Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
32
III
Kto wiosny owej spostrzegał kwitnące róże?Kto słuchał śpiewów słowiczych?
Dla kwiatów i dla pieśni,dla wiosennych marzeń,zachwytów,spoczynków nie było
czasu,woli,myśli,pamięci.Lasy płonęły.
Z horeckich lasów wylatywały częstsze wieści i rozlatywały się po przestrzeni szero-
kiej,budząc w sercach i głowach głębokie i wierne echa.
Poczta obywatelska w energicznym ręku Władysława Orszaka działała nieustannie,
wiążąc powstańców ze światem i ludzi po świecie rozproszonych pomiędzy sobą.Czło-
wiek ten,któremu nadaremna tęsknota do wysokiego życia czynu strawiła całą radość
młodości,z radością teraz rzucił się w to życie i wraz z garścią pomocników swoich był
wszędzie,dowiadywał się o wszystkim,ostrzegał,doradzał,świat uświadamiał o tym,co
dzieje się w głębi lasów,i głąb lasów o tym,co czyni i przedsiębierze świat.
Tym sposobem poznawane,wewnętrzne życie obozu budziło uczucie radości,nie wolne
przecież od pewnego uczucia grozy.
Kędyś tam,na otoczonej odwiecznymi drzewami rozległej polanie leśnej odbywał y się
ćwiczenia wojskowe,nieustanne,pracowite,pilne,mające ochotników nieumiejętnych
przemienić w żołnierzy sztuki swej świadomych.Wzbudzało to dla wodza szacunek po-
wszechny i przy opowiadaniach o jego ciężkiej,niezmiernej pracy wzbijający się do stop-
nia czci.Ale zarazem panowała tam karność tak surowa,nawet sroga,że ludzi,dotąd
sprawom wojskowym obcych,zdumieniem przejmowała.Ktoś tam -młodzieniec zaled-
wie dorosły -już z rozkazu wodza rozstrzelanym został.Ktoś inny był losu takiego bardzo
bliski.Za brak posłuszeństwa.A posłuszeństwo łatwe nie było,nie!Regulamin panował
koszarowy czy klasztorny,z niezłomnym dla każdej godziny przeznaczeniem,z nieubła-
ganym dla każdego człowieka obowiązkiem,z karami,które u szczytu miały karę śmierci
dla każdego,bez względu na to,czy bogaty był albo ubogi,uczony albo prostak,najmłod-
szy albo najstarszy.Wobec sposobu życia,żywienia się,spoczynków nocnych,pracy wy-
maganej -zrównanie się doskonałe stanów,umysłowości,przyzwyczajeń.Ujęcie wszyst-
kich woli w żelazną obręcz obowiązku,przeciągnięcie nad wszystkimi głowami nieugiętej
linii równości.I groźby ciężkiej dla wszystkich,którzy by tę obręcz przekroczyć,nad tę li-
nię wzbić głowy próbowali.
Ludziom,do wrażeń gwałtownych,do czynów krwawych,do dni surowo spędzanych
nie nawykłym,jak mdłym panienkom sprowadzało to na skórę dreszcze przerażenia,ale
milczeli,czasem mówiąc tylko:Tak snadź trzeba! Niemniej wiedzieli wszyscy,że tam,
w głębi lasu,obok wroga zewnętrznego czai się i grozi ten jeszcze,którego człowiek każdy
w samym sobie nosi.
Siwi ojcowie nisko pochylali zamyślone głowy i matki ukradkiem łzy z oczu ocierały.
Po zacisznych kątach domów i w cienistych alejach ogrodów płakiwały dziewczęta.W
księżycowe noce widzieć było można u okien otwartych klęczące postacie z twarzami
podniesionymi ku osrebrzonemu niebu albo u słupów gankowych wyprężające się w po-
wietrzu osrebrzone ramiona z załamanymi dłońmi.Gdy po długich czuwaniach domy usy-
piały,w ciemnych pokojach odzywały się krótkie krzyki,niewyraźne mowy,tęskliwe wo-
łania.To krzyczeli,mówili,wołali ludzie śpiący.
Lecz w dni białe,na miejscach odkrytych,jawnie i głośno nikt nie wyrzekał,nie płakał,
nie buntował się przeciw niczemu.Duma wstąpiła w głowy i zabraniała im jawnej żałości,
a w piersiach tkwiła i żałość gasiła ta radość tajemniczego pochodzenia,która sączy się z
ofiary przed ukochanym ołtarzem zabijanej i krew jej przemienia w oliwę.
Zresztą na biadania,płakania,szemrania czasu nie było.
Żwawo i pracowicie po dworach,dworkach,zagrodach wypiekano ciemne chleby,wy-
rabiano białe sery,sporządzano zasoby żywności trwałej,odzieży rozmaitej.
Powozów na drogach prawie wcale widać nie było,gęsto w zamian turkotały wozy i
wózki,lekkie a pakowne,wyskakiwały z nich przed progami niskich domostw kobiety wy-
smukłe i białe,wpadały do świetlic,w których znad gospodarskich statków podnosiły się
na ich spotkanie postacie kobiece inne nieco,rumiane,tęgie,ogorzałe,lecz tak samo jak
tamte jakimś słońcem świątecznym czy dusznym rozgrzane i rozpromienione.
Bywało wtedy w tych świetlicach,czyli pokoikach,izbach,mnóstwo gwaru złożonego
z rozmów,zapytań,opowiadań,wzdychań,wykrzyków,pocałunków.Śmiały się z nas bar-
czyste i silne szlachcianki,gdyśmy obok nich nad statkami gospodarskimi stojąc,do
wspólnej roboty rękawy na szczupłych ramionach zawijały;śmiałyśmy się ze szlachcia-
nek,gdy zapytywały,czy też młodzi panowie,co są w partii,na takim ciemnym,choć i
smacznym chlebie poprzestawać zechcą.Śmiałyśmy się wszystkie razem,ilekroć robota
jakaś bardzo się nam udała albo nie udała.A gdyśmy jaką dobrą nowinę bądź z lasu
otrzymaną,bądź w gazetach wyczytaną,przyniosły i opowiedziały,zrazu radość po-
wszechna wybuchała,potem chwiała się w niepokojach,wątpieniach,aż przemieniała się
w rozrzewnienie złożone z radości,niepokojów,wątpień,nadziei i wyciągały się ku sobie
wzajem ramiona wątłe i silne,białe i ogorzałe,spotykały się w pocałunkach usta...Jak
pierwsi chrześcijanie w Chrystusie kochałyśmy się w Polsce.
Zatrzymywały się również wozy i wózki nasze przed niższymi jeszcze niż tamte pro-
gami siedlisk leśników,sług dworskich,różnych ludzi małych,teraz dla oczu naszych
wielkich,dla serc drogich.Zamieszkiwały je rodziny przez mężów,synów,braci opusz-
czone.Nie mogło być,by ciałom ich chleba,a duszom pociechy brakowało.Dzieci bywało
tam mnóstwo;na odgłos naszych wózków jak na spotkanie dobrej nowiny wylatywały z
wesołym hałasem.Smutne żony uśmiechami wdzięcznymi rozjaśniały twarze,a stare mat-
ki wlepiały w nas źrenice spłowiałe,gdy wargi jak uschłe liście drżały i szeleściły szep-
tem:
-Daj,Boże!Daj,Boże!
Potem wozy i wózki nasze,tak przedmiotami różnymi napełnione,że aż od nich kolo-
rowe i pachnące,zwinnie przetaczały się od dworu do dworu coraz dalej,coraz dalej,ku
Kanałowi Królewskiemu,za kanał...
Czasem na znak przez Orszaka lub pomocników jego dany wszystko zatrzymywało się,
stawało,słuchało:Teraz nie można!Szpiegi krążą!Wojska przechodą!Albo:Nie tymi
drogami!Tamtymi!Tamtymi!Bezpieczniejsze!Zwłoki bolały;nie bywały też nigdy dłu-
gie.Zawsze znajdowały się sposoby,jeżeli nie te co wprzódy,to inne.I znowu,czasem z
objazdami dalekimi,przez okolice wpierw nie znane,brzegami łąk świecących szkłem
wodnych rozlewów,skrajami lasów obrzeżających bezludne ugory,od dworu do dworu,
coraz dalej...
Nieraz w drodze zapadały nad nami gwiaździste lub pochmurne noce,nieraz o sinym
świtaniu mijałyśmy jakieś domostwo niskie,z grzędami jaskrawych kwiatów przed pro-
giem i wołały na nas stamtąd znajome głosy,abyśmy zatrzymały się,odpoczęły...Bywały
cudne wschody słońca na niebie,różane od jutrzenek,gdyśmy,bezsenne i spragnione,piły
z glinianych kubków mleko pieniste,nad oblanymi rosą grzędami ognistych nasturcyj i
piwonij.
I tylko -niestety -wozy i wózki nasze nie zatrzymywały się nigdy przed chatami
chłopskimi.
Chaty te były przed nami zamknięte -niestety!
Zamykały je przed nami różnice wiary i mowy,błędy przodków naszych -niestety!
niestety!
I była to skała,o którą rozbiła się nawa nasza,na straszliwe morze wypuszczona -nie-
stety!
Na której piękny żagiel nasz rozdarł się -niestety!
Z której po krótkim dniu słonecznym spłynęła na nas noc ciemna,duszna,zimna,nie-
przebyta -niestety!
Zamknięta przed nami chata chłopska była to ta skała -niestety!niestety!niestety!
Staczali bitwy...
Rozumiesz,że naocznym świadkiem ich być nie mogłam,a chociaż wiele,wiele razy
słuchałam opowiadań o nich naocznych świadków,zrozumiesz,że dla ich malowania po-
trzeba ręki,do czego innego niż moja zaprawionej.
Do czego zaprawiała się ręka moja,ty wiesz!Na tym świecie bratobójczym,od złości
żółtym i od krwi czerwonym,zaprawiała się ona do zdejmowania z nieba wysokich,czys-
tych,kojących błękitów.Szalona była?To prawda.Lecz nie wymagaj teraz od niej farb
czerwonych.
To jednak powiem,że stoczyli kilka pomyślnych bitew z wojskami,które ich po zaro-
ślach,cieniach,labiryntach leśnych szukały,ścigały,tym nowym dla siebie sposobem
wojowania niecierpliwione,rozjątrzone.
Tak nieraz kraje inne broniły się od niewoli albo zrzucały z siebie niewolę za tarczami
swoich gór i skał.Myśmy górskich zasłon ani skalnych wierzchołków nie mieli,tylko tę
jedną tarczę zieloną,odwieczne gniazdo rodu,z którego teraz ród uczynił sobie twierdzę,a
raczej wiele twierdz z osadzonymi w szumiących ścianach ich załogami.
Drobne liczbą musiały być te załogi,aby przez tę drobność właśnie posiadać lekkość,
łatwość przenoszenia się z miejsca na miejsce,rozlatywania się i zlatywania na kształt pta-
ków,które przed myśliwcem umykają,a sposobność pomyślną dostrzegłszy spadają na
niego gromadą skrzydlatą,dziobatą,zawsze rozlecieć się i znowu zlecieć gotową.
Drobnymi załogi te z natury być musiały,ale także i bardzo licznymi.Aby starczyć,aby
skutecznie czoło stawić ogromnemu i w formy regularne ukształtowanemu wojsku,ilość
ich musiałaby być ogromna,musiałaby powierzchnię kraju usiać t ak gęsto,jak gęsto
gwiazdy usiewają sierpniowe niebo.Była niewielka,była za mała.Skurczyła ją,wzrost jej
zatamowała,do stanu pożogi szerokiej,zwycięskiej nie dopuściła -niestety!-zamknięta
chata chłopska.
W zielonej twierdzy lasów horeckich załoga okazała się dzielną i mężną.Tygodnie
upływały,bitwy były staczane,a ona nie przestawała trwać,przeciwnie,miała niebawem
wzrosnąć w liczbę i siłę przez połączenie się z inną jej podobną,którą ze stron niezbyt da-
lekich wiódł ku niej...
Jak dzwonek,radosną wieść ogłaszający,zabrzmiało w ustach ludzkich imię:Leliwa.
Było to przybrane imię;ukrywało się pod nim inne,nam zresztą wiadome.Bił od imienia
tego blask pięknej sławy,szły przed nim opowieści do legend podobne.Ci i owi mówili,
szeptali:Gdy się dwaj tacy wodzowie,gdy się dwa takie oddziały połączą...I upatrywali
w tym połączeniu zawiązek narodowego,regularnego wojska albo spodziewali się po nim
jakiegoś czynu tak rozgłośnego,zwycięstwa tak potężnego,że jak błyskawica firmament
rozświeci,jak prądem elektrycznym ludźmi wstrząśnie i wszystkich do walki pociągnie,
może nawet chatę chłopską przed nią otworzy.
Takie były marzenia -ale niechaj nie mówi nikt,że urojenia.Niechaj nikt marzeń wiel-
kich z próżnymi urojeniami nie miesza,bo na dnie ich częstokroć spoczywa prawda,której
tylko twarda tłocznia złej rzeczywistości ziścić się nie dała.Dusza ludzka,do wielkości
stworzona,o niej w roztęsknieniu śni.Sny nie sprawdzają się,lecz w nich jest prawda,nie
w wichrach,które kurzawy marne z ziemi podnoszą,z nich dla niej mogiłę usypują.Otwo-
rzy się kiedyś mogiła i wyjdzie z niej zwycięska prawda snów wielkich...
Gromadziły się naprzeciw załodze twierdzy horeckiej wojska liczne.
Dlaczego aż tak liczne,przyczyn było wiele.Wytrzymałość jej i trwałość zadziwiały,
budząc błędne przypuszczenia o jej liczbie i zasobach;zwycięstwa przez nią odnoszone
upokarzały,gniewały,jątrzyły.Trzeba raz z tym skończyć.Pochód Leliwy przez lasy i
moczary,powolny i skryty,zupełnie tajemnym jednak ani cel jego nie znanym zostać nie
mógł.Niedobrze w zamian znana,cieniami lasów,pustkowiem moczarów okryta była od-
działu tego siła.Głębokie lasy,bezludne pustkowia,drogi tylko przez klucze wędrownych
ptaków wykreślane tajemnic dobrze strzegą,a w każdej tajemnicy tkwi ziarnko grozy i na-
rzędziem optycznym najwięcej powiększającym przedmioty jest ich tajemniczość.Trzeba
tedy przeszkodzić zlaniu się dwóch oddziałów,które gdy się dokona,przedstawi niewia-
domą siły i celów najbliższych.Na koniec,nie było takiego argusowego oka,które by w
każdym dniu i o każdej godzinie wiedzieć mogło,czy już nie dokonało się,wczoraj może,
ubiegłej nocy może,przed godziną może...A jeżeli się to już stało?Przeciw cyfrze niewia-
domej występować musiała cyfra wielka...Takie były przyczyny,dla których przeciw za-
łodze twierdzy horeckiej wyprawić musiano ilość wojska w stosunku do jej ilości wielką.
O tym,że tak być miało,wiedzieliśmy i wiedział obóz.Nie darmo Orszak i pomocnicy
jego pracowali.Niewiadomym tylko pozostawał dzień,w którym wojska ku lasom horec-
kim przyciągną.
Do dnia tego sposobiono się w obozie;do następstw jego przysposobić się musiała or-
ganizacja.
W wypadku każdym przewidywana była liczba znaczna rannych,a w wypadku rozpro-
szenia znaczniejsza jeszcze tych,którzy schronienia krótszego lub dłuższego potrzebować
będą.
Okazała się konieczność zgromadzenia pewnego zasobu chętnych si ł ludzkich w jak
największym pobliżu miejsca przyszłej i zapewne niedalekiej w czasie walki.
Dwór z dużym,murowanym domem,trochę na ruinę wyglądającym,zaniedbany,smut-
ny,prawie ponury w swych białych brzozach i prawie czarnych świerkach.Mieszkał w
nim człowiek samotny,od dawna ciężką niemocą złożony,i panowała towarzysząca zwy-
kle niemocy i samotności cisza.
Lecz w tym momencie ani ciężka niemoc,ani orszak jej,z odosobnienia i smutku zło-
żony,przeszkodą być nie mogły.Przeciwnie,odosobnienie,zaniedbanie,sława grobu,w
którym przeciągle dogorywa człowiek już prawie umarły,dobroczynnie usuwały podejrze-
nie,przypuszczenie,że zakraść się tu mogła jakakolwiek fala wrzącego dokoła potoku.
Zakradła się jednak i żadnym głośnym objawem nie zdradzała swego istnienia.Białe
brzozy i ciemne świerki zdawały się ocieniać grób.
W pokojach wysokich,od dawna zaniedbanych,wśród sprzętów nielicznych i ścian
prawie nagich zwinnie krzątały się kobiety,długie rozmowy staczali mężczyźni.Pierwsze
stale tu przebywały;drudzy zjeżdżali się,to rozjeżdżali w sposób najmniej dla oczu i uszu
ludzkich wyraźny.
