ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


24






























O TYM, JAK ODŁUCZYŁA SIĘ ŚMIAĆ...

(Wspomnienia z deportacji na "sybir" do Kazachstanu Leokadii Syzdół ze
Skarżyska Kamiennej )

- Po aresztowaniu męża w 1939 r. wczesnym porankiem przyszło do mojego
mieszkania trzech "strełków". Oświadczyli, że mnie i dzieci zabierają do
Olechnowicza na stację kolejową. Było to na początku kwietnia 1940r. Najpierw
zrobiono rewizję. W międzyczasie weszła do pokoju moja gospodyni - Białorusinka
i zabrała kożuch męża, w który chciałam ubrać na drogę jedno z dzieci. Ponieważ
szukając kożucha płakałam, córeczka powiedziała, że to babunia zabrała, bo tak
dzieci nazywały gospodynię. Wówczas jeden z nich podszedł do niej i przyniósł ów
kożuszek. Drugi jednak bagnetem wykłuł oczy Matce Boskiej Niepokalanej na
obrazie, który wisiał w sypialni. Pozostali bluźnili i cieszyli się z tego...
- W przeddzień rewizji do szafy w sieni schowałam słoninę z połowy wieprza, za
którą jeszcze nie zapłaciłam. Zabrałam ją ze sobą w pokrowcu na kołdry. Cały
czas słyszałam tylko "bystriej, bystriej...". Ale nie tak szybko można było się
wybrać w nieznane z dwojgiem małych dzieci. Przy wychodzeniu zabrałam ze sobą
klucz od swego mieszkania, jakbym do niego miałam jeszcze powrócić...
- Wieziono nas jak prawdziwych przestępców. Córka miała wtedy 4 lata, a syn 2.
Jeden z żołdaków prowadził mnie, a dwóch pozostałych szło po obu stronach sań z
bagnetami skierowanymi w naszą stronę. Na miejscu kazano mi wejść do wagonu, w
którym przewożono wcześniej bydło. Na odjazd czekaliśmy 3 dni...
- Jechaliśmy ponad 4 tygodnie na Syberię. W końcu dotarliśmy do Kowalówki w
Pawłodarskiej "obłosci". Zamieszkało tam nas 8 rodzin. Każdy musiał się najpierw
zgłosić do "Sielsowietu", a następnie wyszukać sobie kwaterę. Ja z dziećmi i
samotną nauczycielką panią Konorowicz zamieszkałyśmy u gospodarzy. Tam też
złożyłam w ich piwnicy słoninę, którą po dwóch dniach skradziono mi. Po pewnym
czasie przenieśliśmy się do staruszków. Byliśmy u nich kilka dni, bo gdy
przyjechał ich syn komsomolec, to kazał nam się wynosić. A przecież nie
mieszkałyśmy w domu, tylko w jakimś chlewisku bez dachu. Strawę gotowałam na
podwórku na cegiełkach...
- Był już wieczór, gdy jedno dziecko wzięłam na rękę, drugie za rękę i
poszliśmy do przewodniczącego kołchozu, żeby ten wskazał nam jakieś mieszkanie.
On powiedział, że nigdzie nie pójdziemy, ale zatrzymamy się u niego. Byliśmy tam
kilka dni. O ile on był jeszcze człowiekiem, o tyle jego żona była prawdziwą
"heterą". Kiedy odchodziłam od niego, córka zapytała mnie, dokąd idziemy i gdzie
jest nasze mieszkanie? Pełna łez odpowiedziałam - tam w niebie...
- Przenieśliśmy się do kobiety, która była dojarką w kołchozie, a jej
siostra chorowała na gruźlicę. W tym czasie nigdzie nie pracowałam, gdyż nam nie
pozwolono. A więc szyłam. Nigdy w życiu nie zajmowałam się krawiectwem. Ale
ponieważ mieszkanki nie były kapryśne, więc szyłam i to ręcznie. Jak do tego
doszło? Zdjęłam swoją bluzkę, rozprułam ją, wygładziłam szwy i w zależności od
tego, czy to miała być bluzka, czy sukienka, dodawałam fałdę czy falbankę
zgodnie z własną inwencją. Szyłam całymi dniami a pod wieczór zanosiłam do domu
i za tę pracę otrzymywałam dzbanek mleka. Moja kariera krawiecka zakończyła się
niepowodzeniem, kiedy przyniesiono mi do uszycia męski garnitur. Zepsułam go...
- Wreszcie przyjęto mnie do kołchozu. Najbardziej zabolał mnie fakt, gdy
na początku tej pracy musiałam zbierać ręcznie krowie łajno, łączyć je z drobną
słomą i wygniatać, gdyż miało to służyć w zimie jako opał. Całe ręce miałam
zielone od tej pracy. Myślałam, że tylko Polakom dano taką pracę. Okazało się,
że wszyscy to robili...
- Ostatnie trzy lata pracowałam w szkole jako nauczycielka. Raz wpadła mi
w ręce gazeta "Wolność" pisana po polsku. Dowiedziałam się z niej, że Wanda
Wasilewska jest w Moskwie. Wzięłam jej adres i napisałam serdeczny list.
Przedstawiłam jej, kim jestem i gdzie przebywam. Poprosiłam ją o pomoc w
nauczaniu szkolnym. Niedługo czekałam, bo dosłownie po dwóch tygodniach dostałam
wezwanie do inspektoratu odległym o 49 km, żeby zgłosić się po odbiór
podręczników. Nie umiałam przecież języka rosyjskiego na tyle, żeby posługiwać
się nim w szkole...
- Szkoła w Kowalówce była niepełną szkołą średnią. Liczyła 8 klas.
Dostałam różne przedmioty: geografię Rosji, chemię, fizykę, a nawet stalinowską
konstytucję. Ponieważ nie umiałam języka rosyjskiego, uczyłam się go sama na
pamięć, dopiero później przekazywałam wiedzę uczniom. Aby mieć światło w
mieszkaniu, od traktorzysty dostałam trochę ropy. Wlałam ją w małą buteleczkę, a
knot zrobiłam z wełnianej chustki. Pomieszczenie było całe zakopcone, a ja z
blondynki zrobiłam się szatynką. Jednak nikt z uczniów nie śmiał się ze mnie i
nie dokuczał. Najgorzej było z chemią. Wypisywałam na tablicy różne wzory
reakcji chemicznych, ale nic nich nie rozumiałam...
- Któregoś dnia na wizytację przyjechała pani inspektor, gdy prowadziłam
lekcję geografii Rosji. Powiedziała wtedy, żeby można było uczyć geografii, to
trzeba kochać swoją ojczyznę, wtedy materiał będzie dobrze przyswojony. Miała
rację... Za tę prace dostałam 600 rubli i wiadro prosa. Z tym, że pud
ziemniaków kosztował 800 rubli...
- Ponieważ to nie wystarczało na wyżywienie musiały pomagać mi dzieci.
Wczesną wiosną chodziły ze mną na zbieranie kłosów, z czego połowę należało
oddawać kołchozowi. Ponieważ musiałam opuszczać dzieci nie raz na kilka dni,
musiałam im zabezpieczyć jakieś wyżywienie. Z prosa piekłam placuszki wielkości
kotletów. Bywało, że głodne dzieci zjadały wszystkie nie zostawiając dla mnie.
Dostawały za to lanie. Doszłam do takiego stanu psychicznego, że pewnego dnia
próbowałam odebrać sobie życie. Dzieci zauważyły to i z płaczem krzyczały:
"mamo, my już nie jesteśmy głodne..." Wiele było takich scen, o których nie będę
mówić...
Wreszcie dostaliśmy zawiadomienie o wyjeździe do kraju. Ta sama pani
inspektor, która dała mi pracę nalegała abym pozostała w Kazachstanie. Mówiła,
że Polska jest teraz biedna, a ja jestem już znaną i cenioną nauczycielką. Ale
jej mowa była na próżno... Do kraju jechaliśmy 6 tygodni. Na drogę dostaliśmy
chleb i trochę śledzi. Będąc w Rosji na Syberii napisałam list do prokuratora z
zapytaniem,, gdzie jest mój mąż i co się z nim dzieje? Odpisał mi, że
aresztowany 20.12.1939r. został skazany na 8 lat ciężkiej pracy i wywieziony
został aż pod koło polarne. Wpadłam wówczas w histeryczny śmiech. I od tej pory
nie umiem się już śmiać i cieszyć...

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •