ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi



X





Luke potykając się dotarł do sterowni. Nie zwracał L uwagi na huk pocisków
energetycznych, które - zbyt słabe, by przebić się przez deflektory frachtowca -
wybuchały na zewnątrz. Własne bezpieczeństwo niewiele go teraz obchodziło.
Załzawionymi oczyma spojrzał na ustawiających przyrządy Solo i Chewbaccę.
- Mam nadzieję, że staruszek zdążył wyłączyć ten promień przyciągający -
powiedział Korelianin. - Jeśli nie, to daleko nie zalecimy.
Luke nie odpowiedział. Wrócił do ładowni, opadł na fotel i ukrył twarz w
dłoniach. Leia przyglądała mu się przez chwilę, po czym podeszła i narzuciła
swój płaszcz na ramiona.
- Nie mogłeś mu pomóc - szepnęła pocieszająco. - W ciągu sekundy było po
wszystkim.
- Nie mogę uwierzyć, że już go nie ma - powiedział Luke ledwie słyszalnym
szeptem. - Nie mogę.

Solo przerzucił dźwignię i spojrzał z niepokojem przed siebie. Na szczęście
wrota hangaru zostały zaprogramowane, by reagować na zbliżanie się
jakiegokolwiek pojazdu. To zabezpieczenie umożliwiało im teraz ucieczkę -
frachtowiec prześliznął się przez nie do końca otwartą klapę i wyleciał w
otwartą przestrzeń.
- Nic - odetchnął z ulgą Solo z głęboką satysfakcją, studiując rząd wskaźników.
- Ani jeden erg do nas nie dociera. Udało mu się jednak.
Chewbacca burknął coś i pilot spojrzał na sąsiedni blok czujników.
- Racja, Chewie. Zapomniałem, że istnieją inne sposoby, żeby namówić nas do
powrotu - wyszczerzył zęby. - Ale do tego latającego grobowca wrócimy tylko w
kawałkach. Przejmij stery.
Odwrócił się i wyszedł.
- Chodź, mały - zawołał przebiegając przez ładownię. - Zabawa jeszcze się nie
skończyła.
Luke nie zareagował, nie poruszył się nawet.
- Zostaw go w spokoju - zażądała gniewnie Leia. - Nie rozumiesz, ile dla niego
znaczył Ben? Wybuch wstrząsnął statkiem i Solo z trudem utrzymał się na nogach.
- No to co? Stary poświęcił się, żeby dać nam szansę ucieczki. Chcesz to
zaprzepaścić, Luke? Chcesz, żeby jego śmierć poszła na marne?
Luke podniósł głowę i popatrzył na Korelianina nieobecnym spojrzeniem... Nie,
nie całkiem nieobecnym. W jego wzroku było coś groźnego, nie pasującego do jego
młodych lat. Bez słowa odrzucił płaszcz i poszedł za pilotem.
Solo wskazał mu wąskie przejście i chłopiec skręcił w nie, uśmiechając się
posępnie. Korelianin zagłębił się w przeciwległy korytarzyk.
Luke znalazł się w obrotowym bąblu wysuniętym z burty statku. Z przejrzystej
półkuli sterczała długa, groźnie wyglądająca rura, której przeznaczenie było
oczywiste od pierwszego rzutu oka. Luke usiadł w fotelu i szybko przestudiował
przyrządy. Tutaj aktywator, tu uchwyt spustu... Tysiące razy obsługiwał już taką
broń... w marzeniach.
W sterowni Leia i Chewbacca obserwowali pełną gwiazd otchłań za iluminatorami,
starając się wypatrzeć atakujące myśliwce, widoczne jako świetliste punkty na
kilku ekranach. Wreszcie Wookie warknął gardłowo i szarpnął kilka dźwigni.
- Tam są! - krzyknęła Leia.
Gwiazdy zawirowały wokół Luke'a, gdy pędzący ku niemu imperialny T-myśliwiec
zrobił zwrot i znikł w oddali. W maleńkiej kabinie jego pilot skrzywił się,
kiedy zdezelowany frachtowiec niespodziewanie znalazł się poza zasięgiem ognia.
Krótka manipulacja przyrządami sprawiła, że maszyna wykonała nawrót i weszła na
nowy tor pościgowy za umykającym statkiem.
Salo prowadził ogień do drugiego myśliwca, którego pilot niemal wyrwał silnik z
łożyska, gdy szybkimi zwrotami próbował uniknąć wysokoenergetycznych promieni
lasera. Jeden z manewrów przerzucił jego maszynę dołem, na przeciwną burtę
przeciwnika. Luke otworzył ogień, jednocześnie dopasowując fotoosłonę.
Chewbacca zajmował się na zmianę instrumentami i obserwacją ekranów namiarowych,
gdy Leia starała się odróżnić obrazy dalekich gwiazd i bliskich napastników.
Dwa myśliwce równocześnie zanurkowały na umykający, skręcający gwałtownie
frachtowiec, próbując złapać w celowniki niespodziewanie zwrotny statek. Solo
otworzył ogień, a w kilka sekund później Luke także uruchomił swoje działa. Oba
myśliwce ostrzelały uciekiniera i przemknęły dalej.
- Nadlatują za szybko! - krzyknął Luke w komunikator.
Kolejny pocisk trafił w dziób frachtowca i deflektory ledwie zdołały go
odchylić. Kabina sterowni zadygotała, a czujniki jęknęły, protestując przeciw
ilości energii, którą musiały wymierzyć i skompensować.
Chewbacca mruknął coś w stronę Lei, a ona kiwnęła głową, jakby zrozumiała.
Drugi myśliwiec wystrzelił swój śmiercionośny ładunek. Tym razem jednak pocisk
przebił przeciążony
ekran i uderzył w burtę statku. Wprawdzie częściowo pochłonięty przez deflektor,
niósł jednak dość energii, by rozbić dużą tablicę kontrolną w głównym korytarzu.
Zadymiło, iskry strzeliły we wszystkie strony. Erdwa Dedwa spokojnie ruszył do
tego miniaturowego piekła, podczas gdy szaleńczy unik statku rzucił mniej
stabilnego Trzypeo w zasobnik pełen zapasowych bloków elektronicznych.
W sterowni zapaliło się ostrzegawcze światełko. Chewbacca rzucił coś do Lei,
która spojrzała na niego z zakłopotaniem żałując, że nie posiada jego daru
wymowy.
Myśliwiec runął na uszkodzony frachtowiec, wprost pod celowniki Luke'a. Chłopiec
przygryzł wargi i wystrzelił. Niesamowicie zwrotny stateczek błyskawicznie
znalazł się poza polem ostrzału, lecz niemal natychmiast Solo odszukał go i
położył ciągłą zaporę ogniową. Myśliwiec wybuchł nagle wielobarwnym blaskiem,
rozrzucając strzępy przegrzanego metalu we wszystkie sektory kosmosu.
Solo obejrzał się i pomachał ręką do Luke'a, a chłopiec uśmiechnął się radośnie.
Potem obaj powrócili do urządzeń celowniczych - drugi myśliwiec zbliżał się do
statku, ostrzeliwując misę transmitera.
W samym środku głównego korytarza płomienie szalały wokół krępej, cylindrycznej
figurki. Ze szczytu górnej kopuły Erdwa Dedwa wyrzucał strumień drobnego białego
proszku. Gdziekolwiek trafiał, ogień cofał się z sykiem.
Luke odprężył się. Niemal nie zdając sobie z tego sprawy, strzelił w wycofujący
się imperialny myśliwiec. Zamrugał powiekami, a gdy otworzył oczy, zobaczył za
szybą wieżyczki tworzące idealną kulę płonące szczątki przeciwnika. Tym razem to
on odwrócił się do Solo z tryumfalnym uśmiechem.
W sterowni Leia obserwowała uważnie odczyty czujników i śledziła obraz nieba w
poszukiwaniu kolejnych myśliwców wroga.
- Są jeszcze dwa - powiedziała do mikrofonu. - I wygląda na to, że straciliśmy
boczne monitory i pole ochronne z prawej burty.
- Nie przejmuj się - odparł Solo, bardziej z nadzieją niż pewnością. -
Wytrzymamy - popatrzył prosząco na ściany - Słyszysz mnie, statku? Wytrzymaj!
Chewie, próbuj ich trzymać po lewej. jeśli...
Musiał przerwać, gdyż T-myśliwiec jak gdyby zmaterializował się nagle w
przestrzeni. Promienie laserów wyciągały się w stronę statku. Drugi pojawił się
po przeciwnej stronie frachtowca. Luke strzelał bez przerwy, nie zwracając uwagi
na ogromną ilość energii, jaką tamten emitował w jego kierunku. Na chwilę przed
tym, nim wróg znalazł się poza zasięgiem, przesunął odrobinę wylot lufy działa i
kurczowo zacisnął palec na spuście. Myśliwiec zmienił się w szybko rosnącą kulę
fosforyzującego pyłu. Ostatni z napastników, najwyraźniej przemyślawszy nowy
układ sił, zawrócił i z pełną szybkością pomknął do bazy.
- Udało się! - krzyknęła Leia, odwróciła się i mocno uścisnęła zaskoczonego
Wookiego. Warknął na nią - bardzo delikatnie.

Darth Vader wkroczył do sali dowodzenia, gdzie gubernator Tarkin obserwował
wielki, rozświetlony ekran. Ukazywał on morze gwiazd, lecz nie ten widok
pochłaniał myśli gubernatora. Prawie nie zwrócił uwagi na wejście Vadera.
- Uciekli? - spytał Czarny Lord.
- Właśnie wykonali skok w hiperprzestrzeń. Nie wątpię, że w tej chwili gratulują
sobie sukcesu
- Tarkin odwrócił się do Vadera. W jego głosie zabrzmiało ostrzeżenie. - Wiele
ryzykuję, ulegając twoim namowom, Vader. Lepiej, żeby się to udało. Jesteś
pewien, że nadajnik na ich statku jest dobrze ukryty?
- Nie ma się czego bać - Czarny Lord nie wątpił w powodzenie. - Ten dzień
przejdzie do historii... dzień, który oglądał ostateczny koniec Jedi, a wkrótce
zobaczy koniec Sprzymierzenia i rebelii.

Solo ruszył do ładowni, by zbadać skalę uszkodzeń, w korytarzu minęła go
zagniewana Leia.
- Co ty na to, skarbie? - rzucił Han, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. -
Całkiem niezła akcja ratunkowa. Wiesz, czasami sam siebie zaskakuję.
- To chyba nie jest specjalnie trudne - przyznała ochoczo. - Chodzi jednak nie o
moje bezpieczeństwo, ale o to, czy informacja w robocie R2 pozostała nie
uszkodzona.
- A co jest tak ważnego w tym robocie?
Leia spojrzała na lśniącą gwiazdami przestrzeń przed dziobem.
- Pełny schemat stacji bojowej. Wierzę, że kiedy przeanalizujemy te dane,
znajdzie się jakiś jej słaby punkt. Do tego czasu, do czasu, kiedy sama stacja
nie zostanie zniszczona, musimy walczyć dalej. Wojna jeszcze się nie skończyła.
- Dla mnie tak - zaprotestował pilot. - Nie poleciałem tu dla waszej rewolucji.
Interesuje mnie ekonomia, nie polityka. Interesy można robić przy każdym
rządzie. I nie zrobiłem tego dla ciebie, Księżniczko. Mam nadzieję, że zostanę
należycie wynagrodzony za narażanie statku i własnej skóry.
- Nie musisz się martwić o nagrodę - zapewniła go, odwracając się, nagle
zasmucona. - Jeżeli kochasz tylko pieniądze... dostaniesz je.
Solo wszedł do sterowni i zamienił się miejscami z Chewbaccą, który z wyraźną
ulgą oddał stery.
Leia wychodząc z kabiny zauważyła zbliżającego się Luke'a.
- Twój przyjaciel rzeczywiście jest najemnikiem - powiedziała cicho. -
Zastanawiam się, czy on w ogóle przejmuje się czymkolwiek... albo kimkolwiek.
Chłopiec spoglądał w ślad za nią, póki nie zniknęła w ładowni, po czym
wyszeptał:
- Ale ja tak... Ja się przejmuję.
Wszedł do sterowni i usiadł w fotelu opuszczonym przed chwilą przez Chewbaccę.
- Co o niej myślisz, Han?
- Staram się o niej nie myśleć - odparł bez wahania Solo.
Luke prawdopodobnie nie chciał, by ktoś słyszał jego odpowiedź, mimo to
Korelianin złowił uchem jego ciche: "To dobrze".
- Z drugiej strony - dodał zamyślony pilot - jest całkiem rozsądna. Nie wiem...
Jak myślisz, czy byłoby możliwe, żeby Księżniczka i taki facet jak ja..
- Nie - zaprzeczył gwałtownie Luke.
Solo uśmiechnął się, rozbawiony zazdrością młodego człowieka. W głębi duszy nie
był pewien, czy dodał ostatnie zdanie, żeby rozdrażnić swego naiwnego
przyjaciela, czy dlatego... że było prawdą?

Yavin był planetą nie nadającą się do zamieszkania - gazowy gigant otoczony
pastelowym rysunkiem stratosferycznych chmur. Tu i tam jego połyskującą słabo
atmosferę poruszały cyklony - wiejące z prędkością sześciuset kilometrów na
godzinę wichry mieszające gazy troposfery Yavina. Był to świat przyczajonego
piękna i natychmiastowej śmierci dla każdego, kto chciałby dotrzeć do stosunkowo
niewielkiego jądra zamarzniętych cieczy.
Niektóre spośród licznych księżyców giganta same miały rozmiary planet, a trzy z
nich nadawały się do zamieszkania przez istoty humanoidalne. Szczególnie
zachęcający był satelita oznaczony przez odkrywców systemu numerem czwartym.
Błyszczał jak szmaragd w kolii księżyców Yavina, bogaty życiem roślinnym i
zwierzęcym. Nie był jednak wymieniany wśród obiektów utrzymujących ludzkie osady
- leżał zbyt daleko od zasiedlonych obszarów Galaktyki.
Być może to właśnie, a może jakieś inne, wciąż nie poznane przyczyny były
powodem, że rasa, jaka wyszła z dżungli czwartego satelity, wyginęła cicho na
długo przedtem, nim pierwszy badacz-człowiek postawił stopę na tym maleńkim
świecie. Niewiele wiedziano o owych istotach, oprócz tego, że pozostawiły po
sobie pewną liczbę monumentalnych budowli i że były jedną z wielu ras, które
próbowały sięgnąć gwiazd, by doznać porażki w tym desperackim przedsięwzięciu.
Wszystkim, co po nich pozostało, były kopce i pokryte roślinnością pagórki w
miejscu pochłoniętych przez dżunglę budowli. Lecz choć rozsypali się w pył, ich
wytwory i ich planeta nadal służyły ważnemu celowi.
Dziwne głosy i ledwie słyszalne jęki rozbrzmiewały z każdego drzewa i zagajnika;
istoty ukrywające się wśród poszycia pohukiwały, warczały i mruczały. A kiedy na
księżycu czwartym wstawał świt zwiastujący kolejny długi dzień, w gęstej mgle
rozbrzmiewał szczególnie dziki chór ryków i przedziwnie modulowanych wrzasków.
Jeszcze dziwniejsze odgłosy dochodziły nieustannie z pewnego niezwykłego
miejsca, gdzie znajdowała się świątynia, najwspanialsza z budowli, które
zaginiona rasa wzniosła ku niebu. Z grubsza piramidalna konstrukcja była tak
ogromna, że zdawało się niemożliwe ukończenie jej bez pomocy współczesnych
technik grawitronicznych. A jednak wszelkie ślady mówiły tylko o prostych
maszynach i gracy rąk. A może o dawno zaginionych obcych urządzeniach...
Nauka mieszkańców księżyca zaprowadziła ich w ślepą uliczkę, przynajmniej jeśli
idzie o podróże poza planetę. Mimo to niektóre z ich odkryć przewyższały
analogicznie osiągnięcia Imperium - jednym z nich była ciągle nie wyjaśniona
umiejętność wycinania i transportu gigantycznych bloków kamienia.
Z takich właśnie bloków litej skały zbudowano świątynię. Dżungla pokryła nawet
jej wysokie stropy, zalewając je głęboką zielenią i brązem. Nie osłonięty
roślinnością pozostał jedynie fragment podstawy frontowej ściany. Długie mroczne
wejście zaprojektowane przez budowniczych zostało powiększone, by mogło służyć
obecnym mieszkańcom budowli.
Maleńki pojazd, którego metaliczne burty widać było z daleka pomiędzy
wszechobecną zielenią, pojawił się między drzewami. Brzęczał niby tłusty, leniwy
żuk, niosąc swych pasażerów w stronę otworu w ścianie świątyni. Przeskoczył
spory obszar nagiej ziemi i znikł w czarnej jamie wejścia, by pozostawić dżunglę
w łapach i szponach niewidocznych bestii.
Pradawni budowniczowie nie rozpoznaliby wnętrza świątyni. Metalowe płyty
zastąpiły kamień, ścianki działowe zrobione były z plastiku, zamiast z drewna.
Nie zauważyliby także kolejnych pięter wyrytych w skale macierzystej planety,
gdzie mieściły się połączone windami hangary pełne rakiet.
Śmigacz zatrzymał się wewnątrz świątyni, gdzie na poziomie gruntu mieściła się
najwyższa sala. Grupka
stojących w pobliżu ludzi przerwała głośne dyskusje i podbiegła do pojazdu.
Na szczęście dla siebie Leia Organa natychmiast wyskoczyła ze śmigacza. Gdyby
nie to, mężczyzna, który dobiegł pierwszy, wyciągnąłby ją sam, tak wielka była
jego radość. Ograniczył się jednak do miażdżącego uścisku, a jego towarzysze
krzyczeli głośno.
- Jesteś bezpieczna! - zawołał. - Baliśmy się, że nie żyjesz. - Nagle odstąpił
na krok i skłonił się formalnie. - Kiedy dowiedzieliśmy się o Alderaan,
sądziliśmy, że Wasza Wysokość... zginęła z resztą ludności.
- To już minęło, komandorze Willard - odparła. - Musimy myśleć o przyszłości.
Alderaan i jego mieszkańcy odeszli - nagle jej głos stał się gorzki i zimny,
przerażający u tak delikatnej dziewczyny. - Musimy dopilnować, by coś takiego
już się nie zdarzyło. Nie mamy czasu na żałobę, komandorze. Stacja bojowa z
pewnością śledziła nasz lot.
Solo próbował zaprotestować, ale uciszyła go twardym spojrzeniem.
- To jedyne wyjaśnienie łatwego powodzenia naszej ucieczki. Posłali za nami
tylko cztery myśliwce. Równie dobrze mogli wysłać setkę.
Na to Korelianin nie znalazł odpowiedzi. Nadal jednak był nadąsany. Leia skinęła
na Erdwa Dedwa.
- Trzeba zbadać informacje ukryte w tym robocie i ustalić plan ataku. To nasza
jedyna nadzieja. Sama stacja jest potężniejsza, niż ktokolwiek podejrzewał -
zniżyła głos. - Jeżeli dane nie wskażą jakiegoś słabego punktu, to nic nie zdoła
ich powstrzymać.