Nad stołami wznosiły się stosy sporządzanych szarpi,bandaży,rodzaju różnego bielizn
i odzieży;u ścian bielały troskliwie usłane pościele;gdzie indziej ważono,mierzono,przy-
sposabiano kuchenne i spiżarniane zasoby.
W noc chmurną i dżdżystą ktoś do drzwi prowadzących na ogród zapukał.
Kto tam?
Za szklanymi drzwiami stała postać w ciemności czarna,lecz głos znajomy wymówił
imię znane.To jeden z przebywających w obozie lekarzy.
Pieszo przeszedł przestrzeń dzielącą obóz od kanału,wpław przebył kanał i przyszedł
tu,aby udzielić rozporządzeń czy wskazówek tyczących się przyszłych rannych.
Godzinę tylko zabawi i przed wschodem słońca z powrotem znajdzie się w obozie.
Odzieży osuszać nie będzie,bo nie warto czynić tego przed powrotnym wkrótce rzuceniem
się do wody.Więc wodą ociekający,pijąc pospiesznie rozgrzewający napój mówi nam,co
w domu znajdować się powinno,co czynić,jak sobie w wypadkach różnych radzić,w ra-
zie gdyby żaden z lekarzy obozowych nie stawił się na chwilę odpowiednią,Stać się to
łatwo może,dla tej choćby przyczyny,że żaden może już nie żyć.I o tym jednak pomyśleć
należy,aby nieżyjących czy uwięzionych ktoś żyjący i wolny zastąpił.Kogo,skąd do za-
stępstwa wezwać?Zaraz też oznajmić,uprzedzić:gdzie,kiedy.
Przed wschodem słońca młody lekarz znowu Kanał Królewski przepływał i ścieżkami
leśnymi ku obozowi dążył,a niewiele później,o wczesnym poranku niepozorna bryczka z
dwiema siedzącymi na niej kobietami przetaczała się od zaniedbanego dworu do miastecz-
ka o mil kilka oddalonego.
Różowej jutrzenki dnia tego na niebie nie było,szare chmury wschód słońca zasłaniały,
na piaszczystej,nudnej drodze dął wiatr silny i biczami zimnego deszczu smagał.W mgle
deszczowej karłowate sośniny na żółtych piaskach wyglądały jałowo i nędznie;po obu
stronach drogi tu i ówdzie wysokie dziewanny,całe w kwiecie,przez wiatr miotane,zda-
wały się rozpaczać i ociekać żółtymi łzami.Czarne wrony na zarośla zlatując krakały.Na
sercu leżał ciężar niewiadomego pochodzenia:może w smutku natury przeczucie smutku,
o!jakiego smutku życia!
W miasteczku panował wielki ruch,pomimo że przestraszona ludność mało ukazywała
się na mokrych dnia tego uliczkach.Ruch pochodził od wojska,którego liczba znaczna
tylko co tu przybyła,a kiedy odejść stąd miała,nikt nie wiedział.Nie zaraz jednak pewno,
bo oficerowie i żołnierze roztasowywali się po domostwach;plecy żołnierskie były już bez
tornistrów,grzbiety końskie bez siodeł.Szare od deszczu powietrze napełniały czerwone i
żółte plamy mundurów,sylwetki zwierząt,wozów,ładunków na wozach,panował zamęt i
hasła życia niespokojnego,które przystanąwszy na chwilę,wzdęło się butą i pewnością
swojej nieprzemożonej siły.
Wśród pstrokacizny wojskowych ubrań i natłoku śmiałych ruchów przesuwały się,
przebiegały postacie mieszkańców,pokorne,śpieszące,wylękłe,z twarzami pobladłymi;z
wrzawy grubych głosów wyrzynały się piskliwe krzyki kobiet i płacze niemowląt.
O południu dnia tego przyjechał do nas Orszak i oznajmił:
-Jutro!
Dlaczego aż jutro,skoro do miejsca tak bliskiego już nadciągnęli?Czekają zapewne na
nadciągnięcie innych...
Przed zmrokiem naczelnik organizacji udał się do obozu dla pomówienia z naczelni-
kiem partii.Prowadził go przez las,jemu nie znany,wybornie go znający stary stolarz
Antoni,który syna miał w partii.Wczoraj tu przyszedł z miasteczka,w którym warsztat
swój posiadał,z zapytaniem,co tam z naszymi słychać.A teraz śmiał się pod białym wą-
sem i ręce zacierał ciesząc się:Chłopca mojego zobaczę!
Niewiele przed północą powrócili i z twarzy naczelnika organizacji widać było,że nie
zadowolił go wynik rozmowy.Z Orszakiem i starym Ronieckim,który o późnym wieczo-
rze tu przybył,długo w noc po cichu rozmawiali.Zdaje się,że szło o to,aby Traugutt
uniknął bitwy z siłą tak przeważającą,przez cofnięcie się w ciągu nocy dalej,głębiej w la-
sy,które łączyły się z horeckimi,i że on na to się nie zgodził.Zdaje się,że przyczyną nie-
zgodzenia się były niedogodności gruntu,które przyśpieszonym pochodem przebywać
wypadałoby,i obawa,aby rozkaz cofania się nie osłabił odwagi i ufności w siebie świeże-
go żołnierza.
Noc była bezsenna i niespokojna.Wiele niepokoju przyczyniała Czernicka,żona nadle-
śnego,której mąż,strzelec wyśmienity,i syn dwudziestoletni,jedynak,byli w partii.Go-
spodyni doskonała,kobieta pracowita i uczciwa,była nam tu w zajęciach naszych bardzo
użyteczna i lubiłyśmy ją,choć po kryjomu uśmiechałyśmy się czasem z jej gadatliwości
niezrównanej,głosiku piskliwego i niezwykle wysokiej a cienkiej figury,u której szczytu
żałośnie jakoś sterczał z tyłu czaszki cieniutki,czarny,spiralnie zwinięty warkoczyk.Z tą
Czerniusią naszą,wesołą zwykle,czynną,raźną i aż nadto mówną,tej nocy nie wiedzieć,
co się stało.Wstąpił w nią jakiś duch niepokoju,strachu,tęsknoty,nad którym nic zapa-
nować nie mogło.I był to duch w gadatliwej kobiecie tej bardzo dziwny,bo jak grób mil-
czący i tylko przymuszający ją do ciągłego chodzenia,snucia si ę dokoła nas,patrzenia w
twarze nasze małymi,czarnymi oczkami,z których wyglądała jakaś niewysłowiona i żad-
nym słowem nie wyrażana męka.Do spoczynku położyć się nie chciała,jeść ani mówić z
nami nie chciała,robić nic nie mogła i tylko z żałosnym warkoczykiem swym u szczytu
długiej i cienkiej figury,z drobną,żółtą twarzą,w męce nieprzemożonej skurczona cho-
dziła wciąż,chodziła,snuła się pod ścianami,dokoła stołów,a za nią chodził po ścianach
długi i cienki jej cień.Zatrzymywała się czasem u otwartych drzwi pokoju,w którym męż-
czyźni rozmawiali,i zdaje się,że podsłuchiwała ich rozmowę...Ta przez długie godziny
nocne w milczeniu grobowym chodząca wciąż i chodząca z męką na twarzy postać przy-
pominała nam owego na wozie kołyszącego się wciąż i kołyszącego dziaka.Mdlały i bo-
lały od jej widoku wszystkie nerwy.
Dzień wszedł słoneczny,upalny,duszny,ze szmatami chmur,przewłóczącymi się pod
wyiskrzonym niebem.
W pokoju wysokim prawie pustym kilkanaście osób,kobiet i mężczyzn,stało u szczel-
nie pozamykanych okien patrząc przez wielkie,lecz mętne od zaniedbania szyby na prze-
chodzące i przejeżdżające wojsko.
Przejeżdżało i przechodziło szeroką,piaszczystą drogą za bramą i ogrodzeniem dzie-
dzińca tak blisko,że można było wyraźnie dostrzegać postacie oddzielne,barwy ubrań i
koni.
Rozłożyste gałęzie drzew rosnących za oknami część szczegółów zasłaniały;rozchylał
je,to znowu łączył wiatr dość silny i było to tak,jakby niewidzialne jakieś ręce rozsuwały,
to zasuwały zielone firanki,przed obrazem ruchomym,jaskrawym,błyszczącym,przesu-
wającym się długo...długo...
Szli i jechali,szli i jechali,z krótkimi czasem przerwami wśród oddziałów.Ubranie ich
w świetle słonecznym iskrzyło się od barw i metalów,bronie błyszczały,kroki monotonne
szumiały,niekiedy głucho grzmiały.
Siła.Siła liczby i żelaza.Siła wielka.Nie setki już mniejsze lub większe,jak wprzódy,
ale tysiące.
W pokoju panowało milczenie,szmerem oddechów nawet nie mącone,bo przeciągająca
przed oczyma siła kładła się na oddechach,tamowała je i dławiła gardła.W tym milczeniu
czyjś głos wymówił:
-Jenerał!
Kilka powozów z wolna toczyło się po piaszczystej drodze.Jeden z nich nalany był ja-
skrawą czerwonością i zaświeciły w nim jakieś srebrne włosy.Kilka rumianych twarzy
dokoła tej srebrnej głowy,mnóstwo jeźdźców i koni dokoła powozu od pozłacanych brą-
zów błyszczącego.
Była chwila,w której zdawać się mogło,że powóz stanie przed bramą dworu -i krew
w żyłach zastygła.Wysiądą z powozu,wejdą do domu,może będą szukali tego,czego dom
ten pełny,może będą zapytywali o to,o czym ustom naszym mówić przed nimi za cenę
życia niepodobna...
Ale nie;to tylko w grząskim piasku koła powozu obroty swe zwolniły.Stangret,z ra-
mionami w czerwonych rękawach jak struny wyprężonymi przed piersią w czarny aksamit
ubraną,gwizdnął,konie okryte mosiądzem błyszczącym i brzęczącym ruszyły prędzej,
powóz minął bramę,za nim w otoczeniu jeźdźców przesunął się jeszcze i jeszcze jeden.
Sztab jeneralski.Za powozami pełnymi ludzi młodych jeszcze,jak na bal wystrojonych,z
ożywieniem gestykulujących,znowu wojsko piesze,konne,potem jeszcze bryki wojskowe
na zielono pomalowane,ładunkami spiętrzone i na koniec proste wozy chłopskie,potrze-
bom jakimś żołnierskim służyć zapewne mające.Wiele chłopskich wozów;powożą nimi
ludzie w szarych siermięgach i baranich czapach,nad twarzami ciemnymi,obrosłymi,
obojętnymi,znudzonymi.
Do jednostajnie przed obu zapaśnikami zamkniętej chaty chłopskiej zapukała siła,ludzi
tych z niej wyprowadziła i za sobą prowadziła.Milczący Sfinks leniwie i obojętnie ciągnął
za tysiącogłowym kolosem,a zbiorowe oblicze jego spod czap baranich zdawało się mó-
wić:Muszę! i Wszystko mi jedno!
Na koniec opustoszała piaszczysta droga i nic już na niej nie było oprócz tumanów ku-
rzawy żółtymi strzępami opadającej na pobliskie drzewa.
Odstąpiliśmy do okien i usiedliśmy,gdzie komu było najbliżej.Nikt nic nie mówił,
zdaje się,że nikt nikogo i nic dokoła nie spostrzegał.Myśli w głowach milczały,na ser-
cach leżały bryły lodu.
Służący ukazał się we drzwiach otwartych i dziwnie cichym głosem oznajmił podany
obiad.Nikt długo nie czynił najmniejszego poruszenia,a potem ktoś wstał i przymknął
drzwi pokoju,w którym krzątała się służba i podzwaniały naczynia stołowe.Powszednie
widoki stały się dla dusz nieznośne,powszednie potrzeby w ciałach umilkły.Nic,tylko ten
kolos,który tylko co przed oknami przeciągnął,tylko ta siła żelazna,ogromna i przed
oczyma,w uszach jej błyski,barwy,brzęki,turkoty,tętenty...
Zupełnie niepodobna mi powiedzieć,ile czasu upłynęło do tej chwili,do tej niespo-
dziewanej tak rychło chwili,w której za domem,nie w bezpośredniej jego bliskości,ale w
niewielkim oddaleniu uderzył w powietrze stuk ogromny -i my wszyscy zerwaliśmy się
na nogi,z jednym u wszystkich okrzykiem:
-Strzelają!
Potem krótki pomiędzy nami zgiełk zapytań,zadziwień.
-Już!tak rychło?Jak to?gdzie tak blisko?Oni przecież w głębi lasu...a strzały u jego
brzegów,nad kanałem.
Pośrodku przestrzeni dzielącej dwór od kanału wznosiło się wzgórze dość wysokie,nie
wiedzieć jak wśród płaszczyzny tej powstałe.Na piaszczystych jego zboczach rosły sośni-
ny cienkie i rzadkie,krzaki jałowcowe,mchy i czombry.
Szerokim otworem pozostały za nami drzwi domu,pustką stanęły pokoje domu;biegli-
śmy ku wzgórzu i nie dosięgliśmy jeszcze wierzchołka,gdy las zahuczał potężnym,prze-
ciągłym grzmotem.
Tak,las zagrzmiał.Bo gdy z tej strony niedalekiego i nieszerokiego szlaku wody nie-
przejrzaną wstęgą ludzi i koni rozwijało się wojsko,gdy na różnych punktach powierzchni
wodnej,bliskich,dalszych,dalekich,widać było przebywające wodę jego oddziały,strona
tamta,przeciwna,pusta była i bezludna.Nic tam nie było krom nierównego w swej szero-
kości pąsu łąki nadbrzeżnej i za nią,pogiętej w zagłębienia i wypukłości,ciemnej ściany
lasu.
W ciemnej,nieruchomej,milczącej ścianie lasu grzmiało i błyskało,po czym stawała
się ona znowu ciemną,nieruchomą,milczącą.
Budziła się w zaczarowanym pałacu swoim straszna baśń...
Jakiś wśród nas przytłumiony głos wymówił:
-Partię na brzeg lasu przyprowadził...
Inny wnet dodał:
-Przeprawy przez kanał broni...
-Nie,nie!Tego dokazać by nie potrafił i wie o tym.Żołnierza swego na duchu podnosi!...
Naczelnik organizacji do Orszaka,Ronieckiego i innych starszych rzekł:
-Oznajmia,że bitwę przyjmuje...
Jeżeli w słowach tych była ironia,to na wskroś przejmował ją ból.
Wielkie masy zbrojne wobec niespodzianki,która je zaskoczyła,spokojne były i mil-
czące.Poruszały się z powolnością rzeczy ciężkich,które utrzymywane są przez doskonałe
karby na liniach stałych i prostych.Żadna drobina nie odrywała się luźnie od tej potężnej
całości,żaden zamęt nie objawiał się w żelaznym tym porządku.Liczne i z oddala czarne
jej oddziały na wielu jednocześnie punktach przebywały wodę i przebywszy ją okrywały
szlak nadbrzeżnej łąki.
A las na to wyładowywanie się u stóp jego siły najeżonej żelaznymi ostrzami patrzał
przez dość długie chwile w milczeniach kamiennych i zdawać się mogło,że w nim nic nie
istniało krom drzemiącej w zaklętym pałacu baśni,aż znowu nagle coś na zielonym jego
podłożu zrywało się z ogromnym stukiem,który ciemne ślady swoje tu i ówdzie na łące i
wodzie pozostawiał.
Tu i ówdzie na łąkę i wodę upadało coś,co z oddalenia miało pozór plam drobnych i
ciemnych.Podnoszono to i składano na wozy chłopskie,u których nie było już powoźników.
Sfinks na odgłos grzmotów,rozlegających się u brzegu lasu,rozproszył się na gromad-
ki,które przestrzenią jak największą od tego,co się działo,życie własne odgradzać usiło-
wały.Kilka jego baranich czap zabiegło aż na nasze wzgórze i zza cienkich sośnin wy-
chylało oblicze ciemne,włosem zarosłe,czasem ciekawe,czasem złośliwe,najczęściej
obojętnie mówiąc:Nie obchodzicie nas ani jedni,ani drudzy i walka wasza nic nas nie
obchodzi.Wszystko nam jedno!
Tak na toczące się po górskich wyżynach boje Ateńczyków z Lacedeittończykami z
przyziemnych siedlisk swych spoglądać musieli heloci.Jeszcze raz grzmotem przemówił
las,jeszcze i jeszcze raz,aż umilkł.
Zerwała się była baśń z zielonej pościeli,krzyknęła i znowu opadła w zaklętą ciszę.Te-
raz w tajemne,głębokie jej pielesze wpływały szumiące,błyszczące potoki.Na wielu jed-
nocześnie punktach wpływały powoli,znikały,aż zniknęły.Za nimi na ostatku wciągnęły
w ciemną,uciszoną ścianę wozy z czapami baranimi,i nic już nie było.
Nic już nie było prócz błękitnego szlaku wody pomiędzy szlakami łąk zdeptanych,
chmur,które nabrzmiałymi szmatami chodziły po niebie,i wiatru,który kołysał wierzchy
cienkich sosen.Mocny zapach podnosił się od rozrzuconych po wzgórzu liliowych plam
czombru.
Długo,bardzo długo nie działo się nic wcale.Gromadka ludzi na wzgórzu stojących i
siedzących z rzadka zamieniała się cichymi słowy.Potrzeby szeptania nie było.Drobne
ptaki chyba,z trwogi po jałowcach i sosnach umilkłe,podsłuchiwać by nas mogły.Lecz
bywają wzruszenia,które niemocą dotykają głosowe struny,i momenty,w których czło-
wiek,na głos Boga oczekując,swojego podnieść nie śmie.
Ktoś cicho zapytał:
-A teraz gdzie...gdzie...
Ktoś inny podjął nie dokończone pytanie:
-Gdzie spotkają się?
-Kędyś...w głębokościach lasu.Ale nie zaraz!nie zaraz!
-Takiej ciężkiej masie zbrojnego wojska posuwać się przez lasy gęste...
Uśmiechy wybiegły na twarze.
-Niełatwo!
-Żołnierz nawykły do pól otwartych lasu nienawidzi...
-Dowódcy go nie znają...
-Chłopi drogi pokazują...prowadzą...
Uśmiechy na twarzach pogasły.Serca przewiercił ból.O,czasie,roznosicielu pomst
spadających na głowy niewinne,najlepsze!Ale czy ta pomsta i nad głowami mścicieli tak-
że nie rozwiesi całunu ciemności?
-Słuchajcie!słuchajcie!Z cichego łoża lasu znowu zrywają się zaklęte baśnie i roz-
mawiać z sobą zaczynają!Zamieniają się grzmotami,długimi hukami,które następują po
sobie coraz szybciej,coraz dłuższe i grzmotliwsze.
Nie widać nic,tylko te dwa grzmoty,toczące się w głębinach lasu,świat sobą napeł-
niają...
Nie widać nic;słuch tylko pracuje,a praca to ciężka.Krew od niej we wszystkich pul-
sach stuka,jak pośpieszne uderzenia młotów.
Ktoś wśród nas z cicha tłumaczy:
-Te monotonne,ciężkie,jakby zbite w sobie huczenia,to rotowy ogień wojska...a te
krótsze,słabsze,jakby z mnóstwa drobnych i szybko po sobie następujących stuknięć zło-
żone,to ogień naszych...
-A podwójne,odosobnione stuknięcia czy słyszycie?taf,taf!-taf,taf!To nie dość
wyuczeni czy niesforni -z dubeltówek!
Słychać krzyk.Tłumny,zgiełkliwy krzyk,raczej ogromne krótkie wrzaśnięcie wzbiło
się nad ścianę lasu,a wnet po nim potoczył się w jego głębi rotowy ogień dłuższy,potęż-
niejszy od poprzedzających.To wojsko krzyknęło:hurra!Pchnięto do bitwy nowe roty.
Wtem za nami,obróconymi w stronę lasu,głos jakiś donośnie wymówił:
-Módlmy się!
Obejrzeliśmy się wszyscy.Za nami,pomiędzy dwoma cienkimi pniami sosen stała
Czernicka.Wysoka i cienka,twarz drobną i żółtą wysoko podnosiła ku niebu i wysoko nad
głowę podnosiły się jej ramiona,na których chusta okrywająca plecy rozpinała się jak dwa
skrzydła z nici czarnych i żółtych utkane,przeświecone słońcem.Zawołała:
-Módlmy się!
I upadła na ziemię,z ramionami nad głową wyciągniętymi,czoło do mchu suchego
przyciskając.Chusta rozłożyła się po obu jej stronach,jak omdlałe skrzydła,i znad mchu
głos silny,głuchym,głębokim stękaniem podszyty,mówić począł:
-Chryste,usłysz nas!Chryste,wysłuchaj nas!Chryste z nieba Boże!...
W lesie grzmiało nieustannie.
Kilka osób uklękło,inne zostały w postawach stojących.
W postawie stojącej został naczelnik organizacji i rosły,urodziwy,ze skrzyżowanymi u
piersi ramiony,na tle nędznego drzewa,o które się opierał,podobny był do posągu w my-
ślach straszliwych skamieniałego.Straszliwe myśli rżnęły mu czoło w mnóstwo fałd i
zmarszczek,że wydawał się o dziesięć lat starszym,niżeli był wczoraj.Dalej nieco za nim,
przez iglastą zasłonę gałęzi widać tylko dwie czaszki siwymi włosami okryte i bardzo ku
sobie zbliżone.To Roniecki,biały ojciec dwóch śmiertelnie może już tam zaczerwienio-
nych synów,i stolarz Antoni.Snadź o czymś rozmawiają,z cicha,lecz żywo,bo zza igla-
stej zasłony raz w raz ukazują się ręce ich to bielsze,to ciemniejsze,czyniąc dziwne ruchy
i gesty.Te ręce mówią,żalą się,trwożą,nienawidzą...
W lesie grzmiało nieustannie.
Tuż przy mnie z czołem do sosny przyciśniętym klęczała siostra Mariana Tarłowskiego,
młodziutka Anielka.Rodzeństwo to nazwano parą ładnych dzieci.Podobno ładną,złoto-
włosą dziewczynę pokochał był piękny Jagmin.Teraz złote włosy rozsypały się po dzie-
cinnie drobnej jej kibici,profil twarzy zasłoniły i widać było tylko dwie bardzo małe ręce
splecione tak silnie,że aż krwią nabiegłe,przyciskające pierś wątłą i tak nieruchomą,jakby
oddech jej ustał i życie w niej zastygło.Po opadłym igliwiu sosnowym zaszeleściły lekkie
kroki.To Stefunia,cała blada,szła do rozciągniętej na ziemi Czernickiej,przy niej uklękła
i białą ręką gładzić poczęła jej włosy,spiralną linią warkoczyka żałośnie z tyłu czaszki ku
górze sterczące.Zdaje się,że szeptała nad jej głową jakieś słowa pokrzepienia czy współ-
czucia,które zapewne słuchu jej nie dochodziły,bo od ziemi szedł wciąż głos donośny,
głuchym stękaniem podszyty:
-Jezu,słońce sprawiedliwości,zmiłuj się nad nami!Jezu,Ojcze przyszłego wieku...
Poważny głos Orszaka z wtórem kilku głosów kobiecych odpowiedział:
-Zmiłuj się nad nami!
W lesie grzmiało jeszcze.
Ktoś kilka razy krzyknął przeraźliwie,po czym spazmatycznie śmiać się i szlochać za-
czął.To służąca moja,Marylka Jaroszyńska,której trzej młodzi bracia byli tam.Podnosiła
ją z ziemi,obejmowała,uspokajała Klementyna Roniecka,wysmukła panna z pięknymi
oczyma i myślącym czołem.Na pomoc im śpieszyło kilku mężczyzn...
W lesie grzmiało ciągle.
Klęczałam na kobierczyku liliowego czombru i takież kobierczyki ,mniejsze,większe,
po zboczu wzgórza zbiegały coraz niżej,aż na białe piaski,które słały się daleko,pod
szlak nadbrzeżnej łąki.Na piaski i na łąki,od sosen i wierzb kładły się cienie długie,uko-
śne,jak bywa zwykle o zachodach słońca.Słońce nisko już stało nad samym lasem,a
wielka twarz jego,złota,pogodna,patrzała na nas obojętnie i spokojnie,tak jak wtedy ów
zegar znad czarnej kolumny,jak czas,wiekuista i w wiekuistości swojej niewzruszona.
W lesie grzmiało jeszcze.
...............................
Zmrok zapadał.Nie było już nad lasem słońca.Wiatr spędził spod nieba chmury i
ucichł.Na niebie wystąpiło trochę tylko gwiazd bladych,jak w porach pełni księżycowych
bywa zwykle.
W lesie ustały grzmoty,lecz nie uczyniło się w nim zupenie cicho.Po głębiach jego
bliższych,dalszych,dalekich,szły i rozchodziły się głośne,to cichsze,to zaledwie echowe
pogłosy nawoływania,hukania.
Heej -haaaa!Hoo -hooj!wołała tam baśń zaklęta,która dziś w sen i milczenie za-
kląć się nie mogła.
Tu i ówdzie,dalej,bliżej,jakby ktoś kogoś ścigał,jakby kto kogo do ścigania naglił.I
wśród wołań tych tajemniczych,przeciągłych,echowych,kiedy niekiedy gromkie,krótkie,
podwójne wystrzały:taf -taf!taf -taf!
Co wystrzał y te znaczyły -nikt nie wiedział.Co wołania owe znaczyły -nikt nie wie-
dział.
Nagle rozebrzmiał w lesie taki sam jak parę razy już przedtem krzyk gromowy,zbioro-
wy,raczej wstrząśnięcie.To żołnierskie,wielotysięczne:hurra!
Potem znowu takie same jak wprzódy wołania,tylko coraz dalsze,i takie same jak
wprzódy stuki dubeltowe:taf -taf!taf -taf!tylko coraz rzadsze...
Włosy na głowach powstawały.
Zza dalekiego skrętu lasu ukazywać się począł czerwony księżyc w pełni.Godzina mu-
siała być już późna:musiała być nocna,gdyż księżyc w tej porze wschodził około północy.
Po wodzie,po piaskach,po wzgórzu rozlało się czerwonawe półświatło.Las ucichł zupeł-
nie.
Co się tam działo?co się tam dzieje?Niepodobna było ani dojrzeć,ani dosłyszeć stąd
rzucania się ciał ludzkich na wody kanału;ku wodom tym przecież zwracał się z natęże-
niem nasz wzrok i słuch.
Księżyc wyrastał nad lasem,aż stanął nad nim okrągły,ogromny,czerwony.
W ciszy,kędyś u skłonu wzgórza coś zaszemrało pomiędzy sosnami,niezrozumiale
zrazu,potem wyraźniej:
Mamo!Mamo!
Szmer to był,szept,raczej powiew smutny,jednak usłyszała go Czernicka i z krzykiem:
Stasiek!porwała się spomiędzy sosen.Jak cień wysoki i cienki,ze skrzydłem rozwianej
chusty za plecami,w czerwonym świetle zlatywała ze wzgórza i zlatywał z nią razem głos
jej zdyszany,wołający:
Stasiek!A ojciec?Jezu,Boże mocny!Co się stało...Ojciec gdzie?Jezu,przez mękę
i krwawy pot Twój!Ty żyjesz,Stasiek!A ojciec!Co stało się?...Mów...
Ale wysmukły i bardzo blady wyrostek,w szerokim pasie na zmoczonej odzieży,mó-
wić nie mógł.Rękę podniósł do szyi owiniętej szmatą od krwi czerwoną,zachwiał się i w
ramiona matki upadł...
Od kanału ukazywać się zaczęły na łące i piaskach cienie ku nam dążące,z oddalenia
drobne,w czerwonawym świetle czarne cienie ludzkie...
...............................
...Jezu,słońce sprawiedliwości.Ojcze przyszłego wieku,kiedyż wiek Twój i sprawie-
dliwość nad światem wzejdą?
KONIEC KSIĄŻKI