Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
Autor: Janusz Cyran
Tytul: Śpiochy w Urlo
Z "NF" 5/95
Niebo, nieśmiertelny Namiot, zbudowali synowie Losa;
I każdy Obszar, który Człowiek widzi naokoło domu,
Kiedy stoi na swoim dachu albo w sadzie na górce
Półtora sążni wysokiej, taki Obszar jest jego Wszechświatem:
Na jego krańcach Słońce wschodzi i zachodzi, Obłoki
Chylą się na spotkanie płaskiej Ziemi i Morza.
I w tej nadobnej przestrzeni Gwiaździste Niebiosa
Nie sięgają dalej, gną się, zamykają tutaj
Ze wszystkich stron i dwa Bieguny kręcą się na swoich
złocistych zaworach.
A jeżeli przeniesie swoją siedzibę, jego Niebo też się
przeniesie,
Gdziekolwiek pójdzie, i opłakiwać go będzie sąsiedztwo.
Takie są przestrzenie zwane Ziemią, takie są ich rozmiary.
A co do mylnych pozorów, które sobie wystawia rezoner
Kuli obracającej się w Pustce, jest to ułuda Urlo.
Mikroskop nie zna jej ani Teleskop, zmieniają jedynie
Proporcje w Organach Widza, nie tykają przedmiotów.
Bo każda Przestrzeń większa niż bryłka we krwi Człowieka
Jest wizją, a stworzona jest młotem Losa.
I każda Przestrzeń mniejsza niż bryłka we krwi Człowieka
Otwarta jest na Wieczność, której ta roślinna Ziemia jest Cieniem.
William Blake, "Milton", Księga pierwsza
(tłum. Czesław Miłosz)
Nad łóżkiem Alaina Garetta stała siostra Genevieve Martin
i młody lekarz, Phillipe Madjar. Garett już nie oddychał.
Pościel zalana była krwią z ostatniego krwotoku. Dwie
godziny wcześniej Garett poczuł się lepiej, wstał i o
własnych siłach poszedł do ubikacji. Kiedy wrócił, ukląkł
przy łóżku i tak zastała go siostra Martin.
- Modlił się przed śmiercią - powiedziała siostra Martin
do Madjara.
Madjar przejął się śmiercią pacjenta. Był to dopiero
drugi nieboszczyk w jego karierze.
- To narkotyki - powiedział nerwowo. Podszedł do
płaskiego ekranu zawieszonego w nogach łóżka i włączył go.
Sprawdzał jeszcze raz dane Garetta.
- Nie miał żadnej rodziny - powiedziała siostra.
Oczy Madjara zaokrągliły się ze zdziwienia.
- Do diabła, przecież on jest zakwalifikowany do drugiej
kategorii!! Niech siostra spojrzy!
Siostra Martin podeszła szybko.
- To przecież niemożliwe. W ostatniej chwili zmienili mu
kategorię?
- Dla nas nie ma znaczenia, kiedy to się stało. Możemy
mieć kłopoty. Wózek, stan gotowości dla zespołu operacyjnego
- powiedział szybko Madjar - Musimy zdążyć!
Pierre Jorrick wrócił do swojego domu w dwudziestej
szóstej dzielnicy o trzeciej po południu. Zrobił sobie obiad
- od kiedy nie musiał już poświęcać większości swego czasu
na zarabianie, nie jadał już na mieście i gotował obiady w
domu - a potem uciął sobie drzemkę. Kiedy obudził się za
oknem było już ciemno. Pomyślał ze złością o czekającym go
grudniowym wieczorze. Usiadł przy terminalu i przejrzał
pocztę. Nie robił już tego od tygodnia, więc zebrało się
trochę różnych śmieci. Przeglądał nagłówki plików, które
nadeszły. Było tam zawiadomienie o zaległościach w opłatach
za ogrzewanie i energię elektryczną, kolejny numer
miesięcznika okulistycznego, reklama wczasów w Południowej
Afryce po specjalnych cenach promocyjnych, siedem kolejnych
numerów "Paryskiego Przewodnika Kulturalnego", list bez
określenia nadawcy o nagłówku "Do kolekcjonera osobliwości",
najświeższy numer "Amatora broni krótkiej" i potwierdzenie z
banku o wpłacie na konto Jorricka dziesięciu tysięcy
franków.
Jorrick zastanawiał się przez chwilę nad nagłówkiem "Do
kolekcjonera osobliwości". Nie potrafił wpaść na to, kto
mógłby być nadawcą tego listu. W każdym razie nagłówek
napełniał go niepokojem.
Jorrick otworzył list i przeczytał go.
Szanowny Panie Jorrick!
Potrzebuję Pańskiej pomocy. Udało mi się zdobyć pewne
informacje o Pańskich dokonaniach w niedalekiej przeszłości.
Sądzę, że moglibyśmy przydać się sobie nawzajem. Proszę
skontaktować się z Robertem Hochfeldem. Zapewniam całkowitą
dyskrecję. Oczywiście pieniądze nie mają żadnego znaczenia.
Dużo myślę o Pańskiej kolekcji. To na razie tyle.
Achilles
Serce Jorricka zaczęło bić szybciej. Wstał od terminala i
zaczął krążyć po pokoju. Zacisnął pięści aż do bólu. "Dużo
myślę o Pańskiej kolekcji. Udało mi się zdobyć pewne
informacje o Pańskich dokonaniach w niedalekiej
przeszłości."
Jorrick warknął. Chodził teraz jeszcze szybciej,
zwierając i rozwierają palce dłoni.
Juliette, jego siostra o jasnoniebieskich, niewinnych
oczach.
Będzie musiał skontaktować się z Hochfeldem. To jedyny
człowiek, do którego może mieć zaufanie. Jorrick poczuł się
bardzo źle. Był opuszczoną, samotną, bezbronną istotą w
świecie zamieszkałym przez dzikie bestie. Wyszczerzył zęby i
warknął jeszcze raz. Achilles. Nie kojarzył niczego z tym
imieniem.
Podszedł znów do terminala i jeszcze dwukrotnie
przeczytał krótki list. Potem zszedł do piwnicy, otworzył
kluczem, który zawsze nosił ze sobą, masywne metalowe drzwi
i wszedł do niskiego pomieszczenia, na którego środku stał
obrotowy fotel. Zamknął za sobą starannie drzwi i usiadł na
fotelu. Czuł ogromne napięcie i niepokój. Byli tu i
patrzyli na niego. Wszyscy życzyli mu śmierci. Jorrick
pobladł. Włączył muzykę. Były to "Cztery pory roku"
Vivaldiego. Przymknął oczy i słuchał. Po kilku minutach
nadeszło uczucie odprężenia, jakiejś zuchwałej, szalonej i
lekkomyślnej radości. Obracał się powoli w swoim fotelu i
patrzył im wszystkim prosto w oczy, wszystkim swoim
przeklętym wrogom, w zmętniałe oczy, które spoglądały na
niego zza szklanych ścian.
- Jesteś cholerną indywidualistyczną mendą - powiedział
Antoine Candelas do Michela Himmla. - Wszystkich starasz się
zdenerwować. Widzisz, do cholery, ja sobie piję spokojnie
piwo, a ty musisz zamawiać te cholerne martini. I ciągle
łazisz do tych przeklętych burżuazyjnych knajp.
- Nie lubię piwiarni. Nie lubię tego smrodu i wrzasku -
Himmlowi nie podobało się to, co mówi Candelas.
- I co z tobą zrobimy, kiedy wypatroszymy wreszcie tego
durnia, tego pajacowatego prezydenta zgniłej, burżuazyjnej
republiki? Co mamy zrobić z takimi dupkami jak ty, którzy
nie wiedzą dokładnie, czego chcą? Gdyby wszyscy byli tacy
jak ty, to już dawno wszystkie kościoły w republice byłyby
zburzone, a nad pałacem prezydenckim powiewałaby flaga
Mahometa. To my załatwiliśmy tych parszywych Arabów, którzy
przyleźli tu z Afryki, a tacy jak ty ciągle kręcą nosami.
Czego ty właściwie chcesz? Żeby rządziły tobą czarnuchy i
Arabowie?
- Nie mogę znieść tych przemądrzałych klonów. Ich
identycznych gąb i ich blond włosów. Wszyscy są tacy sami i
mnożą się jak króliki. Niedługo będzie ich więcej niż
normalnych ludzi. Nadludzie! Oni są głupsi i gorsi niż
Arabowie. Te głupie babole, które dają się sztucznie
zapłodnić po to, by urodzić wzorcowego rasowego blond-
Europejczyka z niebieskimi ślepkami, budzą we mnie
obrzydzenie.
Candelas wzruszył ramionami. Zmrużył chytrze oczy.
- Kto wie, co może się stać? Na razie byli nam potrzebni.
Jako rasowa przeciwwaga. Ale teraz, kiedy te arabskie
ścierwa już się tu nie kręcą, to kto wie... Myślisz, że
blondaski drażnią tylko ciebie? Posłuchaj, oni przecież mają
też kilka zalet. Nie pyskują za dużo, są posłuszni... Mają
wszystkie te zalety, których ty w ogóle nie posiadasz. Są
uważani przez niektórych przywódców partii za niezbędny
element naszego ruchu, chociaż inni są do nich nastawieni
wrogo. Ale ja myślę, że to tylko pretekst. Ty nie jesteś
całą duszą z nami. Nie lubisz maszerować w jednym, zwartym
szeregu.
Candelas zamyślił się. Patrzył przez chwilę tępo na
kobietę siedzącą przy sąsiednim stoliku.
- Być może tacy jak ty też są potrzebni. Ktoś odwali za
was brudną robotę, a wy powleczecie się i tak za nami.
- Brudną robotę odwalą klony - powiedział Himmel. -
Zrobią wszystko, co każe im Fablon. Czasem mam wrażenie, że
wszczepiają im do mózgownic umiłowanie naszego wodza.
- No jasne, że wszczepiają, a co ty sobie wyobrażasz?
Przecież oni są właśnie po to, żeby kochać wodza i wykonywać
jego rozkazy! Czy nie dobrze poradzili sobie z Arabami i
czarnuchami?
- Fakt. Ale teraz ktoś powinien zająć się nimi. Włóczą
się po mieście, nie mają zajęcia i zaczynają być
niebezpieczni. Lubię porządek i spokój, to dlatego
wstąpiłem do Ruchu Odrodzenia, nie chcę, żeby w moim kraju
ktoś mówił mi, co mam myśleć i co robić. Ale klony? Mam być
traktowany tak jak klony? A może nawet gorzej niż oni? Nigdy
w życiu!
- Cholera, kto powiedział, że masz być od nich gorzej
traktowany? Jesteś stuprocentowym Europejczykiem, no nie?
Słuchaj, jestem twoim przyjacielem i nie chcę, żebyś
wylądował na śmietniku, przecież znamy się od tylu lat i
dlatego możemy ze sobą rozmawiać szczerze, no nie? Jeszcze
raz mówię ci, że nie tylko ty krzywisz się na klony. Może
rzeczywiście trzeba będzie ich trochę przetrzebić? Stają
teraz przed nami nowe zadania. Ta afera ze zdechlakami i ze
śpiochami. Czuję, że już niedługo coś z tym będą próbowali
zrobić. Pamiętaj, Michel, nie musisz chodzić co dzień na
musztrę i paradować co niedzielę przed trybuną, na której
stoi Fablon, ale i ty może będziesz musiał udowodnić, że
naprawdę jesteś z nami. Rozumiesz?
Candelas mówił coraz bardziej niewyraźnie. Najwidoczniej
wypił już za dużo.
- Jasne, jasne, byle nie z klonami. Wszystko, tylko nie
klony, Antoine.
Himmel pożegnał się, zostawił na stoliku banknot
dwudziestofrankowy i wyszedł z knajpy. Była pierwsza w nocy.
Himmel poszedł szybko w stronę stacji metra. Przypomniał
sobie o duszyczce wędrującej w ciemnym tunelu ku miejscu
tymczasowego spoczynku i jeszcze przyspieszył kroku. Na
peronie stało kilkanaście osób. Po dwóch minutach nadjechała
kolejka. Himmel usiadł w środku wagonu. Na przedzie pojawił
się wysoki, chudy narkoman.
- Jestem bezdomny, nie mam co jeść, przeszedłem właśnie
detoksykację. Proszę, w imię boga, w którego wierzycie albo
i nie, wspomóżcie mnie.
Narkoman był bardzo blady, poruszał się z lunatyczną
powolnością. Starszy jegomość z laską wrzucił monetę do jego
czapki.
- Dziękuję, dziękuję.
Narkoman dziękował wszystkim.
Podszedł do Himmla.
Gdybym nosił mundur, tak jak ta cała zgraja ruchowców,
nie odważyłby się podchodzić do mnie, pomyślał ponuro
Himmel. Narkoman był wysoki i wzbudzał w Himmlu poczucie
zagrożenia i wściekłość. Himmel wstał z siedzenia i uderzył
go z całej siły w twarz, potem w żołądek, a kiedy tamten
ukląkł trzymając się za cieknący krwią nos, pchnął go butem
na podłogę.
- Takie śmieci jak ty pójdą do pieca - syknął Himmel.
- Bandyta! - krzyknął starszy pan.
Wszyscy patrzyli teraz na niego.
Dupki. Dobrze wiem, że chcielibyście się pozbyć takich
śmieci jak ten, ale jesteście dupkowatymi hipokrytami.
Himmel wyskoczył z wagonu. Mieszkał niedaleko. Minął
ciągle nieczynny sklepik na rogu, z oknami zabitymi dyktą.
Należał przedtem do Algierczyka. Himmel otworzył drzwi
wejściowe magnetycznym kluczem i znalazł się w wąskim
korytarzu. Wbiegł po schodach na piętro i stanął przed
drzwiami swojego mieszkania. Jego mieszkanie składało się z
dwóch wąskich pokoi, z których jeden spełniał zarazem
funkcje kuchni oraz z łazienki.
Himmel wszedł do pokoju, którego okno wychodziło na
ulicę, zamknął wewnętrzne okiennice, a potem szybko zrzucił
z siebie szmaty i całkiem nagi wskoczył do kołyski.
Miękka, lekko wilgotna skóra zamknęła się na nim zewsząd.
Przez chwilę panowała ciemność. Po kilku sekundach zaczął
znów widzieć. Poruszył rękoma i podgiął nogi, zamachał
niezdarnie wielkimi skrzydłami, które rzucały strzępiasty
cień na ściany tunelu. Złapał rytm i wolno, miękko pchając
powietrze, wynurzył się z tunelu. Pod nim rozciągał się
pulsujący kolorowymi światłami dwuwymiarowy labirynt.
Poruszył głową i po wskazaniach wyświetlanych w okularze
zorientował się w kierunkach świata. Poszybował na północ,
tam, gdzie widział ostatnio duszyczkę swojego zdechlaka. W
szpitalu, kiedy tamten dusił się swoją krwią, Himmel zmienił
mu kategorię z piątej na drugą. Teraz, gdy mózg zdechlaka
tkwił już w swojej szklanej trumience w katakumbach, jego
symboliczna reprezentacja wędrowała w labiryncie Hadesu na
wyznaczone mu miejsce. Himmel już dawno spenetrował kwartał,
gdzie przebywali dwójkowcy. Nie było tam nic specjalnie
ciekawego, ich przestrzeń symboliczna była dość uboga, jeden
pokój roboczy bez możliwości samodzielnych kontaktów z
otoczeniem. Klitka urzędnika, po godzinach pracy wyłączano
im wizję.
Himmel był zainteresowany kwartałem dla kategorii
zerowej. Nie wiedział nawet, gdzie go szukać.
Zobaczył w dole swojego zdechlaka. Naga, skulona postać w
półprzeźroczystej, różowej bańce. Bańka sunęła wolno
przepychając się przez elastyczny korytarz o mniejszej od
niej średnicy.
- Mamy cię, zdechlaczku - mruknął do siebie Himmel. -
Teraz nadamy ci najwyższy priorytet i zobaczymy, gdzie sobie
powędrujesz, duszyczko.
Prezydent VIII Republiki, Adalbert Gautier, podjechał z
uśmiechem na swoim elektrycznym wózku do wchodzącego do
gabinetu ministra spraw wewnętrznych, Manfreda Audouze'a.
Audouze odpowiedział wymuszonym uśmiechem na uśmiech
prezydenta.
- Nie jest pan w dobrym nastroju, jak widzę. Co pana trapi?
- Do diabła, nie jestem w dobrym nastroju już od dwóch
lat, panie prezydencie.
Minister usiadł na sofie. Spojrzał na twarz Gautiera.
Jaki on jest już stary.
- I cóż słychać u naszych sojuszników z Ruchu Odrodzenia?
Rozmawiał pan z Fablonem?
- Tak. Mimo wszystko ten człowiek ciągle mnie zaskakuje.
Góruje inteligencją nad wszystkimi swoimi współpracownikami,
chociaż kiedy słyszy się to, co gada w mass mediach, to ma
się wrażenie, że to kompletny idiota.
- Ludziom bardzo podoba się to, co on mówi. Jest młody,
energiczny, dynamiczny. Tak, dynamiczny. Czy ma pan ze sobą
ostatnie raporty o aktywności bojówek Ruchu Odrodzenia?
- Tak, to one - Audouze wręczył prezydentowi plik kartek
w plastykowej okładce. - Zaczęli ściągać z prowincji broń -
wbrew zawartemu porozumieniu. Fablon chce wygłosić
przemówienie do narodu w przyszłym tygodniu. Chce wystąpić
przeciwko marnotrawieniu środków na podtrzymywanie życia
psychicznego zmarłych ludzi z elit. Elity, które są już za
życia strupieszałe, jeszcze po śmierci wywierają swój zgniły
wpływ na sprawy Republiki - coś w tym sensie. Ruszmy do
katakumb i zróbmy z tym porządek, tak jak przedtem
zrobiliśmy porządek z Arabami. Co pan o tym myśli?
Prezydent uśmiechnął się.
- Pozornie jest to wymierzone przeciwko urzędowi
prezydenta Republiki. Przecież powszechnie wiadomo, że na
działanie prezydenta ma duży wpływ Rada Prezydencka, a
większość Rady stanowią najwyżsi urzędnicy państwowi,
którzy, niestety, odeszli już od nas ciałem. To bardzo nie
spodoba się naszemu kochanemu Lambertowi. Właśnie dzisiaj
mam z nim się spotkać. Oczywiście, on będzie wiedział już o
wszystkim, ale będę musiał z nim o tym porozmawiać.
- Zastanawiam się, w jaki sposób powinniśmy zareagować na
to, że ruchowcy sprowadzają broń do Paryża?
- Jeśli policja natknie się na jakiś transport broni, to
powinna oczywiście skonfiskować go, zgodnie z prawem.
- No tak - Audouze zastanawiał się przez chwilę nad tym,
co powiedział prezydent. - Doniesiono mi o spotkaniu
generała Vavina z Fablonem. Niestety, nie wiadomo, o czym
rozmawiali. Generał Vavin starał się utrzymać to spotkanie
w tajemnicy.
- Właśnie miałem rozmawiać z panem o tej sprawie. Wydałem
już polecenie odwołania generała Vavina z funkcji dowódcy
okręgu paryskiego. Zastąpi go generał Robertson. Generał
Vavin będzie musiał wyjechać z kraju.
- Myślę, że to dobra decyzja. Bardzo niepokoi mnie szum
wokół mózgowców. Fablon zbija na tym kapitał. Dla
bezpieczeństwa Republiki ma to ogromne znaczenie. Mniejsza
już o tych mózgowców świadomych, których mózgi są jeszcze
całkowicie sprawne. Zapewnienie im komfortu psychicznego
pochłania, co prawda, rzeczywiście ogromne kwoty, a oni są i
tak ciągle niezadowoleni. Ten Lambert...
- Tak, tak, słyszałem to już wiele razy, Audouze. Ale
niech pan pamięta i o tym, że i ja, i pan znajdziemy się
najpewniej w ich położeniu, i wtedy zaczniemy widzieć wiele
spraw zupełnie inaczej - powiedział spokojnie Gautier.
Audouze milczał przez chwilę. Zdał sobie sprawę z
nieprzyjemnego faktu, że przecież prezydent jest już w
pewnym sensie bliżej mózgowców niż jego.
- Tak, to prawda. Chciałem tylko powiedzieć, że nasze
prace nad zastosowaniem mózgów w stanie śpiączki
wegetatywnej są już bardzo zaawansowane. Nasze
oprogramowanie pocisków inteligentnych pozostaje ciągle w
tyle za oprogramowaniem Amerykanów. Zastosowanie mózgów w
stanie śpiączki do sterowania pociskami może zniwelować
nasze opóźnienie.
Prezydent skrzywił się.
- Jest pan pewien, że ci fachowcy od śpiączki nie robią z
nas idiotów?
- Absolutnie nie. Mamy już niepodważalne dowody na to, że
potencjał mózgów w stanie śpiączki jest ogromny.
Niepodważalne. Chodzi już tylko o udoskonalenie kontroli nad
stanami tych nieświadomych umysłów. Tymczasem Fablon chce to
wszystko rozwalić. Zdechlaków i śpiochów, jak to on nazywa.
- Co za język! Czy podczas rozmowy z panem używa takiego
samego języka jak ci jego bojówkarze?
- Potrafi doskonale porozumieć się ze swoimi ludźmi, ale
ze mną rozmawiał zupełnie inaczej. Mógłbym nawet powiedzieć,
że oczarował mnie - Audouze roześmiał się.
- Nadszedł już czas, żebym spotkał się z nim osobiście.
Wie pan, powinniśmy chyba pozwolić mu na wygłoszenie tego
przemówienia telewizyjnego.
Gautier pomyślał o tym, jak zareaguje na to Lambert. Miał
z nim przecież rozmawiać po południu. To nie będzie
przyjemna rozmowa.
Hochfeld przybył do Paryża samolotem z Berlina o
piętnastej dwadzieścia. Widok Paryża przypomniał mu czasy
sprzed czterech lat, kiedy jedna z radykalnych frakcji Ruchu
potrzebowała usług ludzi takich jak on i Jorrick.
Do dwudziestej trzeciej dzielnicy podjechał metrem.
Zapadł już zmierzch. Z Jorrickiem miał spotkać się na Placu
Europy. Wyszedł ze stacji metra i ruszył ponuro wyglądającą
ulicą na południe. Większość lamp na Placu Europy była
zniszczona. Dalej na południe dwudziesta trzecia dzielnica
była ciągle morzem ruin. Hochfeld stanął przy nieczynnej
fontannie. Plac był zupełnie pusty. Jorrick chyba do reszty
zwariował, pomyślał Hochfeld. To miejsce bardzo mu się nie
podobało.
Spodobało mu się jeszcze mniej, kiedy zobaczył zbliżającą
się grupę pięciu klonów. Trzej najstarsi mieli na sobie
mundury bojówki Ruchu. Mundury były jednak zniszczone i
brudne, a oni nie wyglądali na zdyscyplinowanych
chłopaczków.
- Cha cha cha, cha cha - powiedział najmłodszy z klonów.
Wyglądał na niedorozwiniętego i Hochfeld zdążył zdziwić się,
że jego kumple jeszcze go nie zabili.
- O, patrzcie, człowiek! - powiedział radośnie jeden z
trzech klonów ubranych w mundury. Stali może cztery metry od
niego.
- Cha cha cha! - powiedział najmłodszy klon.
Hochfeld odwrócił się do nich wolno lewym bokiem. Miał
przy sobie tylko nóż.
- Co, nie chcesz z nami rozmawiać? - powiedział inny z
umundurowanych klonów i wyciągnął pistolet.
To koniec.
Strzał był zadziwiająco cichy. Klon z pistoletem w dłoni
runął na ziemię. Hochfeld spojrzał w kierunku, skąd padł
strzał.
Było dość ciemno, ale Jorrick miał doskonały, koci wzrok
i był świetnym strzelcem. Strzelił pięć razy, a potem
podszedł wolno do leżących ciał. Jeden z leżących podniósł
się z ziemi i znów zaczął uciekać. Jorrick strzelił mu w
plecy i wymienił szybko magazynek.
- Masz tu wóz?
- Tak, zaraz za rogiem.
Ten spokojny, cichy głos Jorricka.
- Spływajmy stąd. To parszywe miejsce.
- Dlaczego? - Jorrick spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Hochfeld zaklął pod nosem.
- Dobrze, chodźmy do samochodu.
Podeszli do samochodu Jorricka. Jorrick wyciągnął z
bagażnika małą skórzaną walizkę.
- Poczekaj jeszcze chwilę na mnie.
Zabrał walizkę ze sobą. Hochfeld czekał. Po trzech
minutach usłyszał przeraźliwy krzyk. Wzdrygnął się.
Najwidoczniej jeden z klonów jeszcze żył.
- Gdzie cię podrzucić? - zapytał Jorrick, kiedy jechali
już do centrum miasta. - Gdzie się chcesz zatrzymać?
Hochfeld wzruszył ramionami.
- Jest tak jak zawsze, Pierre. Wystarczy, że wiem, pod
jakim numerem telefonu cię złapać, prawda?
- Jasne, jasne! - Jorrick roześmiał się. - Myślę, że
dopadniemy tego drania, co? Nie da nam rady, co?
Chłopiec, który cieszy się na myśl o czekającej go
przygodzie.
Hochfeld nie mógł przestać myśleć o zawartości walizki,
która spoczywała w bagażniku samochodu Jorricka.
Były prezydent Republiki, Gustave Lambert, był pogrążony
w ponurych myślach. Wino, które pił wraz ze swoimi dwoma
gośćmi, miało podły smak. Za oknem rozciągał się widok na
plażę z kilkoma palmami i morze. Wszystko to było utopione w
jasnomiodowym słonecznym blasku, który napełniał Lamberta
obrzydzeniem.
Siedzieli w pokoju, który miał rozmiary pięć metrów na
pięć, i Lambert z niechęcią przypomniał sobie po raz
tysięczny o tym, jaki jest koszt utrzymania tej tandetnej
iluzji.
- Fablon ma wygłosić w przyszłym tygodniu przemówienie
telewizyjne, w którym chce na nowo określić rolę Ruchu
Odrodzenia - cicho powiedział Lambert.
- Pragmatyzm, zdecydowanie, zdrowy, młody nacjonalizm,
zgniłe elity, zagrożenie amerykańskie. Wnioski - wytłuc
mózgowców - powiedział Ernest Chalier. Jego małe sprytne
oczy wpijały się w twarz Lamberta.
- Tak. Chyba rzeczywiście chce nas wykończyć. Ale i bez
niego musimy przecież działać jak najszybciej. Inaczej
skończymy już niedługo jako śpiochy w głowicach pocisków
jądrowych. Ten dureń Audouze naprawdę wierzy, że ich
zachowanie będzie można kontrolować.
- A my wierzymy, że będziemy mogli kontrolować zachowanie
Audouze'a. I że będziemy potrafili wykorzystać potencjał
mózgów śpiochów - powiedział Lucien Masson. - Czy to nie to
samo?
- Nie - powiedział Lambert. - Nie, ponieważ my wiemy, jak
to wygląda. I nie mamy nic do stracenia. Zresztą, jeśli uda
nam się zrealizować nasz plan, będziemy mogli niedługo
sprawdzić osobiście, o czym myślą nasze śpioszki.
Lambert wzdrygnął się. Pociemniało mu przed oczyma.
Zobaczył wirujące ciemne plamy.
- Widzicie to samo? - spytał cicho.
- Co?
Milczał. Tak, musi się spieszyć. Przekonał się już, że
tam nie ma nic oprócz ciemności. Naprawdę nie miał nic do
stracenia. Było to coś najstraszliwszego - ciemność, w
której miał się roztopić. Wiedział dokładnie, że zrobi
wszystko, by opóźnić choć trochę nadejście tej chwili.
- Miałem kłopoty z widzeniem. Wy też?
Masson i Chalier skinęli potakująco.
- Pomyśleć, że jakość naszego widzenia zależy od
dokładności jakiegoś technika! - parsknął Lambert.
Drzwi do pokoju otworzyły się i stanął w nich nieznajomy
mężczyzna. Trzymał się oboma rękami za gardło i patrzył na
nich nierozumiejącymi, wybałuszonymi oczyma.
- Kim pan jest? - zapytał Lambert. Był wściekły.
- Kim jestem? Boże, ja żyję!
- Co to za idiota? - Masson był raczej rozbawiony.
- Kim pan jest? - powtórzył Lambert i wstał. -
Przeszkadza nam pan. Proszę wyjść.
- Nazywam się Alain Garett. Ja... och, wydawało mi się,
że umarłem!
Mężczyzna znów złapał się za gardło i zaczął szlochać.
- Jeszcze tego brakowało! Zaczynają nam tu przysyłać
jakichś kretynów! Wiadomo, że musiałeś zdechnąć, żeby tu się
znaleźć! Nie wiesz, gdzie jesteś?
Alain Garett spojrzał na mężczyznę, który podniósł się z
fotela. Dwaj pozostali zaczęli stopniowo znikać, a obok
stojącego mężczyzny, na którego twarzy malowała się złość i
okrucieństwo, ukazał się ogromny czarny pies. Pies dyszał
szybko i patrzył na Garetta błyszczącymi jak guziki oczyma.
- Wynoś się! - syknął mężczyzna.
- Błagam, proszę mi powiedzieć, co się ze mną stało? -
Garett mówił przestraszonym głosem. - Co mam zrobić, co się
stało?
Mężczyzna szepnął do psa. Pies skoczył i rozerwał gardło
Garetta, który padł do tyłu. Wtedy pokój, mężczyzna i pies
znikli, i Garett, krzycząc ze strachu, podniósł się na
kolana. Gardło miał całe. Zewsząd otaczała go ciemność.
Trwała jednak tylko chwilę, potem zobaczył nienaturalnie
płaskie przedmioty - łóżko, stolik z krzesłem, monitor
terminala. Patrzył z przerażeniem, jak na płaskie
powierzchnie przedmiotów wpełzają trójwymiarowe tekstury,
kładąc cienie, półtony i delikatne zróżnicowania kolorów.
Michel Himmel był spocony z podniecenia. Od trzech dni
śledził powolną wędrówkę duszyczki zdechlaka po labiryncie
Hadesu i teraz wiedział już, że są blisko celu.
Co kilka minut przepływały teraz nad nimi, niczym
wielkie, czerwone ryby, obiekty kontrolne. Himmel dokonywał
wtedy rzutowania swej reprezentacji na reprezentację
zdechlaka. Czuł, jak macki obiektów kontrolnych badają
kształt duszyczki, a kiedy procedury sprawdzające stawały
się zbyt szczegółowe, wycofywał się bezpiecznie z Hadesu,
zostawiając za sobą znacznik adresu.
Wreszcie byli na miejscu. Zdechlak niespodziewanie
odzyskał świadomość, właśnie wtedy, kiedy Himmel zrzutował
się na niego. Wszystko wokół wybuchnęło światłem i Himmel
zobaczył, oczami zdechlaka, pokój, w którym siedziało trzech
mężczyzn.
Cholera, pomyślał Himmel. Ja ich znam! To przecież
Lambert, Masson - kim on był? Tak, chyba prefektem policji,
i Chalier, minister gospodarki, obrony i czegoś tam jeszcze.
- Kim pan jest? - zapytał Lambert.
- Kim jestem? Boże, ja żyję! - Himmel poczuł, jak z jego
ust wydobywają się słowa zdechlaka.
Zmienił reprezentację. Błyskawicznie pompował terabajty
informacji o otoczeniu. Już zawsze będzie mógł tu trafić,
bez żadnego kłopotu. Zobaczył naraz chyba z dziesięć
obiektów kontrolnych, które nadlatywały zewsząd, z góry, z
dołu, z każdej strony. Musiały coś wywęszyć. Himmel wycofał
się. Leżał przez chwilę w kołysce bez ruchu. Czuł się
wspaniale. Dotarł do najbardziej strzeżonego miejsca Hadesu.
Cholera, muszę tam jeszcze zerknąć, jeden raz.
Zmienił nieco odstęp i wskoczył w pobliże miejsca, gdzie
był poprzednim razem.
Szybował teraz nad równomiernie oświetloną płaszczyzną.
Płaszczyzna wysłana była tysiącami ciemnych, podłużnych
kształtów. Zafrapowany, obniżył wysokość lotu. W tysiącach
prostokątnych otworów, niczym w gigantycznej bombonierce,
leżały ludzkie szkielety. Himmel zastanawiał się, dlaczego
projektant Hadesu wybrał taką właśnie reprezentację, kiedy
usłyszał ciche, szeleszczące szepty.
- Szszszóstyyyy...
- ŚŚŚŚmieeeech. Chcę śmieeeechu....
Całkiem wyraźny, bliski, choć cichy głos.
- Dzień dobry, dzień dobry, dobry wieczór, dobranoc,
dobranoc...
- Witamy cię. Czekaliśmy, czekaliśmy na ciebie, na
wszystkich. Dobranoc.
Himmel już wiedział, gdzie jest. Szybował właśnie nad
kwartałem śpiochów. Zdziwił się, ponieważ nie sądził, że
śpiochy potrafią formułować jakiekolwiek znaczące zdania.
Ich mózgi były już przecież pozbawione świadomości.
- Czego chcesz? - głos był natarczywy i całkiem wyraźny.
- Czego tutaj chcesz?!
Himmel zobaczył, że szkielety spoczywające w dole
zmieniają reprezentację. Przybrały kształty ryb z dużymi,
zębatymi szczękami. Ryby rzuciły się ku niemu i zanim zdążył
wycofać się z Hadesu, kilka z nich zatopiło w jego ciele
swoje ostre ząbki. Himmel rozrzucił gwałtownie na boki skórę
kołyski i wyskoczył z niej jak oparzony. Upadł na podłogę i
pocierał dłońmi bolące miejsca. Nie miał już ochoty, by
wracać tam i słuchać cichych szeptów śpiochów. Obawiał się
jednak, że kiedy zaśnie, powróci tam wbrew swojej woli.
Marcel Fourier, inżynier elektroniki medycznej pracujący
w Narodowym Centrum Kardiologii, wrócił właśnie z pracy i
zabierał się do lektury popołudniowych wiadomości, kiedy
usłyszał brzęczyk karty komunikacyjnej. Wyciągnął ją z
kieszeni koszuli i spojrzał na okienko wizyjne. Zobaczył,
jak Kaczor Donald wywija koziołki, potem zatrzymuje się,
spogląda na niego i śmieje się klekocąc dziobem.
- Cześć, Fourier!
Fourier nie lubił takich żartów. Nie mógł rozpoznać
głosu, ponieważ głos także był głosem Kaczora Donalda.
Wyłączył wizję, nie chciał, żeby żartowniś widział jego
twarz.
- Nie rozłączaj się, Fourier, mam dla ciebie cholernie
ważną informację - powiedział bardzo poważnie Kaczor Donald
i zaśmiał się znów klekocąc dziobem. - Pamiętaj, powinieneś
zachować spokój, jeśli chcesz, żeby to wszystko skończyło
się dobrze. Zaraz do twoich drzwi zadzwoni listonosz i
przyniesie ci paczkę. Nie otwieraj jej, dopóki nie powiem ci
tego, co mam ci do powiedzenia.
Fourier usłyszał dzwonek do drzwi.
- Mam dla pana paczkę - powiedział listonosz. - Proszę tu
potwierdzić odbiór.
Paczka była niewielka. Fourier potrząsnął nią. Coś
zatrzepotało w środku.
- Jak widzisz, wszystko się zgadza - mówił dalej Kaczor
Donald. - Jesteś bardzo ciekaw, co tam jest, prawda?
Powstrzymaj się przez chwilę. Mam do ciebie pewną prośbę.
Myślę, że po zastanowieniu spełnisz ją. Gdyby stało się
inaczej, to w następnej paczce znajdziesz nie dłoń, a głowę
swojej córki.
Kaczor Donald zaklekotał dziobem i zamilkł.
Fourier upuścił paczkę na podłogę. Zawiesił połączenie i
wybrał numer mieszkania córki. Nikt nie odpowiadał. Patrzył
przez chwilę na leżącą na podłodze paczkę. Była owinięta w
cienki papier w kolorowe motylki i przewiązana zieloną
wstążką.
Podniósł ostrożnie paczkę z podłogi i wziął nożyczki.
Przeciął wstążkę i zaczął rozpakowywać paczkę.
Fablon siedział naprzeciw dziennikarza z dłońmi
splecionymi na brzuchu. Miał szeroką, szczerą i ruchliwą
twarz zawodowego bufona i megalomana.
- Wielu naszych czołowych polityków uważa, że stanowi pan
zagrożenie dla ładu konstytucyjnego Republiki i że pańska
działalność powinna zostać zakazana, ponieważ zmierza pan do
ograniczenia praw obywatelskich i ustanowienia dyktatury -
powiedział dziennikarz.
- Oto jest logika tak zwanych demokratów - Fablon
uśmiechnął się szeroko i rozłożył ręce w geście bezradności.
- Co ja na to mam powiedzieć? Jak można bronić wolności
obywatelskich i jednocześnie wzywać do zakazania
działalności najprężniejszej, najżywotniejszej i najbardziej
demokratycznej siły w Republice? To raz. A dwa - czy to
właśnie nie my, Ruch Odrodzenia, udowodniliśmy czynem nasze
przywiązanie do demokracji, czy to nie my obroniliśmy
wolności naszych obywateli?
Fablon przestał się słodko uśmiechać. Spojrzał na
dziennikarza surowo.
- Gdzie by teraz byli ci wszyscy zawszeni demokraci,
gdyby nie zdecydowana akcja Ruchu Odrodzenia?!
Głos Fablona podniósł się do wrzasku.
- Te głupie dupki latałyby teraz do meczetów i wychwalały
zalety i przewagi islamu nad chrześcijaństwem! Oto gdzie
byśmy wszyscy byli!
Dziennikarz, przestraszony wściekłością Fablona, cofnął
się w głąb fotela.
- Nikt nie kwestionuje zasług Ruchu Odrodzenia w
rozwiązaniu kwestii arabskiej. Jednak wielu niepokoi pańska
postawa wobec pewnych osobistości, bardzo nieraz zasłużonych
dla Republiki.
- Nie będę owijał w bawełnę. Oczywiście, chodzi nam o
osoby zmarłe, których mózgi utrzymuje się sztucznie, i to
nakładem gigantycznych kosztów, w stanie świadomości. Jak
wielkie to są koszty, wszyscy doskonale wiemy. I koszty te
ponosimy w momencie, kiedy nasza sytuacja ekonomiczna jest
więcej niż zła. Co więcej, mózgowcy, których większość
pochodzi z wyższych klas, wywierają decydujący wpływ na
życie Republiki. Stanowią coś na kształt rady nieboszczyków.
Oto jak absurdalna jest sytuacja Republiki. Powinni nią
rządzić ludzie młodzi, silni, zdrowi, którzy będą w stanie
sprostać wymaganiom nowych, niebezpiecznych i trudnych
czasów, a tymczasem rządzi nami oligarchia zdechlaków.
Nie poszanowaliśmy najbardziej elementarnych praw natury,
nie uszanowaliśmy majestatu śmierci. Tak naprawdę to ja
przecież współczuję tym biednym ludziom skazanym na nędzną
wegetację w tym okropnym świecie złudzeń. Powinni już dawno
spoczywać w spokoju. Nie darmo pisano kiedyś na nagrobkach -
niech spoczywa w spokoju. Ja powtórzę to samo - niech oni
wszyscy spoczywają w spokoju i niech dadzą szansę młodym!
- Czy jest pan za eksterminacją mózgowców? - dziennikarz
wydawał się ośmielony tym, że Fablon ściszył głos.
- Śmierć od początku rodzaju ludzkiego zrównywała
wszystkich. Istnienie mózgowców niszczy tę elementarną
sprawiedliwość - powiedział dostojnie Fablon.
- Ani słowa o klonach - powiedział do siebie w zamyśleniu
Gautier. - Ani jednego słowa.
Wyłączył telewizor i wezwał pielęgniarza, który pomógł mu
ułożyć się w kołysce. Bardzo nie lubił odwiedzać Hadesu, a
jednak musiał skontaktować się z Lambertem.
Komisarz Andre Saint-Clair pożegnał się z żoną i poszedł
otworzyć drzwi garażu. Ten dzień rozpoczął się dla niego
źle. Obudził się kilkanaście minut wcześniej niż zwykle.
Miał koszmarny sen. Widział twarz swojej żony zalaną krwią,
z wyłupionymi oczyma. Jednak teraz zapomniał już o swoim
śnie. Jak co dzień od tej chwili zaczynał już myśleć o
pracy. Była godzina siódma czterdzieści pięć. Saint-Clair
podnosząc drzwi garażu przypomniał sobie białą dłoń młodej
kobiety znalezioną w lodówce Marcela Fouriera. Policję
zawiadomiła była żona Fouriera, zaniepokojona zniknięciem
córki, z którą utrzymywała regularny kontakt. Okazało się,
że Fourier od czterech dni nie był już w pracy. Także jego
sąsiedzi stwierdzili, że od kilku dni nie widzieli go.
Policja po wejściu do mieszknia Fouriera dokonała tego
dziwnego odkrycia. Saint-Clair podszedł do bramy i otworzył
ją na oścież, następnie wszedł do garażu, wyjechał przed
dom, zamknął drzwi garażu i bramę i pojechał do komisariatu.
Przejrzał pobieżnie pocztę, która nadeszła do jego skrzynki
w ciągu nocy. Nie znalazł tam niczego interesującego.
Zabrzęczał służbowy wideotelefon. To był Francois Chavot z
działu identyfikacji.
- Dzień dobry, komisarzu. Mamy już właścicielkę naszej
rączki. To rzeczywiście córka Fouriera, Nicolette. Proszę
sobie wyobrazić, że znaleźliśmy ją w naszej kartotece. Mamy
jej odciski palców. Była zamieszana dwa lata temu w aferę z
narkotykami. To jej dłoń.
- Dziękuję panu, Chavot. Zastanawiam się, czy ona żyła,
kiedy obcinano jej dłoń?
- W Instytucie Medycyny Sądowej powiedziano mi, że
najprawdopodobniej tak. Chyba że stało się to zaraz po
zgonie.
Saint-Clair poszedł do swoich inspektorów.
- Cześć. Słyszeliście już o Nicolette Fourier? Co wy na to?
Pascal Rounier, pochylony nad ekranem swego terminala,
spojrzał na Saint-Claira.
- Nadeszły właśnie wyniki badań mieszkania Fouriera.
Ślady krwi na stole w kuchni. To była krew Nicolette
Fourier. Także krew w tekturowym pudełku była krwią
Nicolette Fourier. Wygląda to tak - na dwa dni przed swoim
zniknięciem Fourier dostaje paczkę, w której znajduje dłoń
swojej córki. Jeszcze następnego dnia idzie do pracy, potem
znika. Jego zniknięcie niewątpliwie związane jest z
makabryczną przesyłką. Pytanie brzmi: dlaczego następnego
dnia po otrzymaniu paczki Fourier poszedł jeszcze do pracy?
Saint-Clair przypomniał sobie swój dzisiejszy sen i nagle
zrozumiał, co go wywołało. Dziesięć dni temu w dwudziestej
trzeciej dzielnicy znaleziono zwłoki pięciu klonów. Wszyscy
mieli wyłupione oczy. Być może był to następny przypływ.
Cztery lata temu znaleziono jedenaście ciał z wyłupionymi
oczyma. Wśród nich wyżsi funkcjonariusze Ruchu Odrodzenia,
nawet jeden z zastępców przewodniczącego. Potem to urwało
się.
- Wysyłamy zdjęcia Fouriera i jego córki do prasy i
telewizji. Ja jadę teraz z Rounierem do Centrum Kardiologii.
Juin, skontaktuj się z nimi i powiedz, o co nam chodzi.
Niech przygotują wszystkie informacje o Fourierze, w
szczególności o tym, co robił w ostatnim dniu pracy.
Saint-Clair wyszedł z Rounierem na dziedziniec
komisariatu. Był pochmurny dzień, zaczynał padać drobny
deszcz.
- Pamiętasz, Rounier, tych gości z wydłubanymi oczami
sprzed czterech lat? I teraz tych pięciu.
- Cholera, jasne, że pamiętam. Mam cholernie dobrą pamięć
- Rounier zaśmiał się chrapliwie.
- Dzisiaj śniła mi się taka twarz.
Saint-Clair z niejasnych powodów nie chciał powiedzieć,
czyja to była twarz.
Tego dnia Lambert był w świetnym humorze. Był właśnie w
sali gimnastycznej i cieszył się doskonałą sprawnością
swojego wirtualnego ciała, sprawnością, o której nie mógł
nawet marzyć wtedy, gdy jeszcze żył. Ubrany w
jaskrawopomarańczowy dres do ćwiczeń z przewiewnego fittexu,
biegł górską ścieżką. Całe otoczenie składało się z dość
topornych modeli. Naturalistyczne wymodelowanie tak
olbrzymiej przestrzeni byłoby potwornie kosztowne, a przy
szybkości, z jaką poruszał się Lambert, było wręcz
niemożliwe. Całkiem dobrze wyglądało niebo, ale to nie było
bardzo trudne. Tym razem kanciastość otoczenia nie drażniła
Lamberta. Nie denerwowało go nawet to, że kiedy
przyspieszał, mógł przez mgnienia oka widzieć to, co
zakrywały sobą kontury skał, co nadawało wszystkiemu pewnej
dziwnej rozciągliwości. Za to powietrze, świeże, pełne
nieprawdopodobnego aromatu, na który składał się zapach
rozgrzanej kosodrzewiny, trawy, mchu i skał, było doskonałej
jakości. I najważniejsze, że tak doskonale odczuwał
istnienie swojego własnego organizmu. Biegł, oddychał, czuł,
jak bije jego serce, czuł zapach swojego potu, który
smakował mu tak wspaniale, kiedy mieszał się z zapachem
świeżego powietrza. Tak, naprawdę czuł, że żyje. Zresztą
taki był przecież cel tych ćwiczeń. Lambert wbiegł na
przełęcz. W dole, przed nim, leżała dolina z dwoma górskimi
jeziorami. Dalej, za nimi, wznosiła się następna ściana
górska.
Wtedy zjawił się obok niego Moers. Był ciągle
oszołomiony. Jego garnitur i krawat nie pasowały zupełnie
do sali gimnastycznej.
Lambert uśmiechnął się.
- Dzień dobry panu, panie Moers. Bardzo się cieszę, że
pana spotykam.
Lambert zmienił dekoracje na prostsze. Musiał teraz
bardziej skoncentrować się na rozmowie ze swoim gościem.
Znaleźli się na olbrzymich geometrycznych schodach w kolorze
zielonym. Zaczęli wbiegać truchtem na górę.
- Ja wcale nie chcę biec - powiedział Moers i zaczął
dyszeć. Było widoczne, że jeszcze nie ćwiczył.
- Panie Moers, jest pan jednym z konstruktorów Hadesu,
prawda? Jak to wspaniale się ułożyło. Oto może pan trwać po
śmierci dzięki swemu geniuszowi i dzięki pracy całego
swojego życia. Czy to nie jest piękne?
- Coś tu źle działa, ja wcale nie chcę biec! - wysapał
Moers i wskoczył trzy stopnie wyżej.
- Nie, wcale nie. Wszystko tu działa znakomicie, panie
Moers. Naprawdę jestem bardzo zadowolony. Tyle tylko, że to
pan musi robić to, czego ja sobie życzę.
Lambert przyspieszył. Moers był już cały zlany potem.
- Widzi pan, panie Moers, świat z tego miejsca wygląda
zupełnie inaczej. Pewne rzeczy tracą znaczenie, inne
zyskują. Ale obaj już wiemy, jak to wygląda, po tej stronie,
prawda? Jesteśmy po tej samej stronie i powinniśmy sobie
nawzajem pomagać.
Biegli teraz w długim, krętym tunelu, na którego ściany
składały się podłużne pasy zieleni, czerwieni i żółci. Tunel
wznosił się ostro w górę. Bardzo prosta symulacja, pomyślał
Lambert.
- Muszę panu wyznać, że poczyniłem tu pewne zmiany, które
nie są zgodne z pierwotnymi zamiarami konstruktorów.
Zakładali oni zbyt wielką autonomię i niezależność
poszczególnych lokatorów, uniemożliwiali tym samym
wytworzenie się jakiejś więzi społecznej pomiędzy nami,
mieszkańcami Hadesu. Byliśmy izolowani i bezbronni. Teraz
stanowimy już pewną grupę, z którą muszą liczyć się ci,
którzy podejmują decyzje tam, na górze.
Wijący się tunel zaczął pękać na pierścienie, których
wzajemna odległość rosła. Moers krzyknął, kiedy musiał
skoczyć w rozwierającą się pomiędzy dwoma pierścieniami
fioletową otchłań.
- Muszę też przyznać, że cieszę się tutaj pewnym
autorytetem - mówił dalej Lambert. Wydawało się, że wysiłek
nie wywiera na niego żadnego wpływu. - Na pewno zna pan
wiele z problemów, które nas tu trapią. Rząd coraz bardziej
ogranicza środki przeznaczone na rozwój technik
obsługujących Hades, jakby nie oznaczało to, że
automatycznie ogranicza to naszą przestrzeń życiową. To
przecież tak, jakby ktoś wynalazł aparat, który umożliwia
widzenie niewidomemu, a potem demontował część po części
tego aparatu, nie bacząc na to, że ów niewidomy na powrót
traci stopniowo wzrok. Krótko mówiąc, bardzo liczymy tu na
pana, panie Moers. Chcemy rozwiązać kilka naszych spraw. Na
przykład śpiochy. Wiele mówi się o wielkim potencjale, który
tkwi w tych na wpół martwych mózgach. Przypuszczamy, że
moglibyśmy mieć z nich sporo pożytku. A jednak nie mamy
żadnych możliwości kontaktu ze śpiochami. Motywuje się to
tym, że nie znamy ich wpływu na umysły mózgowców. Myślę, że
to tylko pretekst. Rząd chce najpierw zbadać wszelkie
możliwości wykorzystania ich w celach militarnych. Czy nie
sądzi pan, że to absurd? Jak można wpaść na podobnie szalony
i odrażający pomysł?
- Nic o tym nie słyszałem - wykrztusił Moers. - Czy
możemy trochę zwolnić?
- Wierzę panu, możliwe, że chciano to przed panem ukryć,
jest pan przecież zbyt rozsądny, by popierać podobne
zamierzenia. Mam jednak nadzieję, że poprze pan nasze
starania tutaj?
Moers zamachał rękami i upadł ciężko na kolejny
uciekający pierścień. Podniósł się na kolana i stanął ciężko
dysząc.
- Nie, nie, nie podoba mi się to wszystko, co pan mówi.
Mam wrażenie, że dostałem się do domu wariatów. Sądzę, że
powinniśmy dać spokój tamtym zmarłym. Nasze początkowe
zamysły były zupełnie inne, Hades miał być tylko czasowym
miejscem pobytu dla ludzi, którzy mieli szansę powrócić do
normalnego życia.
- Życie zawsze przerasta nasze oczekiwania - powiedział
Lambert. - Ale proszę pamiętać, że teraz jest pan naprawdę
po naszej stronie. Znalazł się pan tu, tak czy inaczej. Już
pan wie, jak to wygląda. Zapewniam pana, że mógł pan
znacznie gorzej trafić. Mimo wszystko mam nadzieję, że
dojdziemy do porozumienia. Mamy dużo czasu.
Otoczenie nagle zmieniło się. Znaleźli się w wielkiej
hali, w której mieściło się muzeum rzeźby. Zaczęli wolno iść
wśród białych marmurowych posągów.
Moers złapał powoli oddech. Uśmiechnął się.
- Przepraszam pana - powiedział. - Sam pan chyba rozumie,
ta sytuacja jest dla mnie zupełnie nowa. Jestem oszołomiony
i niezbyt dokładnie rozumiem, co się wokół mnie dzieje. Być
może, niewłaściwie pana zrozumiałem - Moers roześmiał się. -
Nawet mnie pan w pewnej chwili przestraszył!
- Naprawdę? - spytał z niedowierzaniem Lambert.
- Tak, naprawdę! Te okropne biegi, myślałem, że umrę z
braku tchu!
Obaj wybuchnęli śmiechem.
Przystanęli przed wielkim posągiem z czarnego marmuru.
Przedstawiał piękną nagą kobietę. Kobieta dotykała swoich
piersi i wyglądała tak, jakby przeglądała się w lustrze.
- Jesteś piękna - powiedział cichym głosem Lambert. -
Widzi pan, jaka ona jest piękna? Ten świat tutaj także ma
swoje powaby.
Lambert podszedł do posągu i dotknął jego uda. Kobieta
oderwała swoje spojrzenie od lustra i popatrzyła na
Lamberta. Potem z senną i wdzięczną powolnością zeszła z
postumentu, objęła zdębiałego i śmiesznego w tej chwili
Moersa i złamała mu kręgosłup.
Saint-Clair i Rounier siedzieli w gabinecie kierownika
pracowni programowej Narodowego Instytutu Kardiologii,
profesora Guilliaume'a Frosta.
- Pamięta pan zachowanie Fouriera w ostatnim dniu jego
pracy? - zapytał Rounier.
Profesor Frost skrzywił się.
- Marcel zawsze był ponurakiem. Z nikim nie rozmawiał. Od
czasu, kiedy się rozwiódł, zamknął się w sobie. Czasem mówił
tylko o swojej córce. Tak, tego ostatniego dnia zachowywał
się jak zwykle. Może był trochę roztargniony. To
roztargnienie przypłacił prawdopodobnie życiem jeden z
naszych pacjentów.
- O czym pan mówi? - Saint-Clair aż nachylił się do przodu.
- Badamy właśnie program, który kontrolował pracę
rozrusznika serca Emila Moersa. Ten człowiek zmarł
przedwczoraj w wyniku dziwnego zachowania się programu
kontrolnego. Fourier w ostatnim dniu pracy przesłał nową
wersję programu Moersowi, chociaż nie przewidywał tego plan
konserwacji programu.
- Fourier zajmował się modyfikacją programów tego typu?
- Och nie, pracował przy kontroli dystrybucji nowych
wersji programów. Musicie panowie wiedzieć, że już od dość
dawna każdy z naszych podopiecznych posiada
zindywidualizowany program, dostosowany do jego cech
psychofizycznych i trybu życia, jaki prowadzi. Fourier
uruchamiał gotowe procedury modyfikacyjne i zmienione
programy przesyłał odbiorcom.
- Przesłał niewłaściwy program?
- Nie, to jest niemożliwe. Nowa wersja programu, która
jest dostarczana odbiorcy, zostanie odrzucona przez obiekty
kontrolne starej wersji, jeśli nie spełnia ściśle
określonych warunków. Warunki te jednoznacznie identyfikują
program danego odbiorcy. Następuje wtedy odrzut. Zastąpienie
programu odbiorcy innym programem, nie przeznaczonym dla
niego, jest całkowicie wykluczone. Tylko w wypadku pomyślnej
identyfikacji stara wersja zastępowana jest nowszą, która
jednak zawsze musi być potomkiem starej wersji.
- A jednak, że tak powiem, pacjent zmarł?
- To prawda. Jest to tym bardziej dziwne, że, według
naszej dotychczasowej wiedzy, nowsza wersja programu nie
różniła się niczym od wersji starej. Ale ciągle badamy
program, który spowodował śmierć pana Moersa.
- Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, by przyjrzał mu
się także nasz specjalista z wydziału ochrony systemów?
- Oczywiście, nie. Będzie musiał pan tylko przedstawić mi
nakaz prokuratora. Takie są przepisy.
- Dostanie pan nakaz.
Kiedy Saint-Clair i Rounier wychodzili z budynku
Narodowego Instytutu Kardiologii, deszcz już nie padał.
- Wracamy do komisariatu, Rounier.
Saint-Clair wyjął z kieszeni swoją kartę komunikacyjną i
poprosił o połączenie z Jacquesem Bruhatem z wydziału
ochrony systemów.
- Cześć, Jacques, będę miał dla ciebie program
obsługujący rozrusznik serca. Myślę, że ktoś doczepił do
niego jakieś świństwo. Człowiek, który dostał ten program,
zmarł. Faceci z Narodowego Instytutu Kardiologii nic
jeszcze nie znaleźli.
- Może jest tam jakiś błąd? - spytał Bruhat i uśmiechnął
się złośliwie.
- Żartujesz. Inżynier, który wysłał program, zniknął
dzień później.
- Dobra. Kiedy dostanę to cudo?
- Muszę jeszcze załatwić zgodę prokuratora na zbadanie
tego programu. Za godzinę, w porządku?
- OK.
Saint-Clair pomyślał z niechęcią, że będzie musiał
porozmawiać z Emilem Moersem. Bardzo nie lubił rozmawiać ze
zmarłymi.
Hochfeld spojrzał w głąb, gdzie przy stole siedzieli
inżynier Eiffel z Edisonem, a potem odwrócił się i podszedł
do balustrady. Wiał chłodny wiatr, było wczesne
przedpołudnie. Jorrick patrzył na Sacre Coeur, przesłonięte
lekką mgiełką, widmowe.
- Złapałem Achillesa - powiedział Hochfeld. - Namierzyłem
go.
- To świetnie! - Jorrick uśmiechnął się szeroko. -
Wiedziałem, że ci się uda. A więc możemy się teraz do niego
dobrać?
- To zdechlak. Otrzymywałeś listy z Hadesu. Nazywa się
Gustave Lambert. Mówi ci coś to nazwisko?
- Cholera - powiedział Jorrick. - Dlaczego zależało mu na
Moersie?
Hochfeld wzruszył ramionami.
- Dlaczego zdechlakowi może zależeć na czymkolwiek? Co
prawda, Lambert nie jest byle jakim mózgowcem. Ma wpływy i
forsę. I jest bardzo dobrze strzeżony. Nic mu nie możemy
zrobić. Przynajmniej na razie nic nie przychodzi mi do
głowy. Możemy tylko czekać na jakiś sprzyjający zbieg
okoliczności.
- Jeśli nie jesteśmy mu już potrzebni, to zlikwiduje nas
- Jorrick zaśmiał się nerwowo.
- Jasne - powiedział Hochfeld. - Ciekawe, jak będzie
chciał to zrobić? Wynajmie płatnych morderców?
Jorrick parsknął śmiechem. Para starszych ludzi,
wyglądających na amerykańskie małżeństwo w podróży po
Europie, spojrzała na niego ze zdziwieniem. Jorrick poczuł
dreszcze. Było zimno.
Himmel wracał ze swojego cotygodniowego spotkania z
Candelasem na piechotę. Był bardziej pijany niż zwykle; jego
harówka w banku coraz bardziej dawała mu się we znaki i
poważnie myślał o kolejnej zmianie pracy. Odbył już nawet
kilka rozmów z różnymi bubkami do spraw pracowniczych w
kilku firmach. Ale tego dnia upił się nie tylko z powodu
swojej pracy.
- No widzisz? Nie tylko ty miałeś dosyć klonów! -
Candelas był jak zwykle w świetnym humorze. - Fablon nie
jest taki głupi! Już od dłuższego czasu wiedział, że klony
to ślepy zaułek. Pluskwy. Ten sojusz z rządem jest przecież
chwilowy. Wspólnie musimy pozbyć się klonów. Potem się
zobaczy.
Himmel mijał się co chwila z patrolami wojskowymi. Co
prawda, na ulicach nie spotykało się już klonów, bowiem
wszyscy zostali wyaresztowani po wspólnym oświadczeniu
Fablona i prezydenta republiki, jednak ciągle od jedenastej
do szóstej rano obowiązywała godzina policyjna. Było wpół do
jedenastej i ulice zaczynały powoli pustoszeć.
Nie było już Arabów ani czarnuchów. Nie było już klonów;
tych, których nie zabito podczas obławy, wywieziono do
obozów odosobnienia.
Miasto robiło się coraz bardziej puste, a jednak Himmel
nie czuł się przez to pewniej i bezpieczniej. Pomyślał, że
właściwie będzie to trwało już zawsze. Pustka i zimno.
Poczuł się zdradzony i oszukany. Ale dlaczego? Czy cały
świat był oszustwem wymierzonym przeciwko niemu? Nie. On,
Michel Himmel, nikogo przecież nie obchodził.
Kiedy wrócił do domu, od razu wskoczył do kołyski.
Zobaczył w dole migotliwy, kolorowy labirynt Hadesu,
pulsujący światłami reprezentacji światłowodowych
magistrali. Obniżył lot i skierował się ku kwartałowi
kategorii zerowej. Teraz, kiedy dysponował już dokładną mapą
Hadesu, dotarcie tam nie stanowiło dużego problemu.
Odnalazł swojego pupila. Sprawdził aktywność jego fal
mózgowych i stwierdził z zadowoleniem, że tamten śpi.
- Dobrze, mój zdechlaczku. Obejrzymy twoje sny.
W pierwszej chwili był zaskoczony wyrazistością snu.
Tamten spał i jednocześnie prowadził ożywiony dialog z jakąś
osobą o zamglonych kształtach.
- Oni wszyscy są przecież jak zwierzęta. Nie mogę ich
traktować tak samo jak siebie.
Osoba o zamglonych kształtach zbliżyła się i roześmiała
głośno.
- Uważasz, że postępuję niewłaściwie? Przecież wiesz, jak
tu wygląda. My obaj wiemy, że tam nie ma już naprawdę nic.
Oni są po prostu zwierzętami, dopóki nie rozpłyną się jak
mgła. Ich cierpienie jest zupełnie przeźroczyste. Tak,
właśnie tak to wygląda, ich cierpienie jest całkowicie
przeźroczyste. Miliard tych zwierząt może urodzić się i
umrzeć, a wszystko to jest absolutnie przeźroczyste i bez
znaczenia.
Himmel czuł się dobrze w tym śnie. Czuł się dobrze i
bezpiecznie jak poczwarka w okrywie cudzych myśli, za które
nie ponosił żadnej odpowiedzialności.
Postać o niewyraźnych kształtach poruszyła się.
- Nie mogę, nie mogę się poddać! Zajrzałem tam, to tylko
ciemna otchłań bez dna!
Himmel zaczął odbierać jego niepokój. Serce tamtego, a
raczej to, co udawało jego serce, bo przecież prawdziwe
serce tamtego już dawno rozpadło się w proch, zaczęło
gwałtownie bić.
Postać o niewyraźnych kształtach zaczęła powoli odwijać
bandaże ze swojej twarzy. Kiedy odwijała ostatni zwój,
pochyliła lekko głowę.
Tamten odwrócił głowę, aby nie patrzeć, ale ciągle
widział to samo. Postać podniosła głowę i obaj, tamten i
Himmel, spojrzeli w jej puste oczodoły.
Himmel powoli wycofał się z Hadesu. Podniecające uczucie
wszechmocy sprawiało, że jego ciałem co chwila wstrząsały
dreszcze.
Po obiedzie, o czternastej piętnaście, Saint-Clair zjawił
się w wydziale ochrony systemów u Jacquesa Bruhata.
- Masz już ten program? - Saint-Clair był bardzo
niecierpliwy.
- Tak, tak, ale dostarczyli mi chyba kopię.
Bruhat siedział przy stole operatorskim z głową schowaną
w kokonie sprzętowego uruchamiacza. Po chwili uwolnił się z
niego i spojrzał przekrwionymi oczami na Saint-Claira.
- Muszę dostać oryginał - powiedział wystukując numer
pracowni programowej Narodowego Instytutu Kardiologii.
Zgłosił się Frost.
- Posłaliśmy panu dokładną kopię tego programu -
powiedział Frost lekko obrażonym tonem.
- W jaki sposób uzyskaliście tę kopię?
- Rozmnożyliśmy program używając procedury powielającej
Berlina.
- Rozumiem. Wolałbym jednak otrzymać oryginał -
powiedział uprzejmie Bruhat. Saint-Clair wiedział, że nie
udało się nigdy nikomu wyprowadzić Bruhata z równowagi.
- Dobrze - niechętnie zgodził się kierownik pracowni.
Po minucie Bruhat znów wsadził swoją rozczochraną głowę
do uruchamiacza.
- Tak, to jest naprawdę oryginał - mruknął z
zadowoleniem. Poznał już bardzo dobrze ten nowy debugger i
był pewny, że jeśli cokolwiek przylepiło się do programu, to
będzie w stanie to znaleźć.
Bruhat widział przed sobą owalny, jajowaty kształt, który
tworzyły zewnętrzne protekcyjne warstwy programu. Warstwy
miały fakturę grubego szarego papieru. Bruhat rozwarł je
delikatnie i z przyjemnością patrzył na błyszczące rubinowo
wrzeciono głównego programu. Uruchomił funkcje sprawdzające
sumy kontrolne, mimo że nie spodziewał się znaleźć cokolwiek
już na tym poziomie. Zresztą z całą pewnością zrobili to już
faceci z Instytutu. Wstęgi sum kontrolnych przewinęły się
płynnie. Bruhat zaczął obracać ręcznie wrzeciono, ale nie
zauważył niczego szczególnego. Mógłby teraz wykonać szereg
szybkich przekrojów, ale obawiał się, że pluskwa, jeśli
gdzieś tu tkwiła, może zareagować na tak gwałtowną
ingerencję autodestrukcją. Dokonał podziału pól widzenia;
patrzył teraz na program jednocześnie z obu przeciwległych
stron. Nie znalazł niczego.
- Cholera, obawiam się, że możemy jej nie dopaść -
zamruczał.
- Tam musi coś być - Saint-Clair starał się mówić
spokojnie, by nie urazić Bruhata.
Bruhat spoglądał ciągle z obu stron na program; wiedział
dobrze, że dostatecznie sprytnie wykonana pluskwa mogła
skryć się po przeciwnej stronie programu, kiedy wyczuwała
zbliżanie się sprzęgu uruchamiacza. Nie słyszał jednak o
takiej, która potrafiła to zrobić przy jednoczesnym
podniesieniu dwu sprzęgów umieszczonych na przeciwległych
końcach. Musiałaby wtedy dokonać sztuczki bardzo
wyrafinowanej.
- Patrzę teraz na program jednocześnie z obu stron -
powiedział Bruhat do Saint-Claira. Był bardzo podniecony i
Saint-Clair słuchał go cierpliwie.
- Wyobrażasz to sobie? Podchodzisz do wielkiego kamienia,
zwierzę dostrzega cię i kryje się za nim. Podchodzisz teraz
jednocześnie z obu przeciwnych kierunków, A i B. Zwierzę
dostrzega cię, jak nadchodzisz z kierunku A i kryje się po
stronie B. Dostrzega równocześnie, jak podchodzisz z
kierunku B, i kryje się przed tobą za głazem po stronie A. W
rezultacie nie widzisz go.
Saint-Clair zaczął powoli tracić swoją cierpliwość.
- Nie rozumiem tego - powiedział ponuro.
- Ja też - odpowiedział radośnie Bruhat i włączył, bez
przekonania, jeszcze dwa sprzęgi, ustawione w osi
prostopadłej do dwu pierwszych.
Nie zauważył niczego szczególnego, więc zostawił tylko
jeden sprzęg tak, aby widzieć wszystko jak najwyraźniej.
Zaczął znów obracać powoli program i ustawiać na chybił
trafił pułapki. Ustawił ich kilkadziesiąt i wprawił program
w powolny ruch wirowy. Przy takiej liczbie pułapek nie mógł
kręcić nim szybciej.
- Nie łapie się - szepnął do siebie.
Została mu ostatnia szansa. Zerwał wszystkie pułapki,
uwolnił maksymalnie wiele zasobów uruchamiacza i zaczął
wprawiać program w ruch wirowy. Stopniowo jego kontury
zamazały się. Osiągnął maksymalną prędkość. I wtedy
zobaczył ją. Wypłynęła powolutku zza zamglonego konturu
programu - płaski, cienki jak żyletka szafirowy dysk. Bruhat
opuścił na pluskwę siatkę procedur konserwujących i wyłączył
uruchamiacz.
- Mamy ją.
- Co?
- Pluskwę. Piękna, dorodna pluskwa, która zabiła Moersa.
- Świetnie. Dziękuję ci, Bruhat. Teraz mogę już
porozmawiać z Moersem.
Saint-Clair wrócił pośpiesznie do komisariatu.
- Rounier, będę musiał porozmawiać z Moersem. Czy mówiłeś
już o tym z sędzią śledczym?
- Tak. Powiedział, że uzyska obligatoryjne połączenie z
Moersem zaraz na drugi dzień po tym, jak zdobędzie pan
niezbite dowody popełnienia przestępstwa.
- Cholera, zatem będziemy musieli poczekać do jutra.
Połącz mnie z sędzią śledczym, pogadam z nim. I przygotuj na
jutro te graty do połączeń z Hadesem.
Była druga w nocy, najlepsza pora. Michel odzyskał spokój
duszy. Leżał na wznak z głową odchyloną w stronę Octavie.
Przez okno jej sypialni wpadało różowe i zielone światło
neonu. Octavie przymknęła oczy. Michel podziwiał regularne,
delikatne rysy jej twarzy. Czuł jej zapach i zapach świeczki
palącej się na stoliku obok łóżka. Włosy Octavie pozlepiane
były potem. Michel pogładził je końcami palców.
Octavie odetchnęła głęboko.
Michel cieszył się, że leży obok niego wysoka, ładna
kobieta. Może nawet to, że Octavie była niewiele niższa od
niego, było ważniejsze.
- Dobrze, że jesteś taka duża - powiedział Michel.
Octavie parsknęła śmiechem.
- Jesteś komiczny! Powiedziałeś to takim poważnym tonem!
Michel spojrzał w okno. Zieleń i róż.
- Cholera, to jest ważne.
- Dlaczego? - Octavie przytuliła się do niego.
Michel nie patrzył na nią. Patrzył ciągle w okno.
- Dlatego, że dzięki temu zapominam o śmierci.
- Myślisz o śmierci?
Michel poruszył się niespokojnie. Nie powinien był o tym
mówić. Szczególnie jej.
- No dobrze, ale dlaczego dzięki temu zapominasz o śmierci?
- Nie wiem. Tak po prostu jest.
- Maurice powiedział, że kiedyś jeszcze cię dopadnie i
zatłucze.
- Maurice? Tak, tak powiedział, zapamiętam to na długo.
On cię chyba kochał. Dał mi wtedy niezły wycisk, dobrze, że
znalazł się Candelas z naszymi chłopakami, bo by mnie chyba
naprawdę wykończył. Czy dał jakieś znaki życia?
- Nie. Od kiedy zaciągnął się do wojska, słuch o nim
zaginął.
- I bardzo dobrze. To, że Maurice był taki duży, wcale mi
nie odpowiadało.
Roześmieli się oboje. Potem znów byli blisko. Zielona
świeczka dopalała się.
Saint-Clair siedział już przy biurku, na którym Rounier
ustawił ich trochę przestarzały terminal. Saint-Clair był we
wściekle złym humorze. Znów pokłócił się z Catherine i
próbował uspokoić się, zanim zacznie rozmowę z Moersem.
Pociągnął łyk gorącej herbaty, odstawił szklankę i włączył
terminal.
Zobaczył twarz Moersa. Nie widział go całkowicie
wyraźnie, co spowodowane było złą jakością terminala. Mimo
to stwierdził, że Moers też nie jest w dobrym humorze.
- Dzień dobry panu, panie Moers. Bardzo mi przykro z
powodu tego, co się panu przydarzyło.
- Mój adwokat powiedział, że nie mogę odmówić składania
zeznań.
- Tak, to prawda. Byłbym jednak zdziwiony, gdyby nie
chciał pan ze mną rozmawiać. Według wszystkich dostępnych
nam danych został pan zamordowany. Rozumiem, że pański
adwokat przekazał panu szczegóły.
- Myślę, że tak.
- W programie, który obsługiwał pański stymulator, ktoś
umieścił pluskwę. Zrobił to najprawdopodobniej pracownik
Narodowego Instytutu Kardiologii, Marcel Fourier. On i jego
córka zniknęli. Sądzimy, że ktoś porwał córkę Fouriera i
szantażem zmusił go do wmontowania pluskwy w pana program.
Plan powiódł się, pan znalazł się w Hadesie. Czy nie chce
pan dowiedzieć się, kto jest pańskim zabójcą?
Moers odwrócił głowę. Nie patrzył na Saint-Claira. Ekran
terminala miał dużą bezwładność, poruszająca się głowa
Moersa zostawiła za sobą lekką smugę. Nie widzę wyraźnie
twoich oczu, odwróć się, pomyślał Saint-Clair.
- To przecież wasza sprawa, czy nie tak?
- Może nam pan pomóc. Kto mógł chcieć pańskiej śmierci?
Moers poprawił okulary na nosie.
- Nie wiem.
- Dlaczego nie chciał pan z nami rozmawiać? Czy ktoś
groził panu, już po tym, co się stało?
- Nie, nikt mi nie groził.
Moers mówił cicho i niewyraźnie.
- Dlaczego nie chciał pan z nami rozmawiać?
Moers spojrzał na Saint-Claira ze złością.
- Z tego miejsca świat wygląda zupełnie inaczej niż
stamtąd. Nie rozumie pan tego? Nie obchodzi mnie ta pańska
dziwna teoria o moim rzekomym zabójstwie.
Nie wyglądało na to, że Moers chce kontynuować rozmowę.
Saint-Clair pomyślał, że trafił na złą chwilę.
- Dobrze. Rozumiem pana. Gdyby jednak pan chciał mi o
czymś powiedzieć, to proszę się ze mną skontaktować.
Kiedy Rounier wszedł do gabinetu, Saint-Clair siedział
ciągle przed włączonym terminalem i pił drobnymi łykami
herbatę.
- I co?
Saint-Clair wzruszył ramionami.
- Nic. Zero. Chociaż właściwie bardzo dużo. Myślałem, że
tam ludzie już się niczego nie boją. Moers był cholernie
wystraszony. Ciekawe dlaczego, prawda?
Wracał do domu z ogromną niechęcią. Nie miał ochoty
widzieć się z Catherine. Wojna z kobietą, którą kiedyś
kochał, wyczerpywała go całkowicie. Usiłował przypomnieć
sobie stare czasy, ale zobaczył tylko mgłę. Kiedy walczyli i
zadawali sobie coraz dotkliwsze ciosy, jego umysł, dniem i
nocą, wznosił nieprzenikliwy, twardy mur, który odciął go
już od przeszłości.
Miał ogromną ochotę, by spędzić noc w barze, chociaż
nigdy dotąd tego nie robił.
Nie zrobił tego i tym razem.
O trzeciej w nocy obudził go brzęczyk karty komunikacyjnej.
Był zupełnie oszołomiony. Zakaszlał i podniósł się z
łóżka. Cholerna karta, gdzie ona jest? Zapalił lampkę nocną
i zobaczył, że karta leży na ziemi. Schylił się po nią i
włączył odbiór.
- Słucham, Saint-Clair.
W okienku karty zobaczył ściągniętą strachem twarz
Moersa. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo jego karta
komunikacyjna jeszcze gorzej odbierała symulowane obrazy z
Hadesu niż terminal w komisariacie.
- Muszę mówić szybko. To Lambert. On to zorganizował.
Potrzebował mnie tu, w Hadesie, bo próbuje zdobyć nad nim
całkowitą kontrolę, nad wszystkimi, którzy tu są, nawet nad
śpiochami. Już zmusił mnie, bym dokonał pewnych zmian
charakterystyk Hadesu. Boże, on potrafi mnie dopaść nawet
tutaj! Kiedy przestanę mu być potrzebny, zlikwiduje mnie!
Resztki senności opuściły Saint-Claira.
- To, co pan mówi, brzmi... nieprawdopodobnie. Muszę mieć
fakty, dowody.
- Znajdzie pan fakty. Jeśli mi pan uwierzy, pomogę panu.
Mikrogłośniczek karty komunikacyjnej Saint-Claira nie był
przystosowany do przenoszenia dźwięków o dużym natężeniu.
Saint-Clair usłyszał dziwny, lekko modulowany dźwięk.
Dopiero po kilku sekundach zorientował się, że to nieludzki,
potworny wrzask, który trwał, trwał i trwał bez końca. Głowa
Moersa w okienku karty spłaszczyła się i rozciągnęła na
boki, a potem pękła zalewając całe okienko cynobrową plamą.
Wrzask ucichł.
- Moers!
Milczenie.
Saint-Clair miał nieprzyjemne wrażenie, jakby był przed
chwilą świadkiem miniaturowej śmierci w plastykowym pudełku.
Takiej śmierci, mimo tego koszmarnego wrzasku, nie można
było brać poważnie.
Do pokoju weszła Catherine. Miała zaspaną, naburmuszoną
twarz.
- Co to za odrażające hałasy? Urządzasz sobie jakieś
zabawy po nocy?
Saint-Clair poczuł się źle. Usiadł na łóżku i wybrał
numer Rouniera.
Usłyszał najpierw, jak Rounier przeklina.
Catherine syknęła ze złością i wyszła trzaskając drzwiami.
- To ja, Saint-Clair. Przed chwilą rozmawiałem z Moersem.
- Co? Z Moersem?
Rounier nie mógł pozbierać myśli. Plątał mu się język.
- Słuchaj mnie. Rozmawiałem przed chwilą z Moersem.
Powiedział, że to sprawka Lamberta.
- Co? Lamberta? Jakiego Lamberta?
- Tak, tak, do cholery, tego Lamberta, którego obaj
znamy, rozumiesz? Mówił, że Lambert chce kontrolować Hades i
po to go ściągnął do siebie. Połącz się z Jacquesem Bruhatem
i powiedz mu, że za godzinę ma być u siebie, w wydziale
ochrony systemów. A my spotkamy się w komisariacie za... za
pół godziny.
- Cholera - powiedział Rounier. Już się obudził.
Wieczorem Pierre Jorrick obejrzał jeszcze raz zdjęcia,
które dostarczył mu Hochfeld. Spokojna uliczka na
przedmieściu. Dom ogrodzony niewysokim płotem. Pojawia się
Saint-Clair i unosi drzwi garażu. Saint-Clair otwiera bramę.
Saint-Clair wyjeżdża przed dom. Saint-Clair zamyka drzwi
garażu. Saint-Clair zamyka bramę. Saint-Clair odjeżdża
sprzed swego domu.
Nie. Nie odjeżdża.
- Wyjeżdża z domu zawsze o tej samej porze. Od wielu lat.
Jest punktualny jak zegarek - powiedział mu Hochfeld.
- Lubię punktualnych ludzi - powiedział wtedy Jorrick.
- Musisz to zrobić jutro.
Siedzieli na ławeczce przy fontannie Medyceuszy.
- Wygląda na to, że nasz Achilles ma kłopoty. Potrzebuje
znów naszych usług. Nasze akcje idą w górę - powiedział
spokojnie Hochfeld.
Jorrick przygotował broń i poszedł wcześniej spać.
Obudził się wypoczęty i w dobrym nastroju.
O godzinie siódmej trzydzieści pięć zaparkował samochód
pięćdziesiąt metrów od domu Saint-Claira. Ruch był
niewielki. Jorrick był nieskończenie spokojny - widział
wszystko z doskonałą jasnością, ręce miał ciepłe i suche,
ale jednocześnie inną swoją częścią odczuwał niezmierne,
wyczerpujące napięcie.
Dlatego też, kiedy była już siódma pięćdziesiąt, a Saint-
Clair wciąż się nie pokazywał, poczuł się bardzo źle. Czekał
jeszcze pięć minut, a potem wyszedł z samochodu i poszedł
szybko w kierunku domu Saint-Claira. Kiedy był już na jego
wysokości, przeszedł przez jezdnię i zbliżył się do
metalowej furtki. Nie była zamknięta. Podszedł po schodkach
do drzwi wejściowych i otworzył je kluczem magnetycznym,
który dostał od Hochfelda razem ze zdjęciami. Napięcie,
które go dręczyło, znikło. Zamykając za sobą drzwi wyjął z
kieszeni płaszcza pistolet. Pamiętał rozkład pomieszczeń w
domu. Przeszukał wszystkie pomieszczenia na parterze i nie
znalazł nikogo. Potem wszedł na piętro. Już na schodach
usłyszał szum wody w łazience.
Dobrze.
Sprawdził wszystkie pokoje, a potem poszedł do łazienki.
Catherine Saint-Clair stała pod prysznicem, odwrócona do
niego bokiem. Zauważyła go natychmiast, odwróciła głowę i
skamieniała. Jorrick pchnął drzwi i wszedł do środka.
- Gdzie jest Saint-Clair? - Jorrick celował w jej serce.
Catherine otworzyła szeroko usta i w tej chwili Jorrick
strzelił.
Późnym popołudniem Saint-Clair wrócił wreszcie do domu.
Ostatnią noc spędził włócząc się po knajpach, potem miał
okropny dzień - razem z Bruhatem przeglądali raporty z
połączeń Lamberta ze światem zewnętrznym. Nie znaleźli
niczego interesującego. Za to sędzia śledczy powiadomił ich,
że mogą mieć problemy z dalszym dostępem do raportów
związanych z Lambertem.
Saint-Clair czuł się fatalnie i chciał zdrzemnąć się choć
chwilę. Wszedł na piętro i zauważył, że drzwi łazienki są
szeroko otwarte.
To, co zobaczył, było zbyt nierzeczywiste i koszmarne, by
mógł uwierzyć swoim oczom. Stał przez chwilę w drzwiach
łazienki, a potem zamknął za sobą drzwi i poszedł wolno do
sypialni. Ogarnęła go fala słabości, był straszliwie ciężki
i niezdarny. Poczuł ostry ból w mostku. Położył się na wznak
na łóżku i zasnął. Spał około piętnastu minut. W swoim
ciężkim śnie bez marzeń przypomniał sobie nagle o czymś i
zerwał się na nogi z bijącym gwałtownie sercem. Poszedł
szybko do łazienki.
Na podłodze zalanej krwią leżała Catherine. Saint-Clair
podniósł ją i nie patrząc jej w twarz zaniósł do sypialni.
Kiedy położył ją na łóżku, odezwał się brzęczyk jego karty
komunikacyjnej.
- To ja, Bruhat. Mamy coś! Mamy dwóch cholernie
podejrzanych facetów. Do diabła, wygląda to tak, jakby ktoś
ich nam wystawił! Myślę, że w ciągu kilku godzin będziemy
mieli namiary co najmniej jednego z nich.
- Dobrze - powiedział Saint-Clair. - Będę zaraz u ciebie.
Potem polecił, aby przysłano do jego domu ekipę śledczą.
- Czy naprawdę czuje się pan dobrze, komisarzu? - Rounier
patrzył badawczo na twarz Saint-Claira. Była już pierwsza w
nocy i Saint-Clair nie wyglądał bardzo dobrze. Bruhat
prześledził cały łańcuszek połączeń i dał im adres tego
hotelu - nawet razem ze zdjęciem faceta, który nazywał się
Robert Hochfeld i przyleciał niedawno do Paryża z Niemiec.
Zdjęcie zgadzało się dość dobrze z rysopisem człowieka,
którego widziano w towarzystwie Nicolette Fourier tuż przed
jej zniknięciem.
Wydawało się, że Saint-Clair nie usłyszał pytania. Nad
wejściem do hotelu palił się niebieski neon z napisem
"Auberge de Joie".
Młoda ładna recepcjonistka podniosła wzrok znad książki i
spojrzała na nich ze znudzeniem.
- Dobry wieczór - powiedział Rounier i pokazał jej
policyjną legitymację. - Gdzie mieszka pan Robert Himmel?
- W pokoju trzydzieści sześć, na trzecim piętrze.
- Klucz - powiedział Saint-Clair i wyciągnął rękę ku
dziewczynie. Recepcjonistka wstukała hasło i pobrała
zapasowy klucz.
- Zostań tu - powiedział do Rouniera Saint-Clair i ruszył
szybko do windy. Rounier patrzył za nim z niepokojem.
Winda pachniała tanim plastykiem. Kiedy zbliżała się do
trzeciego piętra, Sain-Clair wyciągnął z kabury pistolet i
odbezpieczył go. Wyszedł z windy, rozejrzał się po
korytarzu, podszedł do drzwi pokoju trzydzieści sześć i
wsunął klucz w szczelinę zamka.
Szczęk zamka obudził Hochfelda, który odruchowo sięgnął
po leżący obok pistolet. Hochfeld zerwał się i wymierzył
broń w kierunku snopu światła, które poraziło jego oczy. W
tej chwili pocisk z pistoletu Saint-Claira przebił mu
brzuch.
Saint-Clair wszedł do pokoju, zapalił światło i zamknął
za sobą drzwi. Hochfeld leżał jęcząc na łóżku. Pistolet
wypadł mu z dłoni.
- Robert Hochfeld - powiedział Saint-Clair. - Muszę mieć
nazwisko i adres twojego wspólnika.
Hochfeld patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Czuł,
że umiera. Przeklęty Jorrick. To przez niego. Dał mu
dokładne namiary Saint-Claira, a on tak się wygłupił.
- Jorrick. Pierre Jorrick, rue Le Pen dziewiętnaście.
Saint-Clair zastanawiał się przez trzy sekundy, czy
Hochfeld powiedział mu prawdę, a potem strzelił mu prosto w
twarz.
- Nazywam się Andre Saint-Clair - powiedział komisarz do
mikrofonu umieszczonego obok drzwi. - Przyszedłem bez broni.
Chcę z tobą porozmawiać.
Cisza. Po chwili drzwi otwierają się na oścież. Saint-
Clair nie widzi nikogo. Wchodzi do środka wyciągając przed
siebie puste ręce. Drzwi zatrzaskują się za nim. Uchylone
drzwi pokoju. Saint-Clair wchodzi do niego. Z prawej słyszy
głos Jorricka.
- Dzień dobry. Miło mi, że się zjawiłeś. Jednak miałem
rację. Wiedziałem, że to cię wykończy. A Hochfeld uważał, że
popełniłem błąd.
Jorrick wszedł do pokoju z wycelowaną w Saint-Claira bronią.
- Przypuszczam, że nie mamy wiele czasu - powiedział
Jorrick. - Czego chcesz?
- Chcę dostać się do Lamberta.
- Do Lamberta? - Jorrick zdziwił się. - Jak chcesz dostać
się do Lamberta?
- Ty mi pomożesz. Zrobisz to tak czy inaczej. Ale nie
możesz uszkodzić mózgu. W ten sposób znajdę się tam, gdzie
jest już Lambert.
Jorrick uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Jasne, możesz na mnie liczyć. Ale nic nie zrobisz
Lambertowi. Nie rozumiem, dlaczego chcesz się z nim spotkać.
- Czy to ma dla ciebie znaczenie?
- Niewielkie. Pewnie byłoby dla mnie lepiej, żeby Lambert
przestał istnieć. Już naprawdę. Ale, jak powiedziałem, nie
sądzę, że uda się to zrobić. Ani tobie, ani mnie.
Milczeli przez chwilę.
- To wszystko - powiedział Saint-Clair i utkwił wzrok w
podłodze.
Jorrickowi wydawało się, że czuje jego pot.
Boisz się. Przyszedłeś tutaj, jesteś całkiem bezbronny i
boisz się. Mam cię, jesteś zdany całkowicie na moją łaskę.
Jorrick doświadczył jeszcze raz tego fantastycznego,
niesamowitego uczucia, które poznał po raz pierwszy tyle lat
temu.
Saint-Clair stał przed nim, śmierdział strachem i
nienawiścią i oddychał płytko.
- Mamusia musi wyjść na chwilę - powiedziała do Jorricka
jego mama, kiedy miał sześć lat. - Uważaj na swoją
siostrzyczkę, dobrze? Mamusia zaraz wróci.
Mama uśmiechnęła się do niego, a Jorrick kiwnął głową.
Stał przy łóżeczku swojej rocznej siostry. Juliette
patrzyła na niego jasnoniebieskimi oczami, które
przypominały mu błyszczące guziczki. Była taka malutka i
bezbronna. Jorrickowi nagle wydało się zupełnie niemożliwe
i nie do uwierzenia, że to malutkie zwierzątko, które
bezmyślnie wodziło za nim oczkami, przypominającymi mu
błyszczące guziczki, może być czymś takim samym jak on. To
niemożliwe. Pochylał się nad nią, a ona sapała i bulgotała.
Była raczej bliżej świata ślimaczków i mrówek niż świata, w
którym przebywał on sam. A jednak wszyscy uważali, że
Juliette jest tym samym, czym jest on.
Nie.
I wtedy doznał po raz pierwszy tego fantastycznego,
niesamowitego uczucia. Było to wielkie olśnienie, doznanie
wielkiego oświecenia, choć wtedy oczywiście tak tego nie
mógł określić. Zobaczył też wielkie pęknięcie pomiędzy swoim
światem a światem wszystkich innych ludzi. Doznał zawrotu
głowy. W jego świecie nie było żadnej odpowiedniości między
nim a jego siostrą. W jakimś innym znaczeniu nie było też
odpowiedniości pomiędzy nim a wszystkimi innymi ludźmi.
Nagle poczuł, jak to, co wywołało w nim ten przyjemny,
przenikający dreszczem zawrót głowy, zawładnęło nim i
kieruje jego ruchami, poczuł, że traci zupełnie panowanie
nad sobą i musi robić to, co każe mu robić ta
nieprzezwyciężona, oszałamiająca siła.
Teraz, kiedy Jorrick strzelił do Saint-Claira i patrzył,
jak jego ciało dygocze na podłodze, doznawał dokładnie tego
samego uczucia. Wiedział już od dawna, że wszyscy ci, którzy
byli od niego słabsi i nie mogli się przed nim obronić, nie
zasługiwali na to, by nazywać ich ludźmi.
Laurent Pellot, dowódca grupy specjalnej, która otoczyła
dom Jorricka, nie mógł pojąć, dlaczego Saint-Clair chciał za
wszelką cenę wejść do domu Jorricka sam, bez broni. Saint-
Clair powiedział mu, że Jorrick jest bardzo niebezpieczny i
że postara się przekonać go, by się poddał. Pellot nie
wierzył w to ani przez moment. Nie wierzył, by ktoś taki jak
Jorrick mógł chcieć się poddać. Nie wierzył także w to, że
Saint-Clair jest tak naiwny, by sądzić, że Jorrick to zrobi.
Kiedy Pellot usłyszał odgłos strzału, wydał rozkaz do ataku.
Jego ludzie zdetonowali granaty ogłuszające, a potem wdarli
się do środka przez główne drzwi wejściowe, drzwi z tyłu
domu, a także z dachu przez dwa okna na piętrze.
Saint-Clair miał wrażenie, że zanurza się w głębokiej
wodzie. Był coraz głębiej i głębiej. Wreszcie osiadł na
samym dnie. Usłyszał głos Jacquesa Bruhata.
- Andre, słyszysz mnie? Czy słyszysz mnie? Muszę cię już
opuścić. Jesteś na miejscu.
Saint-Clair poczuł na nowo ciężar swojego ciała. Nie było
to dokładnie to ciało, do którego przywykł. Było to tylko
jego przybliżenie.
- Och - powiedział Lambert. - Jest pan. Myślę, że zrobił
pan głupstwo. Cóż, jest to zgodne z moimi planami. Hochfeld
i Jorrick zrobili to, czego od nich oczekiwałem. I oni, i
pan staliście się niebezpieczni. Umiarkowanie niebezpieczni.
Uznałem, że dobrze będzie, jeśli wystąpicie przeciwko sobie.
Mógł ich pan zlikwidować, mogło być i odwrotnie. Stało się
lepiej niż planowałem. Przykro mi z powodu tego, co stało
się z pańską żoną. Jorrick był człowiekiem nienormalnym.
Chociaż trzeba przyznać, że dopiął swego. Jest pan przecież
tutaj z powodu swojej żony, prawda?
Saint-Clair patrzył na Lamberta w milczeniu. Patrzył na
człowieka, który spowodował, że znalazł się na dnie
gigantycznego słoja wypełnionego wodą. Było tu tak cicho.
Wszystkie dźwięki wydawały mu się przygłuszone.
- Jest pan tutaj i co zamierza pan robić dalej? - Lambert
zaśmiał się nieprzyjemnie.
Saint-Clair odwrócił się i zobaczył za sobą drzwi.
- Tak - powiedział Lambert. - To są drzwi, za którymi
może pan spotkać się ze śpiochami. Ale odradzam to.
Niektórzy ludzie sądzili, że w ich mózgach drzemie jakaś
niezwykła siła. Pewne badania wskazywały na to. Ja też w to
wierzyłem. Przekonałem się na własnej skórze, że to bzdura.
Byłem tam i ledwo wyszedłem z tego cało. Być może, drzemie
tam jakaś siła, ale jest to wyłącznie siła destrukcyjna -
ponura, mordercza agresja. Zniszczy każdego, kto się tam
znajdzie. Moers pomógł mi stworzyć te drzwi. Zupełnie
niepotrzebnie. Te drzwi tak naprawdę prowadzą donikąd.
Niestety. Nie mogę w tej chwili powstrzymać pana od
przekroczenia ich progu, jednak jeśli pan tam wejdzie, to
jest pan do końca zgubiony. Niech pan tego nie robi. Niech
pan zostanie po naszej stronie.
Saint-Clair otworzył drzwi. Była za nimi czerń gęsta jak
smoła. Lambert zaklął.
Saint-Clair wszedł w czerń ostrożnie stawiając kroki.
Grunt był twardy, nierówny. Drzwi za nim zatrzasnęły się z
hukiem. Stał przez kilkanaście sekund bez ruchu. Czy zdawał
sobie dobrze sprawę z tego, co działo się wokół niego
ostatnio? Nie, nie wiedział nawet jasno, czego chciał
dostając się tutaj. Teraz, kiedy już tu był, poczuł ogromne
znużenie i cała jego nienawiść skurczyła się. Ciemność wokół
niego rozjaśniła się. Znalazł się w wilgotnym podziemnym
korytarzu. Ucieszył się, że drażniąca, nieprzyjemna obecność
Lamberta znikła. Bruhat mówił, że to, co zobaczy w kwartale
śpiochów, będzie w dużym stopniu projekcją jego własnego
umysłu, ponieważ przestrzeń, w której przebywają, jest
sformowana tylko najbardziej ogólnie, z zachowaniem
wyłącznie podstawowych parametrów czasu i przestrzeni. Było
to najtańsze rozwiązanie, a przecież śpiochy nie
potrzebowały niczego lepszego. Saint-Clair zastanawiał się,
skąd zna ten ciemny wilgotny korytarz. Jeśli to, co mówił
Bruhat, było prawdą, to musiał go już kiedyś widzieć. Szedł
powoli przed siebie i kiedy zobaczył pierwsze kości,
uświadomił sobie, gdzie jest.
Kości leżały poukładane po obu stronach korytarza;
czaszki i piszczele tworzyły wysoki, zwarty mur, wzmocniony
w wielu miejscach zaprawą. Czaszki, o kolorze solonych
orzeszków ziemnych, tworzyły czasem wzory.
Dawno temu, kiedy był dzieckiem, zwiedził ze swoimi
rodzicami katakumby. Od dawna już nie istniały - w czasie
wojny podziemia zostały opróżnione z kości.
Wtedy usłyszał ciche, szepczące głosy. Nie mógł ich
rozróżnić przez długi czas. Poczuł strach. Głosy milkły, a
potem znów napływały wzmożoną falą. Ktoś krzyknął.
- Znalazłem się tu tylko przez pomyłkę! Dlaczego mnie
zabiliście?! Nazywam się się Alain Garett! Dlaczego ja tu
jestem?!
- Tak, dlaczego on tu jest? - powiedział inny głos. -
Dlaczego my tu wszyscy jesteśmy? Czy jesteśmy tylko twoim
snem?
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
Saint-Clair przestawał widzieć wyraźnie. Jego umysł
tracił swoją autonomię. Zdążył zrozumieć, że tutaj nikt nie
jest tylko sobą. Poczuł, jak tysiąc cudzych umysłów,
zamąconych i pełnych nieukierunkowanej nienawiści, wchodzi
do jego własnego umysłu.
- Och, nareszcie mamy kogoś. Kogoś - powiedział jeden z
nich. - Och, nareszcie moja nienawiść znalazła jakiś
przedmiot.
Ten, który to powiedział, roześmiał się głośno.
Saint-Clair ze zdumieniem i przestrachem stwierdził, że
po tym jednym zdaniu zapadła pełna nieobecność, jakby
zobaczył płomyk, który nagle błysnął i zaraz zgasł, i że to
jednostkowe istnienie było tak kruche i chwilowe.
Jednakże zaraz zastąpiło je tysiąc innych.
- Dzień dobry, dzień dobry!
- Opowiedz mi o sobie! Pamiętasz całe swoje życie? Ja
pamiętam. Pamiętam swoją pierwszą kobietę, pamiętam
szczególnie dobrze pewien letni, ciepły ranek; spadł deszcz
i z nagrzewającej się ziemi podnosiły się smugi pary.
Dżdżownice wychodziły spod ziemi i pełno ich było, samochody
rozjeżdżały je na asfalcie. Czułem ich świeży zapach.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Zobaczył przed sobą dziecko, które bawiło się
porozrzucanymi kośćmi.
- Mamo? Mamusiu, chcę, żebyś do mnie wróciła, mamo!
- Dlaczego ty tu jesteś? Dlaczego tu jesteś? Po co?
Nie umiał już odpowiedzieć na żadne pytanie. Sam był już
tylko pytaniem, chociaż wszystkie te głosy ciągle wyjadały
jego umysł, żywiły się jego sensem i napełniały wyjedzoną
pustkę nienawiścią.
Wreszcie nie było w nim nic poza nienawiścią. Unosiła go
jak wezbrana rzeka. Był teraz dziką, nieopanowaną siłą.
Właśnie on nadał jej kierunek. Był lawiną, która zawróciła
ku drzwiom i rozwaliła je na kawałki. Za drzwiami nie było
już Lamberta. W środku owalnego pokoju, na białym
postumencie, spoczywał przeźroczysty pojemnik opleciony
siecią przewodów. Rzucili się ku niemu, on, oni wszyscy, i
rozszarpali mózg Saint-Claira na strzępy.
Lambert obserwował ze złośliwą satysfakcją, jak dogasał
umysł Saint-Claira.
- Pozbywam się go spełniając jego najgłębsze marzenia -
mruknął do siebie Lambert. Kiedy śpiochy zasymilowały
ostatni fragment umysłu Saint-Claira, Lambert wyłączył mapę
ich kwartału.
Pomimo tej drobnej przyjemności nie czuł się zwycięzcą.
Jego wysiłki, by zwiększyć swoją władzę, uwieńczone zostały
pewnym sukcesem, ale czuł już, że nie zdąży. Jego własny
umysł stawał się coraz bardziej ociężały. Powoli, krok za
krokiem, nadchodziła ciemność, której tak się bał.
Nie mógł jej powstrzymać.
Ze zdziwieniem stwierdził, że boi się jej teraz jakby
mniej. Był tak bardzo zmęczony. Czasami, w głebokim śnie,
tęsknił do zwodniczych szeptów śpiochów.
Odczuł nagle z całą dotkliwością, że naprawdę jest
zamknięty w więzieniu.
Wtem zobaczył na ścianie przed sobą rozkwitający
czerwienią napis: "Pozdrowienia od Hochfelda, Jorricka i
Saint-Claira oraz od kilku innych przyjaciół. Czekamy!"
Napis trwał tylko kilka sekund, potem rozprysnął się w
tysiąc błyszczących kawałków, które opadły na podłogę i
zgasły.
Lambert zmartwiał. Patrzył ze zdumieniem na pustą już
ścianę.
Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że to było tylko
jakieś koszmarne przywidzenie. Czy wszystko w tym świecie, w
którym teraz istniał, nie było tylko przywidzeniem?
Mimo to nie odzyskał już spokoju.
Była już druga w nocy, kiedy Michel Himmel wylazł ze
swojej nory. Postanowił przejść się trochę i rozprostować
kości. Po ostatniej rozprawie z Ruchem Odrodzenia miasto
wróciło do równowagi i ulice pulsowały odwiecznym, barwnym
rytmem. Himmel patrzył z przyjemnością na mijanych ludzi.
Tak dobrze jest żyć i cieszyć się tym, że się żyje. Tym
bardziej, kiedy człowiek spoglądał przed chwilą w głąb
mrocznej studni.
Himmel chichotał ciągle na wspomnienie żartu, który
zrobił Lambertowi. Zapewne mógł on uważać, że to, co
zobaczył, było tylko przywidzeniem. Himmel przepełniony był
poczuciem mocy. Miał wielką władzę, której nie zamierzał w
żaden sposób wykorzystywać. Po co miałby to robić? Mógł
patrzeć z góry na konwulsje dobra i zła i dawać czasami tym,
na których patrzył, niejasne, mylące trop, wieloznaczne
znaki. Był więc podobny do Tego, Który Wszystko Widzi.
Wiedział jednocześnie, że przecież widział tak naprawdę
bardzo niewiele, że sam mógł być igraszką w cudzych rękach,
a to, co wydawało mu się, że zobaczył, mogło być tylko
ciemnym odłamkiem jego własnej duszy.
Ale nie chciał już o tym myśleć. Wstąpił do najbliższego
baru i pił aż do świtu.
Janusz Cyran
JANUSZ CYRAN
Programista z Rybnika. Urodzony 20.01.1959. Autor
poszukujący i niepokojący. W ciekawy sposób łączy inspirację
komputerową (dokonania przypominające trochę fantomatyczne
światy rzeczywistości wirtualnej i mroczną konwencję
cyberpunku) z poszukiwaniami religijnymi, filozoficznymi,
psychologicznymi. Z polskich fantastów najbliższy chyba
Baranieckiemu, ale że tworzy później, już bez straszaka
cenzury, można znaleźć w jego opowiadaniach dzisiejszą
rzeczywistość i, czasem, śląskie realia.
Wielbiciel Blake'a, co ładnie potwierdzają drukowane
właśnie "Śpiochy w Urlo" - opowiadanie i cyberpunkowe, i
metafizyczne, i polityczne. Wyznaję ze skruchą, że tekst
czekał na druk koło roku; mieliśmy zrazu wobec niego inne
plany wydawnicze. Opowiadania Cyrana z naszych łamów:
"Jeruzalem" ("F" 11/88), "Czyściec" ("F" 1/90), "Młyny Boże"
("NF" 1/90), "Sieć i młot" ("NF" 9/92), "Wylęgarnia"("NF"
2/93). Natomiast nostalgiczną autoprezentację Cyrana jako
filozofującego komputerowca znajdziecie Państwo w "drugim ja
polskiej fantastyki" - "Tao liczenia jaj" ("NF" 9/93).
(mp)