ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


McIntosh J T - Dziesiąte Podejście - Pęknięta płyta   Mężny Cortez i jego żołnierze spoglądający po sobie w podejrzliwym osłupieniu - stojący w milczeniu na szczycie góry w Darien - nie byli ani w połowie tak zdumieni, jak pierwszy człowiek, który wylądował na Marsie i przyjrzał się dobrze tubylcom. Nawet odkrycie Pacyfiku ani się nie umywało do owego pierwszego widoku Marsjan.
   Ziemianie z owej pierwszej wyprawy (a dokładnie, dwaj Amerykanie, Szkot i Polak pochodzenia latynoamerykańskiego z domieszką krwi rosyjskiej) wcale by się nie zdziwili, gdyby Marsjanie w najmniejszym stopniu nie przypominali ludzi; nie zdziwiliby się też, gdyby ich przypominali.
   Ale stało się jasne dla Ziemian, że ktoś tu z nich zakpił, kiedy okazało się, że Marsjanie wyglądają jak duszki z bajek.
   Później uczeni, którzy coś powiedzieć musieli, postulowali istnienie w przeszłości kontaktów między Marsjanami i Ziemianami, co wyjaśniłoby częste pojawianie się w ziemskich legendach wróżek, gnomów, chochlików i karłów. Uczeni odrzucili większość dzieł antropologicznych i wysunęli hipotezę, iż rodzaj ludzki zaczął się na Marsie, musiał się przenieść, udał się więc na Ziemię i uległ ewolucji. A ci nieliczni, którzy pozostali na Marsie, nie musieli się rozwijać.
   Wszystko to w niewielkim stopniu dotyczyło Davida i Dorothy Barnesów. W ich czasach podróże kosmiczne dawno stały się chlebem powszednim. Tamci dwaj Amerykanie, Szkot i Polak pochodzenia latynoamerykańskiego z domieszką krwi rosyjskiej od dawna już, niestety, nie żyli, więc stało się jasne, że jeśli wygląd Marsjan miał być dowcipem, żart ten dawno już przeszedł wszelkie granice śmieszności i walenia dłońmi w kolana.
   Dziwna sprawa, bo chociaż David i Dorothy od dawna mieli własny autolot, to Marsa nigdy jeszcze nie widzieli. Była to po prostu jedna z tych spraw, których nie zdążyli załatwić.
   
   
I
   
   - Kochanie, skoro został nam już tylko tydzień, to powinniśmy coś zrobić, a nie tylko mówić - rzekła Dorothy.
    - Dobrze - odparł David.
   - Musisz zacząć z a ł a t w i a ć, mój drogi, bo inaczej tylko tracisz czas. A masz tylko trzy tygodnie. Pomyślałam sobie, że skoro już mamy ten autolot, to lećmy na Marsa i zamieszkajmy tam pod namiotem, jak pionierzy. To...
   - Dobrze - powtórzył David. Ostatecznie zawsze pozostawiał Dorothy decyzję w podobnych sprawach. Ona jednak zdawała się nie rozumieć, że się jej nie sprzeciwia, i wciąż usiłowała go przekonać.
   - Mówią, że tam jest cudownie. Ale nie musisz mi wierzyć na słowo, zajrzyj do tej książki. Proszę - podała mu przewodnik otwarty we właściwym miejscu i cofnęła się skromnie, z rękami założonymi z tyłu, jak dziecko czekające na pochwałę.
   David spojrzał na przewodnik. Wszystko, co mówiono o Marsie, zanim ktoś tam dotarł, okazało się całkowicie fałszywe. Nie była to wcale zamarznięta planeta; klimatem nie różniła się od Kalifornii z powodu ciepłego prądu w Kosmosie - triumfalnie obwieszczała książka (był to taki międzyplanetarny Golfsztrom).
   Zdjęcia w przewodniku przedstawiały swojskie pejzaże, przypominające północną Kanadę latem. W końcu nie mogli co roku spędzać urlopu na Wenus.
   - Bywa gorzej - stwierdził niechętnie David.
   - Och, Davidzie, wiedziałam, że ci się spodoba - odparła Dorothy z wdzięcznością. - Więc polecimy?
   David zdążył już oswoić się z pomysłem podróży na Marsa. Książka utrzymywała, że ryby biorą tam wspaniale. - Jeśli chcesz koniecznie - odparł - to chyba dam radę to wytrzymać.
   Przez jakiś czas Dorothy tryskała entuzjazmem. Potem zaczęła myśleć rzeczowo...
   - Możemy polecieć nawet w szóstkę - rzekła zastanawiając się. - I pomyślałam sobie, że niech to będzie młode towarzystwo. Wszyscy w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Powiedzmy, John Morgan czy Nancy Rotar...
   David przyglądał się jej z rozbawieniem. Dorothy miała dwadzieścia osiem lat. Co kryło się za tym pomysłem, by pasażerowie mieli od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat? Czy chodziło o to, by odmłodzić się w ten sposób do dwudziestu pięciu albo jeszcze lepiej, do dwudziestu jeden lat? Czy też chciała grać rolę matki dla wszystkich, kobiety światowej, nie starszej, uchowaj Boże, ale bardziej doświadczonej od jej gości, potrafiącej się nimi opiekować i ich zrozumieć?
   Kiedy poślubił ją przed ośmiu laty, Dorothy była piękna i czarująca; a ponieważ prawdopodobnie zachowa te przymioty przez następne czterdzieści lat, to zapewne nadal taka była. Tak więc zmiana, myślał, musiała zajść w nim. Można było się nadal nią szczycić, imponować i wywoływać zazdrość u innych mężczyzn, i, oczywiście, nadal darzył ją sympatią, ale...
    - Co mówiłaś? - spytał nieprzytomnie.
   - Powiedziałam: Jacky Greene, kochanie - powtórzyła Dorothy. Weźmiemy ją do kompletu. Zawsze jej unikasz, ale to miła dziewczyna.
   - Och, zaproś ją, jeśli chcesz - rzucił David niedbale. - Takie decyzje zawsze pozostawiam tobie.
   
   
II
   
   John siedział za sterami, gdy autolot śmignął szerokim łukiem nad powierzchnią planety, schodząc do lądowania. John Morgan był typowym mocno zbudowanym, leniwym, dobrodusznym wiecznym studentem. Uniwersytet skończył już dawno, ale zawsze wszędzie łaził, gdy tylko mógł, w żółtym pulowerze z wielką literą "F" wyszytą szkarłatnym jedwabiem z przodu i z tyłu. Gęste, rozczochrane włosy sterczały mu niczym zaniedbany żywopłot - i będą tak sterczeć, nawet kiedy z jasnych zmienią się w siwe. Zawsze zachowa doskonale utrzymane zęby i ten leniwy, swobodny uśmiech, który zdawał się rozchodzić z jego twarzy na całe ciało.
    Nie każdy miał na własność autolot, który jest wygodniejszy od wielu domów mieszkalnych. Większość posiadaczy takich pojazdów zachowywała się jak dzieci obdarowane kosztownymi zabawkami, spędzając prawie cały czas za sterami i patrząc zazdrośnie, gdy ktoś inny próbował przy nich swoich sił. Ale nie David. Lubił swoje dyżury przy sterach i potrafił się fachowo obchodzić ze statkiem, jednak kiedy ktoś inny chciał i potrafił przyjąć je na jakieś trudne lądowanie, David ochoczo ustępował mu miejsca. John znakomicie umiał prowadzić statek.
   - Czy nie powinienieś zejść trochę niżej? - spytała zaniepokojonym tonem Dorothy. Nawet w autolocie nie mogła się powstrzymać od pouczeń.
   - John wie, co robi, kochanie - odezwał się spokojnie David. - Oszczędza mi paliwa za jakieś dwieście dolarów, lądując z wykorzystaniem siły ciążenia i oporu powietrza. Nawet pilot liniowca nie zrobiłby tego lepiej.
   Komplement wywołał szeroki, uszczęśliwiony uśmiech na twarzy Johna.
   - Ale dlaczego lądujemy po ciemku? - spytała Jacky. Była dwudziestodwuletnią blondynką, najwyższej klasy rozbijaczką małżeństw. Zarówno ona, jak i Dorothy, miały na sobie spodnie. W przypadku Dorothy był to błąd. Ale Jacky nigdy nie popełniała błędów w ubiorze. Miała na sobie beżowe, marszczone spodnie, które, jak myślał David, powinny były podkreślić, że ona może je na siebie włożyć, a Dorothy nie.
    - Nie lądujemy po ciemku - wyjaśnił cierpliwie David. - Idziemy po wznoszącej się krzywej, która przeniesie nas ponownie poza strefę zmroku. Wtedy opadniemy łagodnie tam, gdzie jeszcze jest dzień. Będziemy mieli godzinę czy dwie, by rozgościć się, nim słońce zajdzie.
   Wylądowali tak zgrabnie, jak mógłby sobie każdy tego życzyć, w pięknej dolince, gdzie znajdowały się obok siebie wszystkie rodzaje najwspanialszych ziemskich krajobrazów. Na północy i zachodzie rozciągały się wzgórza, wznoszące się łagodnie niemal z miejsca, w którym wylądowali; na wschodzie znajdował się gęsty las, rozdzielony błękitnym jeziorem spowitym delikatną mgiełką, z czterema wpływającymi doń strumieniami; na południu rozciągała się dolinka, przecięta jednym ze strumieni, dochodząca do podnóża dalekich, szaroczerwonych gór.
   - Skraj lasu będzie znakomitym miejscem na rozbicie obozu - rzekła Dorothy. - Spójrzcie, nikogo tu nie ma! Czy to nie cudowne? Zdążymy rozbić namioty, nim zapadnie zmrok!
   - Nie dzisiaj - rzekł stanowczo David. - Dziś śpimy w autolocie.
   - Och, no dobrze. Ale musimy przynajmniej trochę się rozejrzeć. Chcę zobaczyć duszki. Ale może one przychodzą tam, gdzie są ludzie, pod wielkie obozowiska i miasteczka letniskowe...
   - Więc będziemy się musieli bez nich obejść - oświadczył David. Planeta była rzeczywiście taka, jak ją opisywał przewodnik: temperatura tropikalna, żadnych owadów, a powietrze upojne jak wino.
   
   
III
   
   Słońce stało w zenicie; w jego promieniach Jacky sprawdzała swą ziemską opaleniznę.
    - Pewna jesteś, że Dorothy nie wejdzie do twego namiotu? - spytał David.
   - Ona uważałaby przerwanie czyjegoś snu za zbrodnię - odparła Jacky. - Nie wejdzie do mnie i będzie pilnować, by nikt inny tego też nie zrobił. Wślizgnę się od tyłu, gdy wszyscy będą zajęci lunchem.
   Oboje znajdowali się półtora kilometra od obozu; leżeli w zagłębieniu na szczycie pagórka. Jacky rzuciła swą białą spódniczkę na rozgrzaną trawę i opalała się w silfowym kostiumie, który zdawał się żyć, kiedy rozszczepiał światło słoneczne niczym pryzmat. Raz był zielony, upstrzony żółcią i błękitem; kiedy indziej biały, ze świetlistymi pasmami szkarłatu; jeszcze innym razem karmazynowy, z tańczącą po nim szarością i oranżem - ale zawsze połyskliwy, zawsze kontrastujący z brązową opalenizną jej skóry, bowiem właśnie dla kontrastu usunięto brąz z jego widma.
    - A nawet jeśli coś zauważy - mówiła dalej - uzna to tylko za urlopową przygodę. Nie mogła niczego podejrzewać, bo inaczej nie zaprosiłaby mnie.
   - Ale gdyby się wydało, musielibyśmy być znacznie ostrożniejsi.
   - Nie moglibyśmy być jeszcze bardziej ostrożni niż teraz. Czy Dorothy... to znaczy, czy ona też idzie swoją drogą? Nigdy nic o tym nie słyszałam.
   Nie musiała wyjaśniać, co rozumie przez "pójście swoją drogą". - Nie sądzę - odrzekł David czując się niezręcznie. - Czułbym się lepiej, gdyby tak było.
   - Tobie by to nie przeszkadzało?
   - Nie wiem. Nigdy o tym nie myślałem.
   Leżeli przez chwilę w milczeniu; David wciąż obserwował grę barw na kostiumie Jacky. Teoretycznie jeśli dziewczyna nie poruszała się, a światło było jednostajne, powinien utrzymywać się ten sam układ kolorów. Widział to w domach mody. Ale choć Jacky leżała rozluźniona na trawie, nie była w stanie trwać w bezruchu na tyle, by utrzymać jeden układ. Unoszące się w oddechu piersi sprawiały, że po staniku przemykała kaskada barw, a prawie niedostrzegalne falowanie przepony przesuwało się od talii na majteczki, które mieniły się wszystkimi barwami tęczy i jeszcze mocniej.
   - Spójrz - powiedziała nagle Jacky podniecona, ale David nadal wpatrywał się w jej kostium mieniący się kolorami przy najlżejszym poruszeniu. - Są tu jednak duszki.
   Obrócił się wtedy gwałtownie; przez chwilę, oślepiony słońcem, nie widział niczego. Potem dostrzegł sylwetki.
   Duszki miały nieco ponad metr wysokości; ich nogi były długie i smukłe, ciała drobne, bajkowe, podbródki spiczaste. Było ich chyba coś koło tuzina i wszystkie tańczyły.
   David zerwał się na równe nogi.
   - Och, nie ruszaj się! - wykrzyknęła Jacky. - One uciekają, gdy się do nich podchodzi. Nikt jeszcze żadnego nie schwytał.
   - Nie zamierzam ich łapać - odparł David. - Po prostu chcę im się dobrze przyjrzeć.
   Duszki - innej nazwy nie można było im nadać, tak bardzo przypominały ilustracje w książeczkach dla dzieci - nie dały mu podejść bliżej. Kiedy znalazł się o jakieś sto metrów od nich, odbiegły nadal tańcząc. Ustawiły się w jakiś krąg i pozornie nie zwracały uwagi na niego ani na Jacky, ale kiedy się zbliżył, znowu umknęły, a gdy stanął, one też się zatrzymały. Rzucały do siebie różowym kryształem niczym piłką lekarską. Ale kryształ nie był ciężki, płynął powoli jak balon.
   David pobiegł w ich stronę, jak mógł najszybciej, ale duszkom łatwo udawało się utrzymać dystans. Nagle stanął, zastanawiając się, czy przypadkiem nie chcą odciągnąć go od Jacky. Przyszły mu do głowy baśniowe opowieści o zaginionych księżniczkach. Wrócił na poprzednie miejsce. Duszki poszły za nim.
    - Nie chcą się zaprzyjaźnić - powiedział do Jacky. Ale ona myślała o czymś innym. - Powinniśmy powiedzieć reszcie o nich - rzekła - jeśli jeszcze ich nie widzieli. Głupio wyszło.
   - Wcale nie - odparł David. - Ty wrócisz pierwsza, wślizniesz się po kryjomu, a potem ja sam wejdę do obozu. Nie muszę mówić, że byliśmy razem.
   - Dobrze. - Wstała w nagłym zawirowaniu kolorów, tak oślepiająco zmiennym, że David spojrzał w inną stronę, na jej twarz, na ręce, czy długie opalone nogi, gdziekolwiek, byle nie na tę burzliwą, lśniącą feerię barw. Potem Jacky zapięła spódniczkę w talii i pośpieszyła w kierunku obozu.
   Duszki zignorowały ją. Nadal bawiły się w swoją niepojętą grę z różowym kryształem.
   
   
IV
   
   John i David byli na rybach.
    - Davidzie - odezwał się John w zamyśleniu - czy uważasz, że jesteś w porządku wobec Dorothy?
   David wstrzymał oddech, ale spróbował zachować spokój. - O czym mówisz?
   - Dobrze wiesz, o czym mówię. Gdyby ktoś cię do tego zmuszał, to nigdy byś nie wybrał Jacky. Może to nie moja sprawa, ale...
   - Tu masz słuszność - rzekł chłodno David.
   - Niech ci będzie. Tyle tylko chciałem powiedzieć. Pomyślałem, że może nie zastanowiłeś się nad tym poważnie. To znaczy, prędzej czy później będziesz musiał wybierać między nimi. I oczywiście wybierzesz Dorothy, bo nie jesteś głupcem. Ale wtedy może być za późno... a w każdym razie nie tak, jak przedtem.
   David gorączkowo szukał czegoś, co mógłby powiedzieć. I znalazł.
   - Spójrz! - wykrzyknął. - Tam są.
   Po drugiej stronie jeziora znowu tańczyły duszki, przerzucając między sobą kryształ.
   - No, popatrz, miałeś rację! - wykrzyknął John. - To naprawdę są duszki.
   Wstał, by pójść w ich kierunku, naokoło jeziora.
   - To na nic - rzekł David. - Nie dadzą ci podejść.
   - Więc wracajmy. Zobaczymy, czy one do nas przyjdą. Może przepłyną przez jezioro.
    Cofnęli się kilka metrów. Nie wyglądało to, by którykolwiek z duszków patrzył na nich, ale wszystkie ruszyły w ślad za nimi. Obaj mężczyźni wytrzeszczyli oczy.
   - Tańczą na wodzie! - wykrzyknął David. Dostrzegali zmarszczki na powierzchni jeziora, gdzie dotykały jej małe stopki. Duszki zanurzyły się odrobinę w wodzie, ale to było wszystko.
   - To niemożliwe, by tak je wypierało - mruknął David. - Poza tym jak zachowują równowagę? Nie mają skrzydeł.
   - Muszą być zbudowane z innej postaci materii - rzekł John. - Woda jest dla nich ciałem stałym.
   - I jeszcze jedno. Ta ich gra jest bardzo dziwna. Czy zauważyłeś: kiedy któryś z nich chwyta kryształ, jego obraz faluje. Jakby na chwilę znikał. Chwytanie kryształu jakoś na niego działa. Nie wiem, co to może być.
   - Wracajmy do obozu - powiedział John. - Może pójdą za nami i dziewczyny też je zobaczą.
   Ruszyli w powrotną drogę. Duszki, nadal nie zwracając na nich uwagi, ruszyły za nimi.
   
   
V
   
   Chociaż noc już zapadła, nie było ciemno. Mars miał dwa księżyce, a poza tym nie otulał go trzystukilometrowy koc atmosfery, wchłaniający światło gwiazd. Tworzyły one koronkowy ornament czarodziejskich światełek.
   - Nikt nie zbliży się do mojego namiotu - rzekła Jacky - ale czy jesteś pewien, że Dorothy nie zauważy, że zniknąłeś?
   - Powiedziałem jej, że mam niewielką temperaturę i idę spać na statek - odrzekł David. - Ona panicznie boi się zarazić czymkolwiek. Będzie się niepokoić, ale zostawi mnie samego.
   Oboje znajdowali się na maleńkiej polance w środku lasu, trzy kilometry od obozu. Przybiegli tu razem pośród nocy, śmiejąc się, ale niezbyt głośno, bo w ciszy nocnej dźwięki niosły się daleko.
   - A więc nic nam nie grozi? - odezwała się Jacky.
   - John Morgan wie - rzekł David.
   - On? - Jacky wytrzeszczyła oczy. - Czy...
   - On nic nie powie Dorothy. Cokolwiek by się stało. Rozmawiał ze mną, może też zwrócić się do ciebie, ale Dorothy w to nie wciągnie.
   - Ach, tak.
   Nawet noc na Marsie była tropikalna. Oboje mieli na sobie koszulki i szorty, a i tak było im za ciepło. Prąd kosmiczny, pomyślał inteligentnie David.
   Schwycił Jacky za ramiona i spojrzał jej w oczy, które wydawały się mu szare w silnym, ciepłym blasku gwiazd. Stopniowo przytulała się do niego coraz mocniej. Gorąca noc stała się wyraźnie gorętsza. W takiej chwili czas niewinnie przestaje płynąć. Rozległ się jakiś dźwięk, ale David zignorował go; usłyszał go znowu i obrócił się gwałtownie wypuszczając Jacky z objęć.
   Były to znowu duszki, tańczące w zwykłej odległości. Dobiegł go ów delikatny świergot, który słyszał już przedtem dwukrotnie. Zaklął.
   - Nie przejmuj się nimi - odezwała się niecierpliwie Jacky. - Nie będą nam przeszkadzać. Nigdy nie przeszkadzają komuś, kto tu przylatuje.
   David rzucił się szaleńczo w ich stronę próbując je przepędzić. Zniknęły, ale kiedy wracał do Jacky, zjawiły się znowu. W ciemności widział tylko jej bluzkę i lekkie szorty; reszta zlewała się z ciemnością.
   - Uważaj! - krzyknęła Jacky, gdy zbliżał się do niej. - Coś rzucają.
    Obrócił się i ujrzał płynący ku nim w powietrzu różowy kryształ.
   - Nic nam nie zrobi - powiedział. - Złapię go tak samo, jak one to robią.
   - Nie ruszaj tego! - wykrzyknęła Jacky.
   - Mogłoby być niebezpieczne, gdyby się z tym obchodzić nieostrożnie. Ale będę uważał.
   Stanął tuż pod opadającym kryształem i schwycił go w obie dłonie.
   
   
III
   
   Słońce stało w zenicie. W jego promieniach Jacky sprawdzała swoją ziemską opaleniznę.
    - Pewna jesteś, że Dorothy nie wejdzie do twojego namiotu? - spytał David.
   - Ona uważałaby przerwanie czyjegoś snu za zbrodnię - odparła Jacky. - Nie wejdzie do mnie i będzie pilnować, by nikt inny też tego nie zrobił. Wślizgnę się od tyłu, gdy wszyscy będą zajęci lunchem.
   Oboje znajdowali się półtora kilometra od obozu; leżeli w zagłębieniu na szczycie pagórka. Jacky rzuciła swą białą spódniczkę na rozgrzaną trawę i opalała się w silfowym kostiumie.
   Czy silf to rzeczywiście taki dobry pomysł? zastanawiał się David. Uszyty z niego strój był zawsze piękniejszy od ubranej weń dziewczyny. Nic nie było w stanie równać się z tą błyskotliwą, olśniewającą kaskadą barw. Nawet Jacky.
   - Cały kłopot z opalaniem - odezwał się leniwie - leży w tym, że jest zbyt gorąco, by cię pocałować.
   - Coś podobnego! - wykrzyknęła ze śmiechem. - Ty zresztą też jesteś rozgrzany.
   - Nie jest tak źle, gdy się nie ruszam.
   Leżeli przez jakiś czas w milczeniu. David zamknął oczy i pozwolił błądzić swoim myślom.
   - Spójrz - powiedziała nagle Jacky. - Są tu jednak duszki.
   - Wcale się nie dziwię - odparł nie otwierając oczu. - Mówią ci, że w Egipcie są piramidy, a kiedy tam pojedziesz - popatrzysz i stwierdzisz, że rzeczywiście są.
   - Ale spójrz, Davidzie - nalegała Jacky.
   Spojrzał. Duszki tańczyły i rzucały do siebie różowym kryształem, który wyglądał jak olbrzymi brylant. Tylko że brylant nie płynąłby tak wolno w powietrzu.
   - Nie uważasz, że trzeba coś zrobić? - spytała Jacky.
   - Co? Odezwać się do nich? Uciekną tylko.
   - Powinniśmy powiedzieć reszcie o nich, jeśli ich jeszcze nie widzieli. Głupio wyszło.
   - Wcale nie - odparł David dziwiąc się, że Jacky nie rozumie oczywistych rzeczy. - Ty wrócisz pierwsza, wślizgniesz się po kryjomu, a potem ja sam wejdę do obozu.
   - Dobrze. - Wstała i podniosła spódniczkę, ale David nie patrzył na nią; zamyślony, przyglądał się z zaciekawieniem duszkom.
   
   
IV
   
   - Davidzie - odezwał się John w zamyśleniu, podczas wędkowania.
    - Nie - przerwał mu David.
   - Słucham?
   - Chcesz porozmawiać ze mną o Jacky i zapytać, czy uważam, że jestem w porządku wobec Dorothy. No więc, nie uważam. Ale to wszystko. Trzymaj się od tego z daleka. Samo się jakoś ułoży.
   - Pewnie tak, skoro zastanawiasz się nad tym - odparł chłodno John. - Myślałem, że nie. Nie jesteś złym człowiekiem, Davidzie. Nie należysz do tych, co krzywdzą swe żony. Nie - chyba, że postanowiłeś nie zauważać, że właśnie to robisz.
   - Wiem, co robię.
   Zapadło milczenie, potem: - Czy to te duszki, o których mówiłeś? - zapytał John.
   - Tak, te. Udawaj, że cię nie interesują. Są jak dzieci - starają się przyciągnąć czyjąś uwagę. Ignoruj je, może dowiemy się czegoś więcej o nich. - Ziewnął. - O ile to ma jakiekolwiek znaczenie - dodał obojętnie.
   
   
V
   
    Chociaż noc już zapadła, nie było ciemno. Mars miał dwa księżyce...
   - Nikt mnie nie będzie szukał - powiedziała Jacky - ale co z tobą?
   - Powiedziałem Dorothy, że mam temperaturę - rzekł David. - Myśli, że śpię w statku.
   Nastało niezręczne milczenie. Oboje wiedzieli, po co tu przyszli, a każde z nich wiedziało, że drugie też wie, i że zdaje sobie sprawę, iż ono też wie, ad infinitum. Starczyło, by oboje poczuli się nerwowo i trochę głupio.
   David schwycił Jacky za ramiona, mając takie wrażenie, jakby skupiły się na nim obiektywy pięćdziesięciu kamer. Jacky nie zareagowała. Buntując się w duchu przeciwko tej oczywistości wszystkiego, przyciągnął ją i przycisnął do siebie, jakby zostało im tylko kilka sekund życia.
   I tak, jak prawie się tego spodziewał, usłyszał świergot. Nie potrzebował się obracać.
   - Nie mam zamiaru kochać się przy świadkach - powiedział z wściekłością.
   - Nie zwracaj na nie uwagi - rzekła Jacky, równie rozgniewana.
   David rzucił się dziko w kierunku duszków, pomykając nad ziemią niczym jeleń i myśląc tylko o tym, by choć raz jednego z nich dotknąć. Ale sprawa była beznadziejna. Powłócząc nogami powrócił do Jacky. Ściemniało się i jej jasne szorty i bluzka kontrastowały z gromadzącymi się ciemnościami.
   - Uważaj - odezwała się Jacky bez większej emocji. - Coś rzucają.
   - A, niech tam.
   Nie obejrzał się; jedynie przez krótką chwilę poczuł lekki dotyk czegoś na ramieniu.
   
   
III
   
   Słońce stało w zenicie.
    - Nie wejdzie do ciebie? - spytał David.
   - No chyba - odparła krótko Jacky.
    Opalała się w silfowym kostiumie; błąd, pomyślał David. Była w końcu tylko dziewczyną, jakich widział już miliony. Po co ktoś miałby spoglądać na opalone ciało, takie jak każde inne opalone ciało, kiedy trwała ta symfonia barw? A w ogóle po co nawet patrzeć i na tę symfonię barw?
   Nic już nie było do powiedzenia. David miał jakieś przeczucie, że wszystko zostało już powiedziane i nie tylko przez niego, ale również przez każdego żonatego mężczyznę związanego z inną dziewczyną. Oboje po prostu leżeli i smażyli się w słońcu.
   - Spójrz - powiedziała nagle Jacky.
   - Wiem. Duszki.
   - Skąd wiesz? Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy.
   - Może przyśniło mi się, że zaglądają do namiotu. Potem zapomniałem.
    - Tym razem mają większy kryształ - powiedziała nieobecnym głosem Jacky. - Większy i niebieski.
   - A teraz ty zaczynasz - zauważył Dawid. - Przecież nigdy nie widziałaś ich z kryształem.
   - Nie wiem. Jakoś wydawało mi się, że powinien być mniejszy i różowy. Nie mam pojęcia dlaczego.
   Nie zaproponowała, by spróbował porozumieć się z duszkami. Też wiedziała, że to się na nic nie zda. Nie pomyślała, że głupio wyszło, iż ujrzeli duszki wtedy, kiedy po raz pierwszy znaleźli się sam na sam. Wiedziała, co trzeba zrobić.
   
   
IV
   
   - Dawidzie - odezwał się w zamyśleniu John podczas wędkowania. Potem uśmiechnął się przewrotnie. - Nie, chyba nie muszę tego mówić. Wiesz o co mi chodzi.
    - Wiem - odparł David. - Nie powiem, że to nie twój interes, bo może w jakiś sposób jest to twój interes. Ale chyba nie musisz się o tę sprawę martwić.
   - Nie. Twoje niewłaściwe postępowanie nie trwałoby zbyt długo. Pomyślałem jednak, że może potrzebne ci niewielkie... przypomnienie.
   - Może i tak - przyznał David. - Chodźmy stąd, dopóki te przeklęte duszki nie wypłoszą wszystkich ryb swymi tańcami na wodzie.
   
   
V
   
   Chociaż noc już zapadła, nie było ciemno.
   - Nikt mnie nie będzie szukał - powiedziała Jacky - ale co z tobą?
   - To nieważne. Zaczynam się zastanawiać, czy cokolwiek jest ważne.
   - Jedna rzecz zawsze jest ważna. Miłość. - Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem.
   - Miłość? - wykrzyknął David. - Co to takiego?
   Jego dłonie spoczywały na jej ramionach. Może ona je tam położyła - ale właściwie nie wydawała się bardziej zainteresowana tym wszystkim od niego. W pewnym sensie, oboje grali na czas.
   Pochwycił ją i przycisnął do siebie ze szczerym zamiarem pogruchotania jej żeber.
   Z tyłu rozległ się świergot.
   - No jasne - odezwał się posępnie. Nie spojrzał na duszki. Starał się uśpić ich czujność, wyrobić w nich przekonanie, że nie domyśla się ich istnienia. Nagle odskoczył w tył, obracając się w powietrzu, i puścił się biegiem, gdy tylko jego stopy dotknęły ziemi.
   Nic to nie pomogło. Uświadomił to sobie, zaprzestał pogoni i wrócił do Jacky. Nie potrzebował prawie widoku jej jasnego ubioru, by wiedzieć, gdzie stoi.
   - Chyba coś rzucają - odezwała się zmęczonym głosem, gdy stanął przy niej.
   Schwycił ją z wściekłością za rękę i pobiegł, nie oglądając się za siebie i klucząc. Ale i tak poczuł dotknięcie na ramieniu.
   
   
I
   
   - ... robić coś więcej, a nie tylko mówić - rzekła Dorothy.
    - Dobrze - odparł David.
   - Musisz zacząć załatwiać, mój drogi, bo inaczej tylko tracisz czas. A masz tylko trzy tygodnie. Pomyślałam sobie: skoro już mamy ten autolot, to lećmy na Marsa i zamieszkajmy tam pod namiotem, jak pionierzy. To...
   - Mars? - powiedział David. - A, jest coś takiego.
   - Mówią, że tak jest cudownie. Wenus jest już zupełnie niemodna. Wszyscy lecą na Marsa. Przynajmniej raz...
   - Więc coś jest z nim nie w porządku - rzekł David beznamiętnie - i polecimy gdzieś indziej.
   - Ale...
   - Dorothy, nieczęsto się upieram, ale tym razem nie ustąpię. Nie polecimy na Marsa. Czy to jest jasne?
    - Oczywiście, kochanie - rzekła Dorothy ze swą zwykłą uległością. - Polecimy na Wenus, jak w zeszłym roku.
   - Przynajmniej wiadomo, czego można się tam spodziewać.
   - Słusznie. Można polecieć nawet w szóstkę...
   David nie słuchał. Kiedy poślubił Dorothy siedem lat temu, była piękna i czarująca. Nie każdy mąż, pomyślał z dumą, może pochwalić się tym, że jego żona wydaje się z latami coraz piękniejsza i bardziej czarująca. On mógł się tym pochwalić.
   - Co mówiłaś? - spytał nieprzytomnie.
   - Powiedziałam: Jacky Greene, kochanie - powtórzyła Dorothy. - Weźmiemy ją do kompletu.
   - Dorothy - rzekł cicho David - prawie zawsze robię to, co chcesz, prawda? Ale mogę ci równie dobrze powiedzieć tu i teraz - podniósł głos - że jeśli zaprosisz tę dziwkę, to ja zostaję w domu!
   - Dobrze, kochanie - powiedziała ulegle Dorothy. - Wiem, że zawsze jej unikasz, ale to naprawdę miła dziewczyna.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •