Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
13
III
Wilczek mój wzrastał. Z początku był dosyć niedołężny, podobnie jak maleńkie szczenięta
stawiał nogi ociężale, często się przewracał, miał duży brzuch, wypukły z obu boków,
kudełki pomięte, puchowate i miękkie. Przezwałem go Buta, co znaczy po sanskrycku istota
żywa (od pierwiastka bhu być, istnieć, rosnąć, żyć). Bez względu na legendarne swoje
pochodzenie lubił namiętnie igrać z maleńkimi pieskami.
Zdaje się, że w tych najmłodszych chwilach życia nie miał w sobie poczucia różnicy
gatunku; wilk i szczeniaki były wtedy jakoby jeden gatunek. Podobnie i maleńcy patrycjusze
zabawiają się z synkami fornali, ekonomów, karbowych, a jednym i drugim nie zależy
wówczas na tym, kto kogo rodzi. Mniemam też, że i dziatwa bezbożnych czerwonoskórców
chętnie igrałaby z malcami chrześcijańskich Europejczyków; małe jakie Francuziątko
bawiłoby się w najlepsze z Eskimosiątkiem. Jednakże w Małowieży stara ogarzyca Śpiewka,
matka psich szczeniąt, zwietrzyła od razu pochodzenie Buty, a widząc go ze swoim
potomstwem strojącego figle na poły wilcze, na poły psie, obwąchała najprzód troskliwie od
stóp do ogona, potem najeżyła sierść na grzbiecie, a nareszcie ucięła dotkliwie w pośladek.
Krzyknął i jęknął, zaskomlił żałosnym wilczym dyszkantem mój wychowaniec; był to
pierwszy cios, jaki otrzymał na łonie cywilizacji, co mówię pierwszy policzek. Chwilowy
impuls uczuciowy pobudzał mnie, abym surowo skarcił Śpiewkę, wprowadzając
równouprawnienie między zwierzętami. Niebawem atoli przyszła mi na myśl filozofia i
historia, pomyślałem sobie o tradycyjnej nienawiści ras, a nawet pobratymczych plemion.
Wprawdzie w epoce wychowania przeze mnie Buty nie istniał jeszcze antysemityzm, ale
Żydem pogardzali chrześcijanie już i wtedy. Otóż takie i tym podobne refleksje usposobiły
mnie mniej wrogo względem ogarzycy. Pomyślałem był sobie: Jak tu wymagać od zwierząt
równouprawnienia, kiedy ono dla ludzi jest niedostępne. Niech mój wilk wcześnie pozna
gorycz życia cywilizowanego, niechaj ma w historii swego żywota i tragiczne elementy.
Skończyło się na powiedzeniu Śpiewce moralnego kazania, któremu z mojej strony
towarzyszyła pewna poważna gestykulacja. Mniej więcej suka zrozumiała, o co chodzi,
jednak w imię swego psiego przesądu nie chciała się nigdy i za nic w świecie zgodzić, ażeby
Buta w jej obecności igrał w wesołym towarzystwie niemowlęcego psiego pokolenia.
Szanowałem w granicach mojej możliwości tradycję na tym punkcie. Niechajże i psom
wolno będzie mieć przesądy. Z drugiej strony, nie chciałem się dopuszczać oszustwa
względem matki własnych dzieci, więc też nigdy nie pozbawiałem ich samowolnie
macierzyńskiego wpływu na edukację. Bo myślałem sobie przecież ona chyba lepiej ode
mnie potrafi wychować swoje psięta. Ale ilekroć Śpiewka oddaliła się od potomstwa, nie
broniłem też szczeniętom i wilczkowi robić, co im się podobało.
Jakkolwiek Buta był młodszy wiekiem od psów, jednak zęby i w ogóle jego siły fizyczne,
jako też inteligencja zwierzęca organizowały się u niego widocznie wcześniej aniżeli u
kolegów i towarzyszy zabawy. Gdy się rozigrał, wpadał jakby w dziki szał i nielitościwie
rozbijał wtedy psiaki. Kiedy już miał mniej więcej trzy miesiące, wspólne zabawy stały się
niepodobieństwem; wówczas psy same unikały igraszek, a jeśli sobie pozwoliły czasem
swawoli z wilkiem, to niebawem zmuszone były uchodzić skomląc i unosząc na skórze ślady
jego zębów. Te zaś okoliczności wbijały im się w pamięć tak silnie, że w późniejszym czasie
na widok Buty zmykały po kątach, tuląc pod siebie ogony.
Nie lepsze uznanie zyskał sobie wilk i u innych psów, dojrzalszych w latach. I tak,
ulubieniec mój, duży buldog duński, Jork, tolerował Butę jedynie przez wzgląd na jego
poufałe ze mną stosunki. Inny znowu wielki biały pies węgierski, z rasy owczarskiej
nazwiskiem Milord nie przeszedł nigdy około wilka bez pomrukiwania, warczenia,
wyszczerzania zębów, rzucania piorunujących spojrzeń i tym podobnych oznak
niezadowolenia, gniewu oraz pogardy. Niepodobieństwem też było, aby w ważnej chwili
spożywania darów bożych psy znajdowały się razem z wilkiem; zmuszony byłem unikać tego
przezornie. Bo gdy się psy między sobą o kość pogryzą, to zawsze tylko swój swego
pokaleczy, a potem się pogodzą; ale na wilka byłyby się one wszystkie jednozgodnie rzuciły i
śmierć mu przedwczesną zgotowały.
Wycieczki w pole i do lasu odbywały się specjalnie pod moim nadzorem i kierunkiem; w
takich razach wilk szedł przywiązany na łańcuszku, psy używały wolności. Jeżeli zaś
chciałem dać swobodę wilkowi, musiałem psy w domu uwięzić. Trudne to jest położenie
kierownika i wychowawcy w takim stanie rzeczy!
Skoro już Buta liczył jakie trzy kwartały wieku, wziąłem go był jednego dnia na
przechadzkę wraz z węgrzynem Milordem. Nałóg i wspólna dola istot coś jednak znaczą na
tej naszej planecie. Do pewnego stopnia można się zżyć nawet z wrogiem. Na łące dałem
wilkowi swobodę, co widząc Milord przyskoczył skwapliwie, a pomerdując poważnie swoim
bogatym ogonem, starannie na wszystkie strony obwąchał Butę; ten ostatni parę razy jakby
uśmiechnął się fałszywie, podnosząc do góry czarne wargi przykrywające mu zęby; po czym
puścili się oba w zawody na harce po polu. Gonitwa trwała długo; wilk pędził za psem,
przesadzając śmiało rowy; obaj się zziajali, obaj wywiesili języki. Jeżeli Milord wietrzył co
na ziemi, Buta przypadał do niego i także węszył. Chociaż nie mogłem z bliska obserwować,
jak się to wszystko odbywało, wnoszę jednak, iż przy takiej to właśnie czynności tropienia i
wietrzenia zaszło jakieś nieporozumienie między zwierzętami owymi. Nieporozumienie było
grube. Usłyszałem tylko z jednej strony błagalny głos wilka, wołający o pomoc, kto w Boga
wierzy, z drugiej gniewny, imponujący krzyk Milorda. Pędzę, ile sił starczy przynosząc dla
miłości zgody interwencję osoby, szpicrózgi ciętej oraz łańcuszka. Ujrzałem w trawie
powalonego wznak Butę, pies zaś łapami przyciskał go potężnie do ziemi, zadając od czasu
do czasu szarpiące razy. Wobec walki zachowałem się bardzo groźnie i piorunującym głosem
wrzasnąłem na cywilizowanego tryumfatora:
Milord, do nogi!
Pies, usłyszawszy nieubłagany głos kodeksu prawodawczego, natychmiast zdjął silne łapy
z piersi przeciwnika i cały zapieniony, począł się cofać. Ale zaledwie popuścił ofiarę, gdy ta
porwała się wściekle, a dopadłszy kudłatego karku wroga, zatopiła w nim wściekłe zęby. Z
kolei pies upadł na ziemię wskutek natarczywej napaści, a zupełnego ze swej strony
nieprzygotowania. Nie było się co namyślać; wprowadziłem w ruch bat, ten czynnik pokoju, i
zadałem wilkowi kilka razów dotkliwych, lecz wnet się przekonałem, że są na świecie skóry
wytrzymałe, na których kije się łamią. Zbliżam się tedy, chwytam Butę obiema rękami za
uszy i na bok odciągam. Zaledwie rozjąłem dwóch zapaśników i, chcąc rozjuszonego wilka
przykuć na łańcuchu, popuściłem jedną ręką, gdy oto Buta zajadle sięgnął paszczą do mego
ramienia i zadał mi dotkliwą ranę. Prawdopodobnie był to odwet za ciosy wymierzone
szpicrózgą. Moich usiłowań w interesie zgody wilk nie pojął tak, jak pies i potraktował mnie
niby wroga, przy czym uporczywie oponował przeciw zakuciu swojej szyi w łańcuch. Milord
ciekawie, ale i niecierpliwie przyglądał się całej operacji poskramiania wilka; zdawał się on
oczekiwać skinienia mego, aby po żandarmsku wziąć za kołnierz dzikiego towarzysza.
Sądziłem, iż nie wypada szczuć poczciwym psem także poczciwego, choć zuchwałego wilka.
Sądziłem, że każde zwierzę, mające za szeląg rozumu, musi ostatecznie zrozumieć taką
szczerą politykę i odpłacić za nią tą miarą przywiązania, na jaką zwierzę dane w danych
warunkach zdobyć się jest zdolne. Zupełnie innego zdania trzymał się strzelec Szymon, który
nie tylko, że był zwolennikiem absoluti dominii1, ale doradzał mi nawet dopuszczenie się
haniebnego czynu:
Niech pan tę bestię wypuści w pole i zaszczuje psami, nim dorośnie, bo z tego nigdy nie
będzie pociechy.
Mój Szymonie mówiłem mu cóż wilk temu winien, że się wilkiem urodził i nie na
naszą pociechę?
Myśliwy wstrząsał ramionami, kiwał głową, przy czym uśmiechał się dosyć zarozumiale
oraz lekceważąco.
Nie tylko psy i Szymon uczuwali wstręt do Buty. Nie lubili go także wszyscy służący we
dworze i wszyscy chłopi w całej wsi. Kiedym przechodził w towarzystwie wilka, słyszałem
mniej lub więcej głośno wypowiadane zdania:
Widzicie go, jaka to psia wiara teraz spokojna! A do lasu, ha! Czułem za mojego wilka
upokorzenie, wstydziłem się także za ludzi, znosiłem cierpliwie te i inne jeszcze obelgi. Ale
cóż robić? Nie można przeinaczyć wilka, psów, ludzi i wszystkich stworzeń. One się same
przemieniają w ciągu czasu.
Największą nieprzyjaciółką Buty była kobieta, stara panna nazwiskiem Trukawska,
ochmistrzyni dworskiego drobiu, oraz jej pomocniczka, rodzaj kurnikowego sekretarza,
dziewka Jagna. Pokazuje się, że wszelka na wpół cywilizacja jest jeszcze równie dzika, co i
stanowcze barbarzyństwo. Tym się chyba tłumaczą nieokiełznane fanatyzmy, kłamstwo,
pycha, zarozumiałość małych ludzi w wieku naszym, tak chełpliwym z dzieł swoich. Cnota
ludzka widocznie musi przejść przez te przywary, zanim się istotną cnotą stanie. Nie można
tego odnieść do jednostek, ale do dziejów całych pokoleń. Przy czym godne jest uwagi, iż
wspomniane przymioty nie tylko od woli człowieka nie zależą, ale go unieszczęśliwiają
podobnie jak głupota. Jednostka przewrotna jest przez całe życie prześladowana i chłostana,
często przez ludzi gorszych nawet od siebie. Nasz wilk, potomek rodu wilkołaków nad
Narwią, nie był ani kłamcą, ani zarozumialcem, ani fanatykiem, a był jednak popychany i
poniewierany przez wszystkich. Dlaczego? Trudno jest rozwiązywać doraźnie tak ważną
kwestię. Ale zdaje się, że ludzie w wilku prześladują i nienawidzą własną przewrotność.
Zresztą nienawiść taka może pochodzić i stąd, że w prastarej religii człowieka wilk był także
ubóstwiany, a każdy przesąd podminowany ściąga pioruny nienawiści w następstwie.
Buta, jak każde inne żywe stworzenie, urodził się pod pogodnym okiem słońca. Znam
jego ojczyznę nad piękną rzeką i wśród pysznych krajobrazów. Mimo to wszystko, sądzone
mu było na ziemi przekleństwo, jako szkodliwemu!... Nie wymienię tu stworzeń
najszkodliwszych, bo przekleństwo może od nich zależeć.
Pani Trukawska w poufnych rozmowach z Jagną oczerniała Butę w sposób nielitościwy.
Jagna dolewała oliwy do tego zarzewia. Widziałem konspirację nie tylko przeciw wilkowi,
ale i przeciw mojej osobie, zajmującej w społeczeństwie już i tak dosyć lekceważone
stanowisko prywatnego nauczyciela domowego. Razem więc z wilkiem znosiliśmy
prześladowanie od ludu. Nie w moim, ale w Buty interesie chciałem raz tłumaczyć pani
Trukawskiej zasady demokratycznej etyki, atoli niewiasta owa ofuknęła mnie, że chłop
między ludźmi znaczy tyle, ile wilk między zwierzętami; smaruj jednego i drugiego miodem,
nic nie pomoże: chłop chłopem, wilk wilkiem.
Trzeba się mieć na baczności! pomyślałem oczekując spokojnie biegu wypadków i
starając się o utrzymanie harmonii z wilkiem, psami oraz ludźmi; wszyscy mieli własne
przesądy, na których opierali uczucie osobistej godności.
Właśnie wskutek swoich przesądów Buta szybko posuwał wypadki do krańcowości. Z
wiekiem rozwielmożniały się w nim wszystkie jego wilcze cnoty oraz przywary, a jedne i
drugie Trukawska, jako też Jagna łaskawie zapisywały na karb grzechów śmiertelnych, jak
1 absoluti dominii tu: władzy absolutnej panującego.
gdyby wilk był człowiekiem i miał obowiązek znać dekalog oraz uczyć się na pamięć
Małego katechizmu ks. Putiatyckiego. Aż nareszcie nadszedł dzień pamiętny, w którym
stronnictwo, spiskujące przeciw wilkowi, stanęło na stopie wojennej. Rzecz tak się miała:
Buta przez cały dzień wylegiwał się w ciemnym klombie na dziedzińcu. Tam zatopiony
on był w jakimś dumaniu, którego naturę o ile się dało poznałem. Do klombu
przychodziły gwary ze świata stanowiącego otoczenie. Słychać tu było rżenie koni,
szczekanie psów, rozmowy ludzi, gęganie gęsi, gdakanie kur, nawoływanie się indyk, perlic,
pawi, kaczek, kwik prosiąt itd. Buta słuchał tego wszystkiego z jak największą uwagą i
kombinował sobie stąd może obraz zewnętrznego świata oraz przemyśliwał nad zajęciem w
tym świecie pozycji odpowiedniej dla siebie i swoich wymagań. Niekiedy zdrzemnął się, ale
gdy mu na nosie usiadła mucha lub komar, przerywał sen i obserwował dalej, nastawiając
bacznie uszy, a w ślad za spostrzeżeniami uszu posyłając na wszystkie strony i wzrok bystry.
Karmiłem go dość obficie i głównie raz na dzień po obiedzie; wtedy to pożerał parę
talerzy mięsa oraz kości, resztek pozostających z obiadu. Na zawołanie: Buta! zrywał się i
pędził co tchu z klombu na ganek, wiedząc dobrze, iż się go wzywa po odebranie racji.
Żarłoczność wilka była duża; połykał nieraz całe kości, więc też niejednokrotnie musiałem
robić operację, wyjmując mu za pomocą nożyczek kość utkwioną w gardle. Przypuszczam,
że w stanie dzikim wypadki tego rodzaju przytrafiają się wilkom mniej często.
Cokolwiek bym mógł powiedzieć na rzecz mojej dbałości i w ogóle pedagogicznych
zabiegów gwoli uprzyjemnienia wilkowi połykania różnych gorzkich owoców cywilizacji,
muszę jednakże przyznać, iż zapewne niezupełnie dobrze zbadałem jego szeroki apetyt oraz
dobrze uregulowaną funkcję trawienia. Albowiem wspomniane powyżej samotne
rozmyślania wilka w klombie i rozważania gwarów świata zewnętrznego doprowadziły go
były do nadzwyczajnie radykalnego przedsiębiorstwa. Tuż za klombem, ku polu, znajdowała
się bardzo piękna łączka, porosła bujną trawą i skropiona strumieniem. Jak zauważyłem,
Buta w tę stronę najczęściej posyłał swoje słuchy, a za słuchem zwracał też pełne dziwnej
pożądliwości oczy. Zdaje się, że i delikatny zmysł wilczego węchu odgrywał niejaką rolę w
tych zwiadach a rozmyślaniach. Gwar z łączki zaledwie dający się słyszeć dla mnie,
człowieka, wśród największej ciszy, dla Buty był już jakimś upajającym koncertem, którym
on się lubował po całych dniach; aż wreszcie wytworzone na drodze tego zachwytu uczucia i
skojarzone z nimi wyobrażenia popchnęły go na drogę czynu. Na strumieniu na łączce
codziennie pluskały się i prowadziły poufale spokojną pogwarkę kaczki dworskie, istne oko
w głowie panny Trukawskiej i jej powiernicy Jagny. Owo, zachowywanie się kaczek,
pływających po strumyku, nie uszło uwagi Buty, jakkolwiek terytorium jego znajdowało się
w odległości jakich trzystu kroków od łączki. Gdy się już dobrze nasłuchał kaczych rozmów,
które może i rozumiał, zdecydował się na czyn. Pewnego więc dnia przed samym wieczorem
zeszedł z klombu na łączkę i położył się cichutko przy samej ścieżce, którą kaczki wydeptały
i po której codziennie rano z kurnika szły do strumienia, a w wieczór tędy również do
kurnika powracały. Zarówno panna Trukawska, jak i Jagna potrzebowały tylko z daleka
zawołać: Taś, taś, taś! a kaczki zaraz, jak która mogła, gramoliły się z wody na brzeg i
dalejże pędzić, co im kaczych sił starczyło. Posiadały więc i kaczki pewną ilość zdolności,
którą ludzie zowią wnioskowaniem. Cóż dopiero mówić o wilku, zwierzęciu wyższego
rzędu?
Buta już w klombie skombinował sobie, że kaczki muszą wracać do domu wieczorem i że
będą przechodziły po ścieżce; według tego ułożył plan kampanii i we właściwej porze zaczaił
się przy kaczym gościńcu. A było tam ptactwa przeszło sto sztuk; szły sznurkiem
przechylając się na krótkich nóżkach, to na prawo, to na lewo, a paplając jakby salonowe
towarzystwo w Warszawie po francusku. Dzikie kaczki zwietrzyłyby wroga swej krwi w
zasadzce, ale inteligencja kaczek domowych zmarniała; pozostało jej tyle tylko, ile potrzeba,
aby się utuczyć na pieczeń dla człowieka. Straciły one węch, słuch, a po części i wzrok:
zmysły ich się stępiły. Przecież za nie panna Trukawska i Jagna patrzyły, słuchały, wietrzyły
i myślały. Buta z zadowoleniem przyglądał się sunącemu po ścieżce kordonowi; może on i
liczył sztuki, a najprędzej upatrywał najpulchniejszej. Zresztą przydługi namysł mógł mieć
miejsce z tego powodu, że wilk po raz pierwszy miał się dopuścić rozboju na własną rękę.
Każdy się namyśla w takich razach. Więc też Buta porwał dopiero jedną z ostatnich kaczek,
wyskoczywszy nagle z ukrycia, po czym szybko oddalił się z cennym łupem w gęstą trawę i
tam go spożył.
Przelękły się kaczki okrutnie; ostatnie z nich wydały krzyk trwogi, który rozszedł się
natychmiast po całym szeregu. Co która miała w sobie tchu, rwała do kurnika. A kiedy
wpadły przed kurnik, nie uspokoiły się bynajmniej, ale sprawiły wśród rozmaitego drobiu
rwetes nie lada. Wystraszyły niezmiernie sangwiniczne kury i perlice, nawet flegmatyczne
indyczki powyciągały swe szyje, spoglądając dokoła pełnymi niepokoju oczyma. Najwięcej
zaś temu popłochowi nadał paw długopióry, który porwawszy się w górę, frunął na dach
kurnika i tam zawołał: Ewuś, ewuś!
Zajście tego rodzaju uważnym okiem oceniła Jagna.
Coś się takiego stało mówiła. Wlałam oto kaczkom do koryta naci buraczanej ze
serwatką, a te psienogi jeść nie chcą, ale, jakby się wściekły, uciekają do kurnika.
Panna Trukawska, jako osoba rządząca się raczej głębokim, czystym myśleniem niż
powierzchownymi spostrzeżeniami, bodaj czy nie zgromiła nawet Jagny za jej
przypuszczenia.
A cóż by się znowu stać mogło? Czy mnie to tu nie ma przy drobiu, czy co? Kaczki jak
kaczki, głupie stworzenia i koniec. Leci to a samo nie wie, dokąd.
Taka mądra perswazja i wykład rzeczywistego stanu rzeczy wystarczyły Jagnie
najzupełniej, przekonały ją i uspokoiły do szczętu. Bo w samej rzeczy, cóż by się kaczkom
mogło stać złego w dzień, kiedy Trukawska oraz Jagna czuwają pod kurnikiem? Co innego w
nocy, kiedy oba te duchy opiekuńcze zasypiają, wtedy tchórze, kuny, lisy, szczury, a także
niektórzy chłopi, słowem różni złodzieje mogą drób niepokoić, a nawet przywłaszczać
sobie. Toteż w myśl powyższej argumentacji obrachunek drobiu w małowieskim kurniku
odbywał się zawsze o piątej godzinie rano latem, a o ósmej zimą. W kurnikach ościennych
dworów powszechnie przyjęta była metodą wieczornego rachowania, czemu Trukawska nie
omieszkała bardzo surowo przyganiać.
Nazajutrz więc rano przy obrachunku drobiu okazał się brak jednej kaczki. Liczyła panna
Trukawska, liczyła Jagna i znowu panna Trukawska, i znowu Jagna; kaczki jak nie ma, tak
nie ma. O fakcie takiej doniosłości toczyły się przez cały dzień rozmowy w kuchni.
Przypominano tu sobie różne dni w roku, kiedy zginęła kura czarna, kiedy jarzębata, kiedy
przepadła gęś, a kiedy gąsior, indyk itd. Przy tej sposobności wyliczano także rozmaitych
domniemanych i rzeczywistych złodziei zarówno ze świata ludzi, jak i państwa zwierząt. W
obecnej chwili najwięcej podejrzeń padało na Bartka; pastucha świń, a to nie z powodu, żeby
go kiedy schwytano na gorącym uczynku, ale ponieważ chłopak ów był zupełnie głupi i
niczemu nigdy nie zaprzeczał. Fukała na niego panna Trukawska, lżyła go Jagna, kucharz,
lokaje, pomywaczka wszyscy, kto chciał. On zaś cierpliwie i obojętnie znosił wszelkie
zarzuty, wyrzuty, obelgi i obwinienia, a nawet niekiedy uśmiechał się dobrotliwie. Panna
Trukawska, bezpośrednia zwierzchniczka Bartka, twierdziła dosyć stanowczo, że chłopak ten
jest tylko z głupia frant, ale szelma wie, jak trawa rośnie". Rzeczywiście pasterz świń był
roztropnym chłopcem i w zawodzie swoim niepospolicie biegłym. Do pewnego stopnia
przypominał on Eumajosa, świniarza sławionego przez Homera. Jako człowiek fachowy, z
gorliwością poświęcał się obowiązkom powołania, dosyć trudnego ze względu na świnie, i na
tym punkcie nikt mu imponować nie zdołał. Wiedział on dobrze, które zwierzę z trzody jest
uparte, a które złośliwe, szkodne itd. Jako człowiek uczuwał też dla jednych osobników
predylekcję, do innych był źle uprzedzony. Zdarzało się nieraz, że któraś nierogata sztuka ni
stąd, ni zowąd wyrywała się z gromady i jak szalona puszczała się w cwał ku cudzemu zbożu
lub kartoflom; wtedy Bartek pędził jak wiatr za świnią, gonił, gonił, aż wreszcie zwierzę z sił
opadło i pozwoliło już sobą powodować. Ponieważ atoli chłopaczyna nigdy się nikomu nie
odcinał, a mimo to dawał często dowody znacznego sprytu, więc i kucharz, pan
Drożdżewicz, trzymał z panną Trukawską, mówiąc, że Bartck jest z cicha pęk. Od tak
gruntownych podejrzeń do posądku o złodziejstwo na kuchni dworu małowieskiego było
niedaleko. Więc też panna Trukawska, chcąc poniekąd i z siebie zrzucić odpowiedzialność za
utratę kaczki, wsiadła z krzykiem na Bartka:
Słuchaj no, ty mądralo wołała kaczka dworska zginęła. Wiesz ty, chamie, czym to
pachnie?
A bo co? bąknął Bartek uśmiechając się naiwnie.
Widzicie go, uśmiecha się jeszcze; ukradł kaczkę, pewno w polu upiekł i pożarł. Jaki mi
piesek bonoński. Cóż to ja dla ciebie będę pański drób chowała?... Ty, ty huncwocie jeden!...
Poczekaj, powiem ja to panu ekonomowi.
Bartek podrapał się tylko w głowę. Aż tu dopiero jak na niego nie wsiądzie Jagna, za
Jagną pomywaczka, dziewka od krów, kucharka, co dla czeladzi strawę warzy, jej
pomocnica, cały kuchenny fraucymer.
A ty taki, ty owaki! Ty maszkaro!... wołano zewsząd.
Bartek ledwie zdołał usta otworzyć, zakrztusił się, chciał powiedzieć: Bójcie się Boga,
niesprawiedliwe kobiety!, kiedy mu zagrożono ożogiem, pogrzebaczem, warząchwią,
polanem drzewa i różnymi narzędziami kuchennymi. Wymknął się więc i poszedł rozmyślać
nad swym losem do obory. Ale i tam już rozniosła się wieść o jego niegodziwym uczynku, a
skotak, wolarze każdy, kto koło niego przechodził, to splunął, to wyrzucił jakieś
przekleństwo lub obelgę.
Na drugi dzień zginęła znowu jedna kaczka. Tym razem oburzona wielce panna
Trukawska zaniosła już skargę do ekonoma. Ten zaś wezwał przed siebie zalękłego Bratka
Chłopak na widok strasznego majestatu władzy stracił najzupełniej przytomność i trząsł się
jak osika, kiedy ekonom groźnie do niego przemawiał:
Cóż to ty sobie myślisz, łajdaku? Jeszcze tego brakowało, żebyś szarpał pański majątek?
Ja ciebie tu zaraz nauczę!... Przy czym ujął chłopca za ucho, tak że ten jęknął z cicha:
Boli!
Ekonom ciągnął dalej:
Od jutra nie masz służby we dworze! Ruszaj precz, gałganie! Biedny Bartek nie czuł
wcale swojej niewinności, owszem, zdawało mu się, że jest winnym. A gdzieżby on się śmiał
tłumaczyć wobec tak wysokiej instancji?
Chłopiec istotnie wyglądał jak gałgan. Nogi miał czerwone, pokaleczone od kamieni,
podrapane od rżyska, pokłute od cierniaków, pełne blizn, rysów, nawet krwi świeżo
przyschłej. Głowy jego nie tknął nigdy grzebień, spod włosów rzadkich widać było strupy;
mydło też, nie postało na rękach, karku i twarzy opalonej jak węgiel. Chociaż liczył blisko
osiemnaście lat życia, wyglądał jednak na dwunastoletniego dzieciaka; był niezmiernie wątły.
Nosił na sobie kawałek kitli, której brakowało jednej poły, a spod której dołem ukazywały się
źle przyodziane i chude uda, górą zaś pod dziurawą jak przetak koszulą widniały opieczone
przez słońce piersi. Głowę ubierał w kapelusz pozbawiony barwy oraz formy, z dziurą w
środku i obszarpany dokoła. Największą wagę przywiązywał do kozika, to jest nożyka
składanego, z żółtym drewnianym trzonkiem, a zawieszonego na rzemyku u pasa. Bartek
miał starą matkę komornicę, która regularnie zabierała całą jego pensję, nie troszcząc się o
przyodziewek syna. Wypędzony z dworu, wzgardzony, przybył na łono rodziny; ale tu też o
mało że nie odebrał basarunku.
Wychowałam takiego drąga wołała trzęsąc się ze złości komornica i nigdzie,
nicponiu, miejsca zagrzać nie możesz! Tymczasem Buta znowu spożył kaczkę trzecią,
czwartą i byłby zapewne ciągnął dalej korzyści z tego samego źródła; ale Jagna poczęła teraz
na serio myśleć nad całością i bezpieczeństwem stada kaczek. Puściła się ona w łąkę i tutaj
poznajdowała rozrzucone pierze nieboszczyków; ponieważ zaś wilk wydeptał sobie był
własną ścieżkę do swego legowiska, przeto bez wielkiego natężenia władz myślenia, na
zasadzie powyższych przesłanek, łatwo już dał się wyprowadzić wniosek ostateczny. Jagna
pozbierała starannie różne pierze, poznane przez nią jako należące do rozmaitych,
nienaturalną śmiercią zgasłych kaczorów oraz kaczek i dzierżąc te dokumenty w ręku, stanęła
na progu kuchni.
Widzita mówiła posądziliśta to świniarza, to fornali, a to ta psia jucha wilk narobił
tyle szkody i posądku.
Ano zawołała kucharka czy to ja nie mówiłam, że wilk jeno kiedy szkody narobi i
koniec.
Niebawem ciekawa publika otoczyła Jagnę. Przyzwano do kuchni w sposób gwałtownie
nagły pannę Trukawską, która właśnie w swoim pokoiku stawiała kabałę i wypadał jej
zawsze jako szkodnik walet pikowy, z tego zaś wnosiła ona prawie na pewno, że w braku
Bartka winowajcą musi być fornal Sobek, człowiek bardzo hardy jak na fornala i chłopa.
Sprawa kradzieży kaczek miała tego dnia na nowo wytoczona i to u władzy wyższej niż
ekonom, bo u pana rządcy; nie dziw przeto, że Trukawska za pomocą kabały starała się
zbadać stan rzeczy i czerpnąć pewne, niezbite poszlaki przeciw obwinionemu. Już była na
dobrej drodze, kiedy nagle wezwano ją do kuchni. Wbiegła, dzwoniąc z daleka pękiem
kluczy, wysłuchała sprawozdań ,Jagny, przyjrzała się uważnie zebranemu pierzu i rzekła
tonem niewiasty, mającej za godło życia: niczemu się nie dziwić.
Moi państwo, dałabym była głowę, że ten podły wilk stanie się przyczyną wielkiego
nieszczęścia w domu. - A w myśli dodała: Nie na próżno w kabale stał walet pikowy".
Chwalić Boga jeszcze zagaił poważnie kucharz że się na tym skończyło; cztery
kaczki niewielka parada.
Szczęście, że psia noga nie udusił karmnego wieprzka rzekła kucharka.
Albo i krowy przemówiła dziewka od krów.
Oho! Taki słowik to lubi dusić i kobyłki skonstatował dowcipnie lokaj Szymon.
O la Boga żywego! krzyknęła Jagna, przerażona tym strasznym obrazem poduszonych
w imaginacji tylu pożytecznych zwierząt.
I co tu teraz robić z tym fantem? odezwała się widocznie zakłopotana Trukawska.
Jak to, co robić? - rzecze pan Drożdżewicz z determinacją, męża stanu. Trzeba całą
sprawę przedstawić dziedzicowi, bo to nie żarty, wilk w domu. Żeby to jeszcze zwyczajny
wilk!... dodał po namyśle i z miną tajemniczą. My tu wszyscy ludzie życia nie jesteśmy
pewni... Mówiąc to wdział na głowę białą szlafmycę, zrobił gest kręcąc głową, a rękami
wykładając jakoby na wierzch groźne położenie. Jęknęły wszystkie kobiety głosem
przerażenia i lękliwie spojrzały ku drzwiom otwartym od podwórza. A kucharz dodał
jeszcze: Nawet psy nie trzymają z takim stworzeniem!... Wiem ja o tym dużo, wie też
dosyć Szymon strzelec. I z tymi słowy stuknął od niechcenia w stół dużym nożem
kucharskim. Poważny głos i gestykulacja sprawiły ogromny efekt.
O mój Jezusiczku najmilejszy! szepnie ostatecznie sterroryzowana i prawie płacząca
ze strachu, najnaiwniejsza w całym zgromadzeniu Jagna. A niechże panienka co rychło
poleci do dziedzica i wytłumaczy, co tu pan Drożdżewicz gadają.
Panienką nazywały dziewki pannę Trukawską, która, choć liczyła już pięć krzyżyków,
bardzo jednak lubiła odbierać ten pieszczotliwy przydomek od swoich podwładnych.
Nawiasem mówiąc, fornal Sobek nie miał względów i z tego także powodu, że przemawiał,
po prostu jejmość.
Wieść o zbrodni Buty rozeszła się lotem błyskawicy po małowieskim dworze, a z nią
razem krążyła także nieobjaśniona, tajemnicza zagadka o jego pochodzeniu i naturze. Na
piętrze rozmawiały o tym panny służące z boną, w czym znać było wyraźnie palec
Trukawskiej i magnetyczny wpływ Drożdżewicza. Na dole w kredensie lokaje i pokojowi
chłopcy trwożliwie, a jednak nienawistnie spoglądali ku klombowi, będącemu schronieniem
Buty. Nawet guwernantka, Francuzka, osoba wyższa nad przesądy, starała się dnia tego
unikać ze mną rozmowy jako z człowiekiem mającym jakieś stosunki mocno
skompromitowane w narodzie. Ja sam nie wiedziałem jeszcze o niczym. Dopiero po
południu, chłodem, wziąwszy wilka na łańcuch, szedłem na przechadzkę i widziałem, że
służba dworska wyległa do drzwi, do okien; poporzucała robotę, gapiąc się na nas, jakby to
było osobliwe widowisko. Gdym przechodził przez wieś, dzieci uciekały z drogi, porzucając
zabawę, a baby przyglądały się z okien. Uderzyło mię to wszystko, bo przecież mieszkańcy
Małowieży już się byli oswoili z widokiem Buty. Wilk zachowywał się karnie, głos mój
wywierał już na niego wpływ większy. Gdym dnia owego wracał z przechadzki, spotkałem
za wsią na drodze Szymona, który od dworu zdążał ku lasowi. Przywitał mnie grzecznie, ale
widocznie miał zamiar uniknąć rozmowy, ledwie go zatrzymałem mówiąc:
Cóż to, Szymonie, chcecie już, widzę, zapomnieć o naszych przyjacielskich stosunkach?
Ej, nie... odpowie strzelec. Ale dodał szepcąc mi na ucho niech mię pan posłucha
i tego łajdaka zastrzeli albo zwiąże i w stawie utopi, bo będzie z tego nieszczęście we wsi.
Co też mówicie, Szymonie!...
Ja to panu powiadam! twierdził ze stanowczością Szymon. Cóż to, mało już lamentu
we dworze narobili? A co będzie dalej? Niech ręka boska broni!
A cóż on takiego zrobił? Nic nie wiem.
Ba, ludzie panu nie powiedzieli jeszcze? A to tam piekło we dworze kaczek huk
naginęło, Bartek pastuch już przez niego ze służby wyleciał. Co się jeszcze stać może, Bóg
raczy wiedzieć rzekł strzelec wzdychając.
Jakby na nieszczęście Buta przy tych słowach Szymona wyszczerzył zęby i warknął na
starego. Ja sobie to tłumaczyłem, iż przyczyną warknięcia była szczególnie uderzająca postać
myśliwego, jego osobliwe ubranie, jako też ciągłe zbliżanie się do mego ucha i
poszeptywanie. Nosił bowiem Szymon na sobie w lecie i w zimie lisią czapkę olbrzymich
rozmiarów, w której zatknięte były krzywe jak sierpy piórka cietrzewi, jarząbków, srok,
kruków itd. Miał na sobie krótką kurtkę barwy niegdyś ciemnozielonej, ale wypłowiałej
przez wpływ promieni słonecznych oraz deszczów tak, że przybrała odcienie różnych stopni
żółtości, zieloności, brunatności, przy czym zrudziała i poszarzała. Przy tej kurcie był
niegdyś kołnierz futrzany zajęczy, lecz sierść z niego zupełnie zniknęła, a skóra goła
pomarszczyła się tworząc około głowy krezę bardzo sztywną. Miejsce guzików zastępowało
tu skórzane sznurowadło. Dolna część toalety Szymona zaledwie że zasługiwała na nazwę
ubrania. Były to jakieś resztki rąjtuzów, kryjących się w cholewach butów, z których każdy
odznaczał się inną miarą wysokości; bo gdy jedna cholewa sięgała za kolano, druga opadała
na łydki, tworząc niby fantastyczny kosz na nogę. Widać ciągłe tułanie się strzelca po
wodach oraz bagnach sprawiło, iż buty jego robiły wrażenie obuwia z głazu twardego;
przypominały one miejscami z barwy już to maść konia kasztanowatego, już stary parkan
drewniany lub zaśniedziały samowar. To obuwie było w najrozmaitszych miejscach
pozszywane i pościągane szpagatem. Niegdyś byłe obcasy nadały napiętkom kierunek zbyt
odległy od pionowego, a tak zwane nosy zadzierały się w górę. Z końców owych nosów oraz
spod podeszew wyglądały źdźbła połamanej słomy, czyli wiechcie, stanowiące dla nogi
tarczę przeciw wilgoci, upałom i mrozom. Na jednym ramieniu zawieszał Szymon torbę
borsuczą, obarczoną mnóstwem sznurków i sznureczków, służących do przyczepiania ubitej
zwierzyny; wisiały też przy torbie różne grubsze i cieńsze druty, służące jako przetyczki i
zatyczki w celach mniej wiadomych ludziom nie obeznanym z fachem łowieckim. Na drugim
ramieniu głośny ten na całą okolicę myśliwy zaszczytnie dźwigał strzelbę, a raczej słabą
podobiznę strzelby. Stanowiła ją gruba rura żelazna, osadzona w kawałku drzewa dębowego,
nie ociosanego nawet należycie, a przytwierdzonego do lufy w różnych miejscach kawałkami
skóry lub grubymi sznurkami, które się na końcach strzępiły we frędzle i kutasy. Do tego
kostiumu, godnego jakiego rozbójnika z wieków średnich, dodajmy postać niską, krępą, o
szerokich barach, krótkiej a grubej szyi, na której osiadła wielka głowa z twarzą barwy na
przemian czerwonej, pomarańczowej lub fioletowej. Pod małym płaskim nosem naszego
bohatera sterczał jeden wąs, a raczej kosmyk siwych i rudych włosów, podobny do zajęczego
ogona, który nie spadał na wargi wypłowiałej burakowej barwy, ale zakrzywiał się do góry
hakowato i jakby z nozdrzy wyrastał. Spod lisiej czapy wyglądała para małych, burych
oczek, które nadzwyczajnie żywo poruszały się na wszystkie strony. Nie tylko pies, wilk lub
inny zwierz, ale człowiek musiał wydać jakiś głos zdziwienia czy przestrachu, widząc przed
sobą po raz pierwszy tę postać na poły śmieszną, a na poły straszną. Nic więc dziwnego, że
Buta warknął dosyć złośliwie, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Zwłaszcza też, że i woń
tytoniu, gorzałki oraz prochu strzelniczego, którymi Szymon był cały przeniknięty, musiała
mocno drażnić delikatne węchowe błony wilka. Strzelec źle przyjął warczenie Buty, spojrzał
na niego wzrokiem pełnym zarówno podejrzliwości, jak wzgardy oraz nienawiści, skłonił mi
się dosyć obojętnie i poszedł do domu.
Teraz dopiero, będąc poinformowanym przez Szymona, z rozmaitych źródeł zebrałem
troskliwie wszelkie wiadomości dotyczące postępowania wilka i poznałem nagą prawdę. Co
prawda, przekonałem się, że wilk oswojony jest szkodnikiem, ale że szkody, których się
dotąd dopuścił, nie były proporcjonalne do nienawiści:, jaką przeciw sobie obudził.
Czy podobna jest w tym stanie rzeczy oswoić dzikie zwierzę? A jeżeli wilkiem będzie tu
nowa jakaś idea, czy los jej nie będzie zupełnie podobny? Czy psy i wilki nie są to plemiona
pobratymcze, a ludzie czy nie przedstawiają się jako interesy stronnictw, koteryj osób, jako
przesądy i fanatyzmy itd.? Czy wilkami wreszcie nie są rozmaite dzikie ludy, które niby to
ciągnie się gwoli ich szczęścia na łono cywilizacji, a tymczasem giną one nieuchronnie
zarówno wskutek przesądów cywilizowanych swoich bliźnich, jak i własnych gatunkowych
przymiotów nabytych w ciągu wieków? Co się tyczy idei wilkołaka, nie jest że to prastary
mit, stanowiący tradycję przekleństwa rzuconego na cały gatunek istot, których losem
ostatecznym musi być zagłada? Wszakże jedne i te same istoty pielęgnują zgodę i braterstwo,
nie zaniedbując jednocześnie nienawiści, obłudy i złości. Któż zdoła zresztą zaprzeczyć, iż
wszystko, co przechodzi przez alembik ludzkiego umysłu lub uczucia, jest nieprawdą?
Człowiek bowiem ma tylko mały i jedynie swój własny świat, nie przeznaczony bynajmniej
na siedlisko prawdy. Ta ostatnia znajduje się poza nami w realnych stosunkach bytu. W
zwierciadle zaś naszej duszy odbija się świat egoistyczny, ludzki. Nie jest to świat istotny.
Dopiero prawdą jest pojęcie takiego stosunku człowieka do świata. Nie w poczuciu dumy
czerpie istota ludzka najwyższe duchowe siły, ale w cichym i skromnym poczuciu swej
małości.
Najmniejszą rzecz zrobić dobrze jest trudno. Aby iść naprzód, trzeba być oględnym,
jeżeli krok nie ma być zmarnowany. Na tym punkcie rodzi się oportunizm, którego musiałem
się chwycić, aby nie zgubić wilka, nie drażnić jego stosunków z psami; nie narazić go na
śmierć z ręki pierwszego lepszego dworusa, a przy tym utrzymać własny dobry stosunek z
psami, ludźmi i wilkiem. Czyż mogłem mieć widoki powodzenia idąc na przebój? Wszakże
psy mogły stracić do mnie przywiązanie, a ludzie już zaczęli mnie lekceważyć. Tylko Buta
był w porządku; stał on się oswojonym zwierzęciem, o ile wilk nim stać się może. Gdy
jednak zewsząd brzmiały głosy: Zabij, otruj, utop, rozstrzelaj, musiałem coś zrobić dla
przesądów mego społeczeństwa, aby w nim wyżyć. Przeprowadziłem więc Butę do drugiego
klombu na dziedzińcu, położonego z dala od łączki, a przylegającego do stodół. Myślałem
sobie: Nie trzeba ani wilkowi, ani ludziom dawać sposobności, aby byli źli. Wilkowi więc
stworzyłem świat cichy, wśród którego nie było pola dla łakomstwa i drapieżności. Dla ludzi
zrobiłem tyle, że wilka przywiązałem na łańcuszku do pnia drzewa. Takie zastosowanie się
moje wywarło dobry wpływ na publiczność. Jeżeli ludzie są niechętni dla jakiejś sprawy,
wtedy mówią, że do tej niechęci mają prawo; a jeżeli ich złości stanie się zadość, powiadają,
że ich prawo ma zadośćuczynienie.
Była właśnie pora żniw, zwożono syropy z pola do stodoły położonej na wzgórzu. Z
początku Buta gryzł swój łańcuszek, gdy go atoli usiłowania zawiodły, topił zęby w pniu
drzewa akacjowego. Osiągnął stąd pewną satysfakcję, jednakże gryzienia zaprzestał i począł
się godzić ze swoim losem. To sobie leżał przypadłszy do ziemi, to powstawał na wszystkich
czterech nogach, to znowu na przednich tylko. Najczęściej znajdowałem go w tej ostatniej
postawie, wsłuchującego się przy tym, jak i poprzednio; w różne odległe głosy. Ze stodoły
dochodził tu gruby, jednostajny głos mazurskiego parobka liczącego snopy: Jeden
dwadzieścia, dwa dwadzieścia, trzy dwadzieścia itd. To znowu przejeżdżał koło klombu
wóz, ciężko naładowany snopami, który trzeszczał i skrzypiał w różnych swych częściach
pod naciskiem ciężaru. Na koniach brzęczały łańcuszki naszyjników i rozmaite żelazne
przybory; w powietrzu świsnął niekiedy przeciągle długi bicz fornala lub rozległ się głos
Wio!..., na co konie odpowiadały parskaniem. Gdy znowu próżny wóz wyjeżdżał ze
stodoły, brzmiał głośny turkot około klombu, rozlegało się trzaskanie i strzelanie z bata, a
czasem niby akompaniament słychać było rżenie klaczy, zaniepokojonej po drodze
nieobecnością źrebaka, co pozostał w stodole, strojąc figle i psoty na gumnie. Usłyszawszy
atoli głos stęsknionej i troskliwej matki, źrebczyk puszczał na wiatr grzywkę oraz wiotki
ogonek i w susach a skokach przelatywał, tętniąc nóżkami, rżąc cieniutkim głosem, niedaleko
od ukrytego w gęstwinie Buty. Wtedy wilkowi zmieniała się barwa oczu, które pałały i
stawały się lśniące jak szmaragdy; wtedy przywarowywał do ziemi i czaił się w stronę
źrebięcia. Dawały się też niekiedy słyszeć ze stodoły różne śpiewy dziewek: Dana, jeno
dana! Oj dana, dana, dana! Czasami znowu grzmiał donośny i groźny głos karbownika lub
dochodziły śmiechy, wesołe krzyki, gwary. Mniej często przebiegało koło klombu jakie
prosię, które przed zmierzchem odbiegło od stada i pomrukując z cicha, pokwikując głośniej,
gnało ku stodołom; postawało, popatrzyło; pomruknęło i poszło dalej. Nieraz ni stąd, ni
zowąd zjawiało się stado gęsi wiedzionych zapewne wonią świeżego zboża, które
niejednemu zwierzęciu robi ślinkę w ustach. I one szły koło klombu konwersując: gę, gę,
gę, lub głośniej: taratatata, a niekiedy i posykując między sobą. Te śmiałe gąski należały
zapewne do jakiego urzędnika, mającego bliski stosunek ze stodołami.
Jeżeli pod kurnikiem Jagna się zdrzemnęła, a panna Trukawska w swoim pokoiku stawiała
kabałę, to i indyki jedna za drugą zabierały się sprzed kurnika na małą wędrówki ku lubej
stodole, owemu celowi westchnień i marzeń rozmaitego zwierza. Indyki szły kwękając,
utyskując, biadając jakby na złe losy, niby ziemianin, gdy go nawiedzi nieurodzaj; a przed
indykami puszył się z wielkim nosem suty indyk strojąc wielkie fumy, jak bankier między
ludźmi, a gotów zawsze przy okazji do burdy, do impertynencji i wymyślań od ostatniego.
Miał więc Buta czym napaść swoje ucho; a nawet oko, gdyż przez gęste krzewy umiał on
przebić się bystrym i pewnym wzrokiem. Nie mówiąc już o tym, że częstokroć wpadła w
krzaki sroka jedna i druga; a widząc wilka, leżącego na ziemi, narobiła hałasu, wrzasku,
nawrzeszczała się, naskrzeczała i poleciała dalej. Nie zachowywały się też skromnie sikory;
ale wilk w tych razach pozostawał stoicznie cierpliwym, słuchał nie dając żadnej oznaki
niezadowolenia lub obrazy. Bywało, że i kot, ulubieniec francuskiej guwernantki, wpadał w
gęstwinę; lecz ten szedł tak delikatnie w swych jedwabistych pantofelkach, zerkał oczkami
tak bystro na wszystkie strony, że zwykle ominął Butę. Tyko pierwszy raz, gdy ujrzał wilka
przyczajonego, mienił to być atakiem wymierzonym ku swej osobie; więc o sześć kroków
stanął, grzbiet wygiął w kabłąk, ogon w półkole i fuknął parę, razy, ale widząc, iż wilk ciągle
leży dosyć obojętny, wdrapał się na najbliższe drzewo i z wysoka przyglądał się Bucie.
Upływały znojne czasy żniw w Małowieży, gdy dnia jednego przed ich ukończeniem
zaszedł następujący wypadek z indykami. Jagna na progu kurnika długo walczyła z
porywającym ją w swoje objęcia Morfeuszem, to się zdrzemnęła, kiwnęła głową i uderzyła o
ścianę, to znowu otwarła na wpół oczy i znowu zasnęła. Wreszcie popadła w sen twardy, w
czasie którego człowiek zwykł głośno chrapać. Dziewczyna wyciągnęła przed siebie nogi bez
trzewików i pończoch, oparła na ścianie zadartą do góry głowę, otwarła usta, z których widać
było dokładnie piękne białe zęby, zwiesiła ku ziemi bezwładnie ręce i spała na słońcu.
spostrzegły to indyki i dalejże wynosić się chyłkiem do stodoły. Nie szły one, ale biegły na
wyścigi jak człowiek nie mający czasu do stracenia aż się indyk zadyszał. Jakoś wtedy
właśnie był ekonom w stodole, więc wrzasnął na chłopaka, który skręcał powrósła:
Maciek, rozpędź mi to łajdactwo na cztery wiatry!
Tego też tylko Maciusiowi było potrzeba. Znalazł on sobie zaraz dobrą wić, rzucił się na
stado indyk i począł je tak natarczywie prześladować, że strwożone ptaki, pędząc gnane ze
stodoły, w rozpędzie prosto z bramy wpadły do klombu służącego za mieszkanie wilkowi.
Do tej zawziętości ze strony Maciusia przyłożyła się nie tylko okoliczność, iż odebrał od
pana ekonoma rozkaz, w którym indyki nazwane zostały łajdakami, ale chłopak miał żal do
indyka, gdyż ten zawsze malców zaczepiał; chodziło więc o to, aby napastnikowi co
przyłożyć witką.
Ani się spodziewał Buta takich miłych gości, spojrzał, a tu koło niego na prawo, na lewo,
pomykają biedne indyczki, a zziajany indyk pod sam nos mu włazi. Tego już było za wiele
nawet na najcnotliwszego wilka, cóż dopiero takiego, który między antenaty liczył
zuchwałego wilkołaka. Jak więc nie schwyci indyka za łeb... chrust... chrust... chrust... - i po
wszystkiemu.
Maciuś nie wiedział o niczym, zrobiwszy swoje, wrócił do powróseł; indyki zaś
rozproszyły się po wszystkich klombach, niektóre nawet wypadły aż na pole.
To wszystko działo się w chwili, kiedy pannie Trukawskiej w kabale po raz trzeci stanęły
ósemka, dziewiątka i dziesiątka pikowa razem, a tuż przy nich as tejże maści, co należy do
wypadków znacznie rzadszych, aniżeli wielki szlem w wiście licytowanym, z czego
najniezawodniej wnosi się, że jakieś wielkie nieszczęście nastąpi w domu. Zacna białogłowa
została tedy niepomiernie wzruszona, ze skupieniem ducha złożyła karty i wyszła przed
kurnik. Patrzy, a tu miła Jagusia błogo zasypia. Rzecz prosta, że już ten tak powszechnie
antropologiczny fakt był dla Trukawskiej równoważnikiem nieszczęścia. Naprzód więc
mruknęła sama do siebie:
A co, nie mówiłam? Potem zaś zapalczywie przyskoczyła do śpiącej dziewczyny i
wrzasnęła jej nad uchem: A ty co robisz? A gdzie indyki?... Dam ja tobie, darmozjadzie!
Już przy pierwszych dźwiękach głosu swojej panienki" zerwała się Jagna z miłego
uśpienia i w cwał popędziła ku stodole, podczas gdy Trukawska uważała za właściwe rzucić
jeszcze za nią te słowa:
Czegóż tu można dokazać przy takiej służbie?... Wszystko na nic... chłopstwo ciemne i
rozpuszczone jak dziadowskie batogi.
Dziewczyna jak oparzona wpadła do stodoły, a tu dopiero chłopaki w śmiech, Maciek
najpierwszy przedrzeźnia ją wołając:
Zgadnij, Jagula, gdzie jest złota kula!... cha, cha, cha!
Od śmiechu aż się stodoła trzęsie. Śmieje się i sam karbownik, mówiąc ze szyderstwem:
- Ho, ho! te bestie dworskie baby wszystkie dobre do pilnowania ale miski. Tej zachęty
tylko trzeba było dla drwiącej rzeszy; znowu się wyśmiewają i wykpiwają. Strapiona Jagna
prawie ze łzami w oczach wyszła ze stodoły; byłaby ona lamentowała na cały głos, ale z tego
śmialiby się ludzie jeszcze bardziej. Idzie i woła:
Truś! truś! truś!
Nasłuchuje, lecz nic się nie odzywa. Przeszła koło klombu, w klombie nic nie słychać;
idzie za bramę, spojrzy, a tu kilka indyk spłoszonych z opuszczonymi skrzydłami wałęsa się
po drodze i pod płotem, a jedna nawet wpadła do rowu i nie może się wydobyć.
O mój Jezusiczku złoty, ratujże mnie też w moim nieszczęściu zaszlochała Jagna
spuszczając się z wysokiego brzegu w rów, aby wyratować i pojmać indykę.
Niełatwo to spędzić do kupy rozpłoszony drób! Indyka w nogi, Jagna pędzi za nią rowem i
popłakuje szczerze a gorzko; ona, co przed chwilą tak przyjemnie zasypiała, może i słodko
marzyła. Dopadła nareszcie indyki, wzięła ją pod pachę, wydobyła się z rowu, a zaganiając
przed sobą pozostałe sztuki, powróciła z bijącym sercem przed kurnik. Ale gdzie reszta?...
Do wieczora znalazły się wszystkie, brakowało tylko naturalnie indyka.
KONIEC ROZDZIAŁU