nieszeroki,przez ręce ludzkie na powierzchnię jej dobyty i nazwany Kanałem
Królewskim.
Podniósł się wieniec głów znad map na stole rozłożonych i po ustach rozbiegły się sło-
wa:
-Za Kanał Królewski!Do lasów horeckich.
Tam partia udać się i obóz założyć miała.
Przedtem jednak zgromadzić się musi.Z ziemi rozległej,z równiny dla oka bezgranicz-
nej,z rozsianych po niej dworów,miasteczek,chat leśniczych,zagród drobnoszlacheckich,
na jednym punkcie zgromadzić się musi.Na punkcie przedstawiającym ułatwień najwię-
cej,niebezpieczeństw najmniej.
Romuald Traugutt podniósł znad mapy twarz i wymówił:
-Dwór dziatkowicki.
A po krótkiej chwili,spojrzeniem po zebranych wiodąc,zapytał:
-Czy właściciel Dziatkowicz jest tutaj obecny?
-Tak;ja jestem właścicielem Dziatkowicz.
Traugutt mówić zaczął:
-Władzy dyktatorskiej nie posiadam.Mienia i wolności ludzi na niebezpieczeństwo
wystawiać bez dobrowolnego zgodzenia się ich na to nie mam prawa.Miejscu,które bę-
dzie punktem zbornym partii,i właścicielowi jego zagrożą niebezpieczeństwa poważne.
Dwór spalony,majątek zabranym,właściciel jego uwięzionym i surowo karanym może
zostać.Zgromadzenie się partii w Dziatkowiczach przedstawia dla niej korzyści znaczne,
lecz które wówczas tylko osiągnięte będą,jeżeli właściciel miejsca tego,z pełną wiedzą o
możliwych następstwach swego czynu,zgodzi się go dokonać!
Już w połowie przemówienia tego podniósł się z krzesła ów wysmukły,zaledwie doj-
rzały blondyn z białą twarzą,wesołymi oczyma i drobnym wąsem złotym nad ustami,któ-
re dotąd zdawały się znać tylko śmiech,pieśń i pocałunki;ów myśliwiec namiętny,na sze-
roką okolicę ze znakomitej jazdy konnej i strzałów celnych słynny,ów z przeszłością bar-
dzo jeszcze krótką,lecz w której nic nie zapowiadało polotu ku gwiazdom lub pociągu ku
otchłaniom...
O!od dawna zszedł już z tej ziemi w krainę nieznaną,która tam kędyś po drugiej stro-
nie rzeki życia leży,zszedł z niej po długich cierpieniach wygnania,ubóstwa,czysty do
końca,mężny do końca,gwiaździe młodości swej i otchłani,która mu życie pożarła,bło-
gosławiący do końca.Zszedł z tej ziemi samotny,bezdzietny...i wolno mi imię jego wy-
mówić,a tobie je głośno powtórzyć.Może na nie,jak na mogiłę,spłynie promień jakiego
rozrzewnionego oka,które samo kocha gwiazdy i otchłanie...
Podniósł się z krzesła Gustaw Radowicki i z oczyma jak dwa błękitne płomienie goreją-
cymi rzekł:
-Nie tylko zgadzam się,ale skoro to dla partii ma być korzystne,cieszę się,że właśnie
te moje kochane Dziatkowicze korzyści tych dostarczyć mogą.I w zamian o jedno tylko
pana naczelnika proszę,aby mi było pozwolone...
Zmieszał się jakoś,spuścił oczy,może przed tkwiącym w nim wzrokiem naczelnika.
Jednak po chwili dokończył:
-Aby mi było pozwolone należeć w partii do oddziału jazdy...Teraz znowu zaśmiały
mu się oczy i usta.
-Bo że będę służył w partii,to już dawno postanowione i wiadome.Jakże!Setnikiem
przecież jestem.Stu ludzi chętnych do pójścia zebrałem,a sam miałbym nie pójść!To
przecież przez głowę nigdy mi przejść nie mogło.Ale proszę,aby mi wolno było służyć w
jeździe,bo ja na koniu to do wszystkiego,a pieszo to jakoś...tak jakoś...Ale proszę tylko
-i jak pan naczelnik rozkaże,tak się stanie.Tylko to jeszcze powiedzieć muszę,że mam
konia El Raszyda,takiego,co to w sam raz...do takiej służby w sam raz...
Zmieszał się znowu,umilkł.
Naczelnik zaś z twarzą wciąż ku niemu podniesioną tkwił w nim wzrokiem i na usta -
pierwszy raz,odkąd tu przybył -wykwitać mu poczynał uśmiech.Wykwitał,bo dziwnie
świeży był,szczery,perłowy od rzędu zębów białych,które w nim błysnęły.Przy tym łuna
radości twarz mu opłynęła i z czoła spędziła posępną zmarszczkę.Z wesołym prawie ge-
stem zawołał:
-Ale owszem,zgadzam się,aby pan służył w jeździe,i nawet...Tu głos jego nabrał to-
nów zupełnie wesołych.
-Ponieważ pan ma konia El Raszyda,co to w sam raz,mianuję pana swoim adiutan-
tem.
Aż po brzegi złotych włosów z radości zarumieniony młodzieniec przed naczelnikiem
złożył głęboki ukłon i siadając,ku wysokiemu brunetowi,którego czasem Scypionem na-
zywano,z porozumiewawczym skinieniem głowy rzucił zagadkowe słowa:
-A co,Feliksie!Widzisz!I ja z tobą...
Znać o czymś wątpili wspólnie i znać,że tamten wybierał się także do jazdy.Ale teraz
wstał z krzesła swego naczelnik:
-Skończone są na dzisiaj narady nasze.Mówcą nie jestem.Mniemałem zawsze,że
słowem najwymowniejszym z tych,którymi człowiek do świata przemawiać może,jest
czyn.Jednak teraz,gdy Bóg pozwolił,że przystępuję do czynu,o którym zawsze marzyło
serce moje,z serca wyrywają mi się słowa,tylko co przez pana Orszaka powiedziane:
Sprawa nasza to sprawa boska .To jest również prawdą,co pan Orszak powiedział,że
niewola zabija dusze,a ja z tej prawdy wyprowadzam wnioski,że nikomu nie wolno zabi-
jać dusz ludzkich,i odwrotnie:duszom ludzkim nie wolno pozwalać,aby ktokolwiek je
zabijał.Oto jest prawo nasze do walki,którą przedsiębierzemy,i oto dlaczego sprawa na-
sza jest sprawą boską.Nie na podboje i nie po łupy idziemy,ale po odbiór wydzieranego
nam dobra boskiego.Dobrem boskim -cnota ludzka,cnoty nie ma bez wolności.Jeżeli
wygramy,wygraną naszą będzie zbawienie duszy narodu,jego czci i jego doczesnego
szczęścia;jeżeli przegramy,rzeką krwi przez nas przelanej inni zapłyną do wolności.Ale
jakikolwiek będzie nasz koniec,powinność naszą czyńmy.Z nadzieją czy przeciw nadziei,
ale z prawdą i z Bogiem!My z prawdą i ze sprawiedliwością,więc z Bogiem.W tym na-
sza moc.My z Bogiem.
Nie patrzał na nikogo,spojrzeniem błądził w górze i choć umilkł,wargi mu wewnętrz-
nymi słowy jeszcze drgały,gdy twarz i postawę oblewała jakaś od ziemi oderwana,ze
słońc mistycznych wybłysła ekstaza.W takich ekstazach wbrew ziemskim rachubom rodzą
się niezłomni książęta czynu i z pieśnią triumfu w duchu,wbrew męczarniom ciała,umie-
rają męczennicy.
Wieniec twarzy,od wzruszeń i znużenia bladych,otaczał długi stół,i w sali,którą zale-
gło milczenie,zegar począł wybijać godzinę.Z białego oblicza w czarnej obwódce,spod
sufitu patrzącego,wypłynęły cztery z kolei dźwięki metaliczne,głębokie.
Czy oczy ludzkie długim czuwaniem zmęczone były,czy lampy przygasały,ale rzęsiste
ich światło zdawało się teraz rozpraszać w kurzawę mnóstwa świecących atomów,które
przed oczyma migotały,drgały,mając linie otaczających twarzy i przedmiotów.Płomienie
dopalających się świec stały w wysokich kandelabrach wielkie,j askrawe,z nitkami dymu
u chwiejących się wierzchołków.Powietrze nasycone oddechami ludzkimi,może częst-
szymi,niż to bywa w momentach powszednich,stało się duszne i gorące.
Ktoś zbliżył się do jednego z okien,na oścież je otworzył i za tym otwartym oknem
ukazał się dziw,cud:dziwnie cudny i piękny poranek wiosenny.
Niepokalany błękit nieba,jasna zieloność ogrodu,osypana brylantami rosy.Białe
gwiazdy narcyzów nad trawami,mnóstwo fiołków w trawach,rozłożyste jabłonie w różo-
wym i grusze w białym rozkwiciu.Potoki woni i fale powietrza napojonego rosą.I wszyst-
ko od nieba do ziemi,od szczytów drzew wysokich do drobnych traw i kropel rosy,w
wielkim,pełnym,złotym świetle słońca wyraźne,wypukłe,wyodrębnione,jasne,pozłocone.
Od doznanych wzruszeń drżące i wzajem wspierające się o siebie,my,dwie kobiety,
prawie dzieci,szeroko otwartymi oczyma patrzałyśmy to na ów rajski obraz za oknem,to
na salę napełnioną światłem żółtym,sproszkowanym,migocącym,dymnym i twarzami
ludzkimi o czołach zbrużdżonych i zmęczonych oczach...
Poemat i dramat.
Raj i czyściec.
Pogoda i burza.
KONIEC ROZDZIAŁU