Luke zobaczył wtedy obraz jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy dla większości
ludzi. Kilku techników podeszło do Erdwa Dedwa, otoczyło go i delikatnie
podniosło. Po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni w życiu widział robota
niesionego z szacunkiem przez ludzi.

Teoretycznie żadna broń nie potrafiła przebić niezwykle twardego kamienia murów
starożytnej świątyni. Luke jednak widział rozrzucone szczątki Alderaan i
wiedział, że dla operatorów stacji bojowej cały księżyc będzie zaledwie jeszcze
jednym abstrakcyjnym zadaniem z przemiany materii i energii.
Mały Erdwa Dedwa spoczął wygodnie na honorowym miejscu. Końcówki komputerów i
banków danych sterczały z jego korpusu na kształt metalicznej fryzury. Ściana
ekranów i wskaźników wyświetlała techniczne informacje zmagazynowane na
mikrotaśmie w mózgu robota. Trwało to już kilka godzin - wykresy, plany,
zależności.
Najpierw zwalniano tempo przepływu informacji, by podać ją do czytników
komputerów o bardziej złożonych konstrukcjach. Potem najbardziej istotne dane
przekazywane były ludzkim analitykom dla dokładnej oceny.
Przez cały czas Ce Trzypeo stał obok Erdwa i zastanawiał się, w jaki sposób tyle
złożonych informacji może się zmieścić w tak prostym robocie.

Główna sala odpraw mieściła się głęboko w murach świątyni. Nad długim, niskim
pomieszczeniem dominowało niewielkie podium i potężny ekran. We wnętrzu tłoczyli
się piloci, nawigatorzy i liczne jednostki R2. Zniecierpliwieni i czujący się
trochę nieswojo Han Solo i Chewbacca stanęli możliwie daleko od podium i
zgromadzonych na nim oficerów i senatorów. Solo starał się odszukać w tłumie
Luke'a. Pomimo jego zdroworozsądkowych argumentów i próśb, ten zwariowany
szczeniak opuścił go i przyłączył się do wojskowych pilotów. Nie znalazł go
tutaj, dostrzegł jednak i księżniczkę rozmawiającą z jakimś starszym facetem
obwieszonym medalami.
Kiedy poważny, dystyngowany mężczyzna o wyglądzie człowieka, który widział w
życiu już zbyt wiele śmierci, podszedł do ekranu, Korelianin popatrzył na niego
z uwagą, podobnie jak wszyscy zebrani. Gdy tylko zapanowała cisza, generał Jan
Dodonna ustawił mikrofonik przypięty do piersi i wskazał gestem ręki siedzącą
niedaleko grupę.
- Wszyscy znacie tych ludzi - powiedział. - To senatorzy i dowódcy ze światów,
które udzieliły nam otwartej lub dyskretnej pomocy. Przybyli, by być wśród nas w
chwili, która może się okazać decydująca.
Jego wzrok zatrzymywał się na twarzach zebranych w audytorium i nikt na kogo
spojrzał, nie pozostał nieporuszony.
- Stacja bojowa Imperium, o której wszyscy już słyszeliście, zbliża się do nas
od przeciwnej strony Yavina i jego słońca. Daje nam to nieco czasu, ale musimy
ją zatrzymać, raz na zawsze, zanim osiągnie ten księżyc, zanim wymierzy w nas
swoją broń tak, jak niedawno wymierzyła w Alderaan.
Na wzmiankę o tak bezlitośnie zniszczonej planecie groźny pomruk przebiegał
przez tłum.
- Stacja - kontynuował Dodonna - jest ciężko opancerzona i ma większą siłę ognia
niż połowa floty Imperium. Lecz jej osłona została zaprojektowana dla odpierania
prowadzonych na wielką skalę ataków. Niewielki, jedno- czy dwumiejscowy
myśliwiec powinien się przemknąć przez jej ekrany.
Szczupły, zgrabny mężczyzna przypominający starszą wersję Hana Solo podniósł
rękę i wstał. Dodonna spojrzał na niego pytająco.
- O co chodzi, Czerwony Dowódco?
Mężczyzna wskazał na ekran ukazujący komputerowy portret stacji bojowej.
- Proszę darować, sir, ale co mogą zrobić nasze myśliwce czemuś takiemu?
- No cóż - zastanowił się Dodonna. - Imperium nie uważało, by jednoosobowa
rakieta stanowiła groźbę dla czegokolwiek prócz innego małego statku, na
przykład T-myśliwca. W przeciwnym razie założyliby szczelniejsze ekrany.
Najwyraźniej są przekonani, że ich artyleria potrafi odeprzeć każdy atak lekkich
maszyn. Jednak analiza planów zdobytych przez księżniczkę Leię ujawnia coś, co
wydaje się słabym punktem w konstrukcji stacji. Duży statek nie zdoła się tam
dostać, ale X- lub Y-skrzydłowe myśliwce dadzą radę. Chodzi o niewielki szyb
wentylacyjny. jego waga wielokrotnie przewyższa rozmiary: jest to nie chroniony
tunel biegnący bezpośrednio do głównego reaktora zasilającego stację. Ponieważ
służy jako zawór awaryjny dla ewentualnej nadwyżki ciepła reaktora, ekran
cząsteczkowy jest wykluczony. Bezpośrednie trafienie zainicjuje reakcję
łańcuchową, która zniszczy stację.
W pokoju rozległy się pełne niedowierzania pomruki. Im bardziej doświadczony był
pilot, tym bardziej niemożliwe zdawało mu się to przedsięwzięcie.
- Nie mówiłem, że to będzie łatwe - przypomniał Dodonna. Wskazał na ekran. -
Musicie wlecieć w ten korytarz, wyrównać lot nad powierzchnią i dostać się... o,
tutaj. Cel ma zaledwie dwa metry średnicy. Potrzebne jest dokładne trafienie pod
kątem równo dziewięćdziesiąt stopni, żeby dotrzeć do reaktora. A tylko
bezpośrednie trafienie zapoczątkuje reakcję. - Przerwał na chwilę. - Mówiłem, że
wylot szybu nie ma osłon cząsteczkowych. Niemniej jednak posiada pełną osłonę
przeciwpromienną. To oznacza, że działa
energetyczne nie wchodzą w grę. Będziecie musieli użyć torped protonowych.
Niektórzy z pilotów zaśmiali się niewesoło. Jeden z nich, nastolatek, noszący
nieprawdopodobne imię Wedge Antilles, zajmował miejsce obok Luke'a. Erdwa Dedwa
był tam także, stojący przy innym R2, który tylko świsnął posępnie.
- Dwumetrowy cel na pełnej szybkości... i to z torpedą - parsknął Antilles. - To
niewykonalne, nawet dla komputera.
- Wcale nie - zaprotestował Luke. - W domu polowałem ze swojego T-26 na szczury
pustynne. Nie były wiele większe niż dwa metry.
- Doprawdy? - zapytał drwiąco młodzik. - Powiedz, kiedy już goniłeś upatrzonego
szczura, czy było z nim tysiąc innych uzbrojonych w karabiny laserowe i
strzelających do ciebie? - ze smutkiem pokręcił głową. - Wierz mi, jeżeli
strzelają choć na tyle dobrze, żeby trafić w stodołę, to nie potrzebują nic
więcej przy tej sile ognia.
Jakby chcąc potwierdzić złe przeczucia Antillesa, Dodonna wskazał na łańcuch
światełek na wciąż zmieniającym się schemacie.
- Zwróćcie szczególną uwagę na te umocnienia. To wieże ciężkiej artylerii
ustawione na osiach równoleżnikowych, a także kilka baterii chroniących kierunki
południkowe. W dodatku generatory pola spowodują spore odchylenia nad szybem.
Jak sądzę manewrowalność w tym sektorze będzie mniejsza niż zero trzy.
To oświadczenie wywołało głośniejszy pomruk.
- Pamiętajcie - ciągnął generał. - Konieczne jest bezpośrednie trafienie.
Eskadra Żółta da osłonę Czerwonej przy pierwszym ataku, Zielona będzie osłaniać
Błękitną przy drugim. jakieś pytania?
W pomieszczeniu rozległ się przytłumiony szum. Wstał jeden z pilotów, szczupły
i przystojny - zdawało się nawet, że zbyt przystojny, by poświęcić życie dla
czegoś tak abstrakcyjnego jak wolność.
- A jeżeli oba ataki nie powiodą się? Co potem? Dodonna uśmiechnął się
powściągliwie.
- Nie będzie żadnego "potem". Pilot wolno kiwnął głową i usiadł. - Czy jeszcze
ktoś?
Panowała brzemienna oczekiwaniem cisza.
- A więc do rakiet, I niech moc będzie z wami. Mężczyźni, kobiety i roboty
ruszyli do wyjścia, podobni do oliwy wyciekającej z płytkiego naczynia.

Windy szumiały, wynosząc wciąż kolejne śmiercionośne sylwetki z podziemi do
głównego hangaru świątyni. Luke, Trzypeo i Erdwa Dedwa szli wolno w stronę
wyjścia, nie zwracając uwagi ani na tłum pilotów, ani na zespoły mechaników
dokonujących ostatnich kontroli, ani na snopy iskier wyrzucanych przez
rozłączane kable. Wpatrywali się za to w dwie znajome postacie.
Solo i Chewbacca ładowali stos niewielkich metalowych skrzynek do opancerzonego
śmigacza. Czynność ta zajmowała ich całkowicie - ignorowali zupełnie
przygotowania dziejące się wokół nich.
Solo na chwilę podniósł głowę, spojrzał na zbliżającego się Luke'a i roboty, po
czym powrócił do załadunku. Chłopiec przyglądał mu się smutno; w jego duszy
wrzały sprzeczne emocje. Solo był zarozumiały, lekkomyślny, nietolerancyjny i
samolubny. Był też odważny do przesady, pomocny i zawsze czarujący. Ta
kombinacja tworzyła przyjaciela dość kłopotliwego - ale jednak przyjaciela.
- Dostałeś swoją nagrodę - odezwał się wreszcie chłopak, wskazując stos
skrzynek. - I odchodzisz?
- Zgadza się, mały. Mam parę starych długów do spłacenia, a nawet gdybym nie
miał, to chyba nie byłbym taki głupi, żeby tu zostawać - spojrzał na chłopca
uważnie. - Jesteś niezły w walce, mały. Czemu nie polecisz z nami? Znajdę ci coś
do roboty.
Ta wypowiedź doprowadziła Luke'a do szału.
- Dlaczego się nie rozejrzysz i nie popatrzysz dla odmiany na coś innego niż
własny zysk? Wiesz, co tu będzie się działo, z kim ci tutaj będą walczyć!
Potrzebują dobrych pilotów. Ale ty odwracasz się od nich plecami.
Korelianin nie wyglądał na zdenerwowanego tą poradą.
- Co komu z nagrody, jeśli nie może jej wydać? Atakowanie tej stacji nie mieści
się w mojej definicji odwagi. To raczej samobójstwo.
- Tak... Uważaj na siebie, Han - mruknął Luke, a odwracając się powiedział
cicho: - Ale w tym akurat jesteś najlepszy, prawda?
Ruszył wraz z robotami w głąb hangaru. Solo spojrzał za nim z wahaniem.
- Hej, Luke! - krzyknął. - Niech moc będzie z tobą!
A kiedy chłopiec odwrócił się, mrugnął porozumiewawczo. Luke pomachał ręką i
znikł w tłumie mechaników i robotów.
Solo wrócił do pracy. Podniósł skrzynkę... i zatrzymał się. Chewbacca wpatrywał
się w niego nieruchomo.
- No, czego się gapisz, ponuraku? Wiem, co robię! Do roboty!
Wolno, nie spuszczając oczu ze swego partnera, Wookie zajął się przenoszeniem
ciężkich pojemników. Smutne myśli rozwiały się, gdy tylko Luke dostrzegł
drobną, szczupłą sylwetką czekającą obok jego statku - statku, który mu dano.
- Jesteś pewien, że tego właśnie chciałeś? - spytała księżniczka Leia. - Może
się okazać, że ta nagroda niesie śmierć.
Luke z zachwytem wpatrywał się w smukły metalowy kształt.
- Tego chciałem. Bardziej niż czegokolwiek na świecie.
- Więc co się stało?
Chłopiec obejrzał się i wzruszył ramionami.
- Chodzi o Hana. Myślałem, że zmieni zdanie. Miałem nadzieję, że przyłączy się
do nas.
- Każdy człowiek musi iść własną drogą - jej głos stał się głosem senatora. -
Nikt nie może jej wybrać za niego. Priorytety Hana Solo różnią się od naszych.
Chciałabym, by było inaczej, lecz nie umiem go potępić - stanęła na palcach i
pocałowała go szybko, jakby z zakłopotaniem. Potem odwróciła się. - Niech moc
będzie z tobą - rzuciła odchodząc.
- Chciałbym tylko - mruknął pod nosem Luke, podchodząc do statku - żeby Ben tu
był.
Był tak pochłonięty myślami o Kenobim, księżniczce i Hanie, że nie zauważył
człowieka, który niespodziewanie chwycił go za ramię. Obejrzał się i jego
irytacja minęła natychmiast, gdy tylko rozpoznał, kto go zaczepił.
- Luke! - wykrzyknął tamten. - Nie do wiary! Skąd się tu wziąłeś? Lecisz z nami?

- Biggs! - Luke mocno uścisnął przyjaciela. - Oczywiście, że będę tam z wami -
posmutniał nagle. - Zresztą nie mam już wyboru. - Po chwili jednak poweselał
znowu. - Tak wiele mam ci do opowiadania....
Głośne okrzyki i wybuchy śmiechu obu przyjaciół wyraźnie kontrastowały z powagą
innych ludzi w hangarze. Zwróciło to uwagę starszego mężczyzny o wyglądzie
weterana, znanego młodszym pilotom tylko jako Błękitny Dowódca.
Jego twarz wyrażała zainteresowanie. Była to twarz spalona tym samym ogniem,
który migotał w jego oczach, płomieniem podtrzymywanym nie rewolucyjną gorączką,
lecz latami, w czasie których przeżył i widział zbyt wiele niesprawiedliwości.
Teraz interesowała go ta para młodych ludzi, którzy za kilka godzin będą
prawdopodobnie cząsteczkami zamarzniętego mięsa latającymi wokół Yavina.
Rozpoznał jednego z nich.
- Czy nie nazywasz się Luke Skywalker? Sprawi cię na Incomie T-65?
- Sir - wtrącił Biggs, zanim jego przyjaciel zdążył odpowiedzieć - Luke jest
najlepszym pilotem w obszarach zewnętrznych.
Starszy mężczyzna poklepał Luke'a po ramieniu i spojrzał na statek oczekujący
startu.
- Jest się czym chwalić. Sam mam ponad tysiąc godzin na skoczku Incoma. -
Przerwał na chwilę. - Kiedyś spotkałem twojego ojca. Byłem wtedy małym chłopcem.
To był wspaniały pilot. Tam w górze na pewno pójdzie dobrze. A jeśli jesteś choć
w połowie tak dobry jak twój ojciec, to pójdzie ci o wiele lepiej niż dobrze.
- Dziękuję, sir. Będę się starał.
- Sterowanie X-skrzydłowcem T-65 niewiele się różni od prowadzenia skoczka -
kontynuował Błękitny Dowódca. - Tyle że - uśmiechnął się okrutnie - ładunek jest
nieco innego typu.
Odwrócił się i ruszył do swego myśliwca. Nie było czasu nawet na jedno pytanie z
tysiąca, które chciał mu jeszcze zadać Luke.
- Muszę się pakować na pokład, Luke. Opowiesz mi to wszystko, kiedy wrócimy,
dobrze?
- Dobra. Mówiłem ci, Biggs, że kiedyś tu trafię. - Mówiłeś - Biggs poprawiając
swój skafander
szedł już w stronę zespołu rakiet. - Znów będzie jak za dawnych czasów. jesteśmy
parą asów, których nikt nie zatrzyma.
Luke roześmiał się. Kiedyś pocieszali się tym zdaniem, kiedy pilotowali
gwiazdoloty z piasku i desek, ukryci za łuszczącymi się, dziurawymi ścianami
domów Anchorhead... lata, długie lata temu.
Raz jeszcze Luke spojrzał na swój statek, podziwiając jego groźną sylwetkę. Mimo
zapewnień Błękitnego Dowódcy musiał przyznać, że nie bardzo przypominał skoczek
Incoma. Erdwa Dedwa był właśnie mocowany do gniazda R2 za kabiną myśliwca. Obok
stał humanoidalny robot, ze smutkiem obserwując operację, i przestępując z nogi
na nogę.
- Trzymaj się mocno - pouczał małego robota Ce Trzypeo. - Musisz wrócić. Jeżeli
nie wrócisz, to na kogo będę krzyczał? - u Trzypeo argument ten świadczył o
głębokich przeżyciach emocjonalnych.
Erdwa zabuczał uspokajająco do przyjaciela. Luke wspiął się do kabiny. W głębi
hangaru widział Błękitnego Dowódcę siedzącego już w fotelu akceleracyjnym i
dającego sygnały obsłudze technicznej. Huk w hangarze potęgował się stale, gdy
kolejne maszyny uruchamiały silniki. W zamkniętym obszarze świątyni ryk był
ogłuszający.
Coś zastukało w jego hełm. Obejrzał się - główny mechanik pochylał się w jego
stronę, ale i tak musiał krzyczeć, by być słyszanym w potwornym hałasie.
- Ten twój R2 wygląda na solidnie zużyty. Dać ci nowego?
Zanim odpowiedział, Luke spojrzał przelotnie na Erdwa, który umieszczony w swoim
gnieździe wydawał się stałą częścią myśliwca.
- Nigdy w życiu. Ten robot i ja wiele razem przeszliśmy. Wszystko w porządku,
Erdwa?
Automat odpowiedział uspokajającym gwizdem. Mechanik zeskoczył i Luke zaczął
końcowy przegląd aparatury. Z wolna docierało do niego, na co się porywają. Lecz
żadne uczucia nie mogły już zmienić jego decyzji. Nie był już jednostką
działającą wyłącznie dla zaspokojenia indywidualnych potrzeb. Coś nowego
połączyło go teraz z każdym mężczyzną, każdą kobietą w tym hangarze.
Wokół niego rozgrywały się sceny pożegnań - niektóre poważne, inne żartobliwe,
wszystkie pełne emocji maskowanej przez pośpiech. Luke odwrócił wzrok - jeden z
pilotów żegnał się z mechanikiem - zapewne siostrą lub żoną, a może po prostu
przyjaciółką - gwałtownym, czułym uściskiem.
Zastanawiał się, ilu z nich ma swoje własne drobne porachunki do wyrównania z
Imperium. Coś zatrzeszczało w hełmie. W odpowiedzi przesunął niewielką dźwignię.
Statek potoczył się do przodu, wolno, lecz z rosnącą prędkością zbliżając się do
bramy świątyni.




POPRZEDNISPIS TRESCIDALEJ


  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •