ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


171






























ROZDZIAŁ XIX
Szejk Ilderim miał wielkie znaczenie, którego nie mógł i nie chciał zachwiać przez nieodpowiednie
stanowi swojemu wystąpienie. Musiał dbać o sławę swego pokolenia, jak to przystoi
księciu patriarsze, najbogatszemu z książąt na całej pustyni wschodnio-syryjskiej. Dzięki
tej przezorności, uchodził i w miastach za najmożniejszego władcę na całym Wschodzie.
Sława ta była słuszną, gdyż rzeczywiście bogatym był w pieniądze, sługi, wielbłądy, konie
i wszelką trzodę... Nic też dziwnego, że mając dostatki, lubił pewną wystawność i zbytkową
wygodę, wysoko na Wschodzie cenioną, która go podnosiła nie tylko w oczach własnych, ale
dawała mu znaczenie u obcych. Gdy gościł w gaju palmowym, jeszcze większą się otaczał
wytwornością. Miał tam trzy duże namioty. Jeden z tych namiotów był przeznaczony dla niego
samego, drugi dla gości, a trzeci dla ulubionej żony i jej orszaku. – Prócz owych głównych
namiotów, były i mniejsze, które zajmowali słudzy i ludzie stanowiący orszak szejka. Ludzi
tych wybrał sam Ilderim z najodważniejszych; byli to ludzie silni i waleczni, umiejący się
obchodzić z koniem, łukiem i oszczepem.
Wprawdzie mienie Ilderima nie podlegało w gaju żadnemu niebezpieczeństwu, ale jednak,
będąc z przyzwyczajenia, które jest drugą naturą ludzką, ostrożnym, umieścił wielbłądy, kozy
i krowy w miejscu, które otaczały namioty, aby lew lub złodziej o zdobycz się nie pokusił.
Czynił to także dlatego, aby porządku i karności nigdy nie rozluźniać.
Nie zmieniając nigdy sposobu życia, zachował Ilderim obyczaje swego narodu, a życie w
gaju było tylko dalszym ciągiem życia w pustyni, prawdziwie patriarchalne, jakim żyli dawni
pasterze izraelscy.
Każdym razem, gdy przybywał na nowo do gaju, ceremonia osiedlin odbywała się zawsze
w niezmienny sposób. Ilderim zatrzymywał konia na miejscu, które mu się wydało najdogodniejszym
i wbijał w nie dzidę, mówiąc: tu rozbijecie namiot, wejście będzie od południa, jezioro
przed wejściem, a u stóp tych oto palm, dzieci pustyni, będziemy co dnia podziwiać
zachód słońca.
Wymawiając słowa te, zbliżył się do grupy, składającej się z trzech wielkich palm, po jednej
z nich potarł ręką, jak gdyby głaskał grzywę konia lub ukochane dziecię. Któż więcej jak
szejk może mieć prawo wstrzymywać karawanę i oznaczyć miejsce do rozbicia namiotu?
Toteż natychmiast wyjęto włócznię z ziemi, a w otwór, który pozostał, utkwiono pierwszy pal
jako podporę namiotu; dookoła tegoż wbito w równych odstępach osiem innych pali w trzech
rzędach. Skoro pale już tkwiły w ziemi, kobiety i dzieci przystąpiły i rozpakowały tkaniny i
kobierce, które na grzbietach wielbłądów się znajdowały. Któż, jeśli nie niewiasty miały się
zająć tą pracą? Wszak to one strzygły brunatną sierść kóz, one przędły z niej nici, a z nici
utkały płótno. Wszakże to one przyszywały potem kosztowne tkaniny i stworzyły szczelnie
chroniący dach.
Ileż to śmiechu, ile żartów brzmiało w orszaku szejka, gdy rozciągano tkaniny od pala do
pala, przymocowując je trwałej kołkami. A gdy nareszcie obwieszono ściany kosztownymi
matami i stanął namiot taki sam, jak na pustyni, i wydał im się piękny, czekano tylko na pochwałę
dobrotliwego pana! Gdy wszedł i obejrzał sobie położenie namiotu, wejście, jezioro,
słońce i drzewa palmowe, rzekł, zacierając z zadowolenia ręce: bardzo dobrze! Przysposóbcie
sobie legowiska, jako umiecie, a wieczorem będziemy doprawiać chleb arakiem, a mleko
miodem; każde ognisko otrzyma jagnię. Bóg z wami! Nie zabraknie nam wody, bo jezioro
będzie naszym źródłem, a trzody i juczne zwierzęta znajdują dostateczną paszę. Bóg z wami,
dzieci moje! Idźcie!
Z radosnymi okrzykami rozbiegło się wszystko, aby i sobie przysposobić mieszkanie. Kilku
pozostało, aby urządzić wnętrze szejkowego namiotu. Służebni zawiesili kotarę u głównego
pala, dzieląc tym sposobem cały namiot na dwie połowy; pierwszą, po prawej stronie, miał
zamieszkać Ilderim, drugą jego rumaki. Koniuszowie wprowadzili w przegrodę pieszcząc i
głaskając zwierzęta, jak najmilsze dzieci. Około środkowego słupa ułożono broń: piki, pociski,
luki, strzały i tarcze; nad nimi wisiała szabla władcy kształtu księżyca na nowiu. Światło
dzienne ubiegało się o lepsze z blaskiem klejnotów, którymi była wysadzana rękojeść. Na
przeciwnej ścianie namiotu lśniły uprzęże koni, a świetność ich przypominała świetność liberii
sług królewskich. Suknie pana, jego szaty wełniane i sukienne, tuniki i barwiste chusty na
zawoje zajmowały mniej widoczny zakątek.
Tymczasem kobiety zajęły się rozpakowywaniem jak i rozłożeniem tapczanów, szejkowi
równie niezbędnych, jak jego własna broda, spadająca na piersi. Zbierając się do tej ważnej
roboty, rozłożyły drewnianą ramę z trzech części prostokątnych złożoną, zwracając otwór do
drzwi. Ramę tę pokryły następnie poduszkami i kapą z brązowej złotem przerabianej tkaniny,
tworząc siedzenie; w rogach prostokątu umieściły oparcia i wałki obleczone w niebieskie i
purpurowe sukno. U stóp tapczanu rozłożyły kobierzec aż do wejścia. Potem napełniły wodą
dzbany i zawiesiły skórzane wory z mocnym napojem na właściwych miejscach. Któryż Arab
nie nazwałby Ilderima najszczęśliwszym z ludzi?
Taki był namiot, u którego progu zostawiliśmy Ben-Hura. Słudzy czekali na rozkazy pana,
jeden zdejmował mu sandały, drugi rozwiązywał rzymskie trzewiki Ben-Hura, po czym obaj
zrzucili kurzem pokryte płaszcze podróżne, a włożyli cienkie płócienne opończe.
Witam cię w Imię Boga, wejdź i spocznij – rzekł gospodarz serdecznie do gościa językiem
używanym na rynku jerozolimskim, prowadząc go do tapczanu.
– Ja usiądę tutaj – mówił dalej, wskazując miejsce – a mój gość tu.
Służebnica natychmiast na dany znak ułożyła poduszki i wałki, aby stanowiły wygodne
wezgłowie; po czym obaj usiedli, a ona umyła im nogi wodą z jeziora przyniesioną i otarła
ręcznikami umyślnie na ten cel przygotowanymi.
– U nas, na pustyni mówią – zaczął Ilderim, głaszcząc brodę i dzieląc ją cienkimi palcami
– że chęć do jadła wróży długie życie. Czy chcesz jeść?
– Stosownie do tego co mówisz, czcigodny szejku, powinien bym żyć setki lat, bo oto jestem
u drzwi twoich jako lew zgłodniały – odparł Ben-Hur.
– Nie odprawię cię jako lwa, ale przecież dostaniesz najlepsze jagnię z mojej trzody.
Ilderim klasnął w ręce.
– Idź do cudzoziemca w gościnnym namiocie i powiedz mu, że ja, Ilderim, życzę mu pokoju.
Sługa skłonił się.
– Powiedz mu również – ciągnął dalej Ilderim – że wróciłem z gościem, z którym łamać
będę chleb, jeśli więc Baltazar Mądry zechce wspólnie z nami się podzielić, to będzie nas
trzech; a dla ptaków jeszcze zostanie.
Sługa opuścił namiot, gospodarz rzekł:
– Wypocznijmy teraz.
Mówiąc te słowa, usiadł Ilderim na dywanie sposobem, jakim dotąd siadają kupcy w bazarze
w Damaszku, a umieściwszy się wygodnie, rzekł poważnie. Gdy jesteś moim gościem,
piłeś ze mną, a wkrótce masz spożywać sól, nie obrażę cię, gdy zapytam: kim jesteś?
– Szejku Ilderimie – rzekł Ben-Hur, spokojnie znosząc jego badawcze spojrzenie. – Nie
myśl, proszę, iż sobie lekceważę twoje słuszne pytanie; przypomnij sobie jednak, czy nigdy w
twoim życiu nie było chwili, w której by odpowiedź na takie pytanie nie była zbrodnią przeciw
sobie samemu?
– Na wspaniałość Salomona, zaiste, było tak! – odparł Ilderim.
– Zdrada samego siebie, bywa często zdradą całego pokolenia!
– Dzięki, dzięki ci, czcigodny szejku – zawołał Ben-Hur z zapałem. – Nigdy nie dałeś lepszej
odpowiedzi. Z niej widzę, poprzestaniesz na zapewnieniu, iż nie zawiodę zaufania, o które
błagam, co więcej, będziesz je wyżej cenił niż opowieść mego nędznego żywota.
Szejk skłonił się, a Ben-Hur spiesznie skorzystał ze sposobności i mówił dalej:
– Ponieważ raczysz mnie wysłuchać, więc oznajmiam ci, iż nie jestem Rzymianinem, a
imię, które noszę, nie jest moje.
Ilderim na te słowa chwycił się za brodę i spojrzał bystro spod gęstych i zsuniętych brwi na
gościa.
– Dalej – mówił Ben-Hur – jestem Izraelitą z pokolenia Judy.
Szejk podniósł brwi.
– Co więcej, szejku, jestem Żydem i żywię żal do Rzymu, wobec którego twoja krzywda
jest zaprawdę troską dziecka.
Starzec gładził brodę z nerwowym pośpiechem, a brwi zsunął tak mocno, że zasłaniały
blaski jego oczu.
– Na koniec przysięgam ci na przymierze, które Pan z narodem moim zawarł, że jeśli mi
pomożesz do zemsty, której pragnę, pieniądze i sława wyścigów twoimi będą.
Brwi Ilderima rozsunęły się, głowa podniosła, twarz nabierała swobodnego wyrazu, słowem,
niepodobna było nie spostrzec zadowolenia ogarniającego Araba.
– Dosyć – rzekł. – Jeśli język twój kłamcą jest, to zaiste i Salomon nie byłby wobec ciebie
bezpiecznym. Że nie jesteś Rzymianinem i jako Żyd masz nienawiść do Rzymu, wierzę: i na
tym mi dość. Inna rzecz, czy posiadasz potrzebną zręczność i wprawę? Umiesz ty prowadzić
konie w zaprzęgu? A cóż dopiero takie konie? Czy potrafisz je opanować na tyle, aby cię
znały, aby szły na twe skinienie aż do ostatniego tchu, aby w niebezpieczeństwie życia jeszcze
ci były posłuszne? Ten dar, synu mój, nie każdemu jest dany, a zaprawdę znałem króla,
co rządził milionami ludzi i był ich samowładnym panem, a przecież konie słuchać go nie
chciały... Pojmujesz, że nie mówię to o tych pospolitych zwierzętach, które są niewolnikami –
nie, nie myślę tu o koniach z krwi i kształtu a pozbawionych ducha – ale o zwierzętach moich.
One! One to królowie i książęta swego rodzaju, one, potomkowie faraonowych stadnin. –
One, zwierzęta – a przecież towarzysze i przyjaciele moi, co dzielą mój namiot i moje posłanie,
a wzrosły wśród dzieci moich. To obcowanie i wychowanie wyrobiło w nich pewne
przymioty ludzkie; z instynktami zwierzęcymi łączą nasz dowcip, ze zmysłami naszą duszę, a
pragnienie sławy, miłość, nienawiść i ofiara siebie, czyni z nich bohaterów czasu wojny. Wychowałem
je w wielkim celu, a oddaję ci je w opiekę, jakbym oddawał kochaną i kochającą
kobietę. Hej jest tam który?
Wszedł sługa.
– Przyprowadź araby.
Wezwany uchylił zasłony, dzielącej namiot i ukazały się konie, które zatrzymały się na
chwilę, nie ufając zaproszeniu.
– Chodźcie! – zawołał Ilderim. – Czego się wahacie, czyż nie wiecie, że nie posiadam nic,
co by nie było wasze? Zbliżcie się!
Konie z wolna i poważnie weszły do mieszkania swego pana.
– Synu Izraela – rzekł szejk – wasz Mojżesz wielkim był człowiekiem, ale – ha, ha, ha!
Nie mogę się wstrzymać od pogardliwego śmiechu, gdy pomyślę, że pozwolił ojcom twoim
używać pracowitego wołu i powolnego osła, a zabronił posiadać konia. Ha, ha, ha! Zaprawdę
nie byłby chyba tak uczynił, gdyby widział moje konie. O tego – i tego! – Mówiąc te słowa,
kładł rękę na głowie najbliższego zwierzęcia i głaskał je z dumą.
– To, co mówisz, nie jest prawdą – rzekł Ben-Hur gorąco. – Mojżesz był zarówno wojownikiem,
jak prawodawcą, od Boga umiłowanym. Czyż wojować, walczyć nie znaczy to samo,
co kochać stworzenia pokrewne tak, jako i tamte?
Zgrabny łeb koński z wielkimi oczami, łagodnymi, jak oczy łani a przysłoniętymi spadającą
na czoło grzywą, o małych spiczastych i naprzód wysuniętych uszach, przysunął się w tej
chwili ku Ben-Hurowi, aż oparł się na jego piersi i rozwierając nozdrza, zdawał się pytać: –
Któż ty za jeden? Młodzieniec poznał jednego z czwórki na wyścigach widzianej. – Powitał
mądre zwierzę, wyciągając doń rękę.
– O bluźniercy, aby ich dni przeminęły! – mówił szejk z uczuciem człowieka, własnej broniącego
sławy. – Ośmielają się mówić, że nasze konie pełnej krwi pochodzą z nizejskich pastwisk
w Persji. Prawda, pierwszemu Arabowi dał Bóg niezmierzoną przestrzeń piasku, kilka
łysych wzgórz i rozsiane gdzieniegdzie gorzkie źródła, mówiąc: – Patrz, oto twój kraj. –
Biedny człowiek żalił się swej nędzy, a Pan ulitował się i rzekł: – Nie lękaj się bo otrzymasz
podwójne błogosławieństwo! – Arab złożył dzięki i z wiarą poszedł szukać obiecanej pomyślności.
Przeszedł kraj wokoło – i nie znalazł nic; poszedł w głąb pustyni i szedł nią, gdy
nagle w sercu pustyni ujrzał zieloną wyspę, a wśród bujnej zieloności stada wielbłądów i koni.
Odtąd chował te zwierzęta starannie i strzegł z miłością, jakiej były godne jako najlepsze
dary Przedwiecznego. Z tej zielonej wyspy pochodzą wszystkie konie na ziemi, nawet te na
pastwiskach nizyjskich. Później dostały się aż na północ do nizin, gdzie dmą wiatry od morza
„zimnych wichrów”. – Wierz, że to wszystko jest prawdą, a gdyby nią nie było, to niech już
żaden amulet nie ma siły dla Araba. – Jednak posiadam i dowody. Klasnął w dłonie.
– Przynieś mi rodowody koni – rzekł do sługi, który wszedł właśnie.
Tymczasem zabawiał się szejk końmi, głaszcząc i pieszcząc je, nie pomijając żadnego.
Wnet weszło sześciu ludzi ze szkatułkami z cedrowego drzewa, ozdobnymi i okutymi rzeźbionym
mosiądzem.
– No – rzekł Ilderim, skoro je postawiono na kobiercu: – Nie chciałem wszystkich, tylko
rejestry tych tu koni, podajcie je więc, a resztę odnieście.
Skoro otworzył szkatułkę, ujrzał Ben-Hur, iż była napełniona tabliczkami z kości słoniowej.
Pewna ilość tabliczek nawleczona była na pierścień ze srebrnego drutu, a że nie były
grubsze od opłatków, więc na każdej obrączce znajdowały się takich tabliczek tysiące.
– Słyszałem – rzekł Ilderim, biorąc kilka pierścieni w rękę – słyszałem, z jakim staraniem i
trudem starsi i uczeni w Piśmie zapisują w świątyni świętego miasta imiona nowo narodzonych,
aby każdy syn Izraela mógł wykazać swych przodków od samego początku, choćby
nawet od Patriarchów. Moi ojcowie, niechaj ich pamięć przez wieki kwitnie, nie mieli sobie
za grzech stosowanie tego zwyczaju do swych niemych sług. Zobacz tabliczki! Ben-Hur wziął
pierścienie, a zdejmując z nich tabliczki zobaczył, że są zapisane grubymi arabskimi hieroglifami,
które na powierzchni kości rozpaloną wypalano igłą.
– Czy potrafisz je przeczytać, synu Izraela?
– Nie – chcąc, bym je ocenił, musisz mi wytłumaczyć te zawiłe znaki.
– Wiedz zatem, że każda tabliczka nosi imię źrebięcia czystej krwi zrodzonego moim ojcom
przez ciąg lat tysiąca, wraz z nazwiskiem jego rodziców. Przypatrz się szczególnie datom,
abyś tym bardziej uwierzył.
Niektóre tabliczki były już całkiem starte, a wszystkie pożółkłe od starości.
– W tej to szkatule, mogę to śmiało powiedzieć, mam dokładną i udowodnioną historię rodu
tych moich ulubieńców. Wiem, skąd pochodzą, tak te, co przy mnie stoją, jak ten, co się od
ciebie domaga pieszczoty. – Tak, wierzaj mi, jak one tu weszły na moje wezwanie, tak przychodziły
do ojców moich, pod taki sam namiot jeść z ich rąk i przyjąć pieszczotę, i dziękowały
za nią, jak dzieci, bez słów. A teraz synu Izraela, musisz mi wierzyć, gdy powiem: że
gdym ja panem pustyni, to one mymi dostojnikami. Zabierz mi je, a stanę się jako człowiek
chory, opuszczony przez karawanę w pustyni i na śmierć skazany. – Im zawdzięczam, iż wiek
nie osłabił grozy, która jest postrachem złoczyńców na drogach między miastami i zaprawdę
tak pozostanie, póki nimi jeździć będę. Ha, ha, ha! Ileż cudów mógłbym ci opowiedzieć z
dziejów ich przodków! Kiedyś ucznię to, na dziś dość będzie, gdy powiem, że nigdy nie
ustały w pogoni, ani je dopędzono w ucieczce! Ale pamiętaj, że było to na piaskach pustyni i
pod siodłem. Teraz inna rzecz, troska moja jest wielka, bo oto pierwszy raz mają iść w jarzmie
i tyle warunków potrzeba do powodzenia. A jednak mają dumę, szybkość i wytrwałość –
to wiele i dlatego, jeśli znajdą pana, zwyciężą. Synu Izraela! Jeśli ty nim będziesz, przysięgam,
że dzień, który cię tu przywiódł, szczęśliwym będzie. Mów teraz o sobie.
– Pojmuję teraz – rzekł Ben-Hur – dlaczego Arab kocha konia najbardziej zaraz po swoich
dzieciach. Pojmuję także, że dlatego konie arabskie najlepszymi są na świecie. Na co jednak,
czcigodny szejku, mam mówić o mojej zręczności? Wszak słowa i obietnice ludzkie tak łatwo
zawodzą, daj mi lepiej twoją czwórkę w ręce i pozwól jutro przejechać się nią po równinie.
Twarz Ilderima rozjaśniała radością i chciał coś rzec, gdy go wstrzymał Ben-Hur, mówiąc:
– Wstrzymaj się chwilę i pozwól mi wypowiedzieć całą moją myśl. Wiele rzeczy uczyłem
się od sławnych mistrzów w Rzymie, nie przypuszczając wcale, abym ich nauki tak szybko i
w takiej okoliczności mógł spożytkować. Oto ta nauka mówi mi, a ty, czcigodny szejku,
przyznasz mi pewnie, że ci synowie pustyni jakkolwiek posiadają szybkość orła a wytrwałość
lwa, to przecież mogą zawieść twe nadzieje, jeśli się nie przyzwyczają razem chodzić w jarzmie.
Bo pomyśl tylko, każdy z nich musi mieć jakiś szczególniejszy, przymiot lub właściwą
sobie wadę. I lak jeden z czterech koni musi być najszybszy, a jeden najpowolniejszy, bystry
biegnie do zwycięstwa, leniwy ciągnie ku porażce, przyczyną dzisiejszego niepowodzenia
było właśnie to, że woźnica nie mógł najgorszego do zgodnego biegu z najlepszym doprowadzić.
Moja próba może się równie nie udać, ale cię przed tym ostrzegę i to ci przysięgam.
Dlatego też mówię ci, że jeśli zdołam rumaki twoje ujeździć tak, aby szły za moją wolą, cztery
jak jeden, to wygrasz wieniec i sestercje, a ja nasycę się zemstą. Cóż na to powiesz?
Ilderim słuchał, gładząc brodę przez chwilę; w końcu rzekł z uśmiechem:
– Mamy na pustyni przysłowie, które mówi: Jeśli ugotujesz potrawę czczymi słowami,
dam ci morze masła. – Ale ja mam o tobie lepsze wyobrażenie – jutro będziesz miał konie.
W tej chwili jakiś ruch dał się słyszeć u drzwi namiotu.
– Oto wieczerza, a i przyjaciel mój Baltazar zbliża się, zapoznasz się z nim; opowiada on
rzeczy, które się nigdy nie sprzykrzą Izraelicie. – Po tych słowach odwrócił się do sługi i
rzekł:
– Zabierzcie rejestry i odprowadźcie rumaki na miejsce.
Uczynili, jak im rozkazano.
Jeśli czytelnik przypomni sobie ucztę mędrców przy ich spotkaniu się na pustyni, to łatwiej
zrozumie przygotowania do wieczerzy w namiocie Ilderima. Cala różnica polega na lepszej
usłudze i obfitości potraw i naczyń. Na kobiercu przed tapczanem położono trzy maty, po
czym przyniesiono stół na stopę wysoki, postawiono go, i nakryto suknem. Na boku, pod
nadzorem służebnej, rozłożono gliniane przenośne ognisko, a raczej piec, w którym pieczono
chleb, czyli ciasto na gorąco podawane, a sporządzone z mąki na żarnach mielonej. Zgrzyt
tego narzędzia umieszczonego w sąsiednim namiocie, dochodził uszu gości.
Tymczasem Baltazar zbliżył się do tapczanu, przy którym oczekiwali go Ilderim i Ben-
Hur. Obszerna, powłóczysta szata okrywała starca, krok niepewny, ruchy powolne i ostrożne
czyniły go zależnym od ramienia sługi, który go prowadził.
– Pokój tobie, przyjacielu – rzekł Ilderim – pokój i powitanie. Egipcjanin podniósł głowę i
odparł: Życzę ci również pokoju, tobie i twoim.
Niech błogosławieństwo prawdziwego, jedynego Boga, będzie z wami.
Zachowanie się starca, łagodne i poważne, wzbudziło szacunek w sercu Ben-Hura; słowa
błogosławieństwa i pochylenie głowy jemu były przeznaