ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Janusz A. Zajdel
Satelita (ze zbioru: "Wyższe racje")
-----------------------------------------------------------------

Wieczór był ciepły i pogodny. Księżyc w pierwszej kwadrze
stal dość wysoko.
- Świetna widoczność! - ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę
w stronę Księżyca. - Tylko... trzeba koniecznie dorobić trójnóg.
Wszystko się trzęsie...
- Oprzyj o komin - poradziłem.
Nasza siedemnastokrotna lunetka nie była szczytem
doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym
sposobem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak, z braku
czegoś lepszego...
Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księżycowego ter­
minatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem
pryszcze pierścienistych kraterów. Ledwo widoczne dla nieuzbro­
jonego oka ciemniejsze obszary "mórz" występowały ostro na tle
rtęciowej bieli.
Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z
wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego
miasta - tą ciszę dalekich odgłosów przejeżdżających tramwajów i
samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki, wypływającej z ot­
wartych okien, urywków głośniejszych rozmów...
W taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieżdżonym nad głową,
myśli krążą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki,
wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury. Ciszę zamącił
gwar podniesionych głosów; to grupa kilkunastolatków obsiadła
stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie,
przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko poje­
dyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było
gęsto "grubym słowem":
- ...To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go kurwa, w
mordę i mówie: "0 co sie rozchodzi?" ...
- Pieprzysz! - zaprotestował ktoś sceptycznie.
- No nie, jak rany! - bronił się mówca. - Możesz Zenka spy­
tać!
Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi
młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą
oni w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się
wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię Księżyca,
poleci dalej... a oni? Pozostaną tam, na dole blisko Ziemi, nie
umiejący oderwać się od niej choćby myślą...
- Popatrz! - trącił mnie Jerzy. - Satelita.
Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra
światła. Wstałem i przyłożyłem do oka lunetę.
- To chyba "Echo-2" - powiedziałem, unosząc stopniowo ku
górze tubus lunetki i przechylając głowę do tylu, by nie stracić
go z pola widzenia obiektywu.
Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć
poruszenie, a jakiś glos zawołał:
- Chłopaki! Zobaczta!
- Gdzie? Co? - zainteresowali się inni.
- 0, tam, na górze!
- O rany! Ale się przysadzili!
- A tam drugi!
- Teee! Zostawta dla nas!
W glosach brzmiało radosne podniecenie, co chwilę wybuchał
rżący śmiech. Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy
kilku wzniesionych ku nam twarzy... Po chwili dopiero zrozu­
miałem, o co chodzi: nasza lunetka miała kształt i rozmiary przy­
pominające... butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za
wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tylu i sterczący
ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie
stosowany sposób opróżniania półlitrówki... Takie też skojarzenie
nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze
śmiechu celebrowałem dalej swą czynność.
Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom,
wysączającym na dachu, w świetle księżyca, butelkę alkoholu...
Entuzjazm ich narastał z każdą chwilą. Rozległy się gwizdy i
okrzyki. Czuło się, że młodzi ludzie są całym ciałem i duszą z
nami, że krtanie ich kurczą się i rozprężają w rytmie rozkosznego
gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i
sympatii, zachęcając nas i przeżywając niezwykle widowisko, jakby
sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła
perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: że nie na
ławce w parku nie na klatce schodowej ani w bramie - a właśnie na
dachu! Tego jeszcze żaden z nich nie próbował! Satelita osiągnął
tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją
ponownie, kierując na Księżyc.
Teraz dopiero na dole spostrzeżono pomyłkę. Rozdzierający,
nabrzmiały żalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos dotarł do nas:.
- Chłopaki! Oni lupe majom!
Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszu­
kani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili straci-
li całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób ha-
niebny nadużyli ich szczerego zaufania: "lupe majom", a nie "fla-
szkie"! Bezczelność i zwykle świństwo! - musieli sobie myśleć, o-
dchodząc.
Jeden tylko w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy,
odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym, a jadowitym
dowcipem:
- Teee! Weź te lupe i wsadź se w dupe!
Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem.

Warszawa, 1975 r.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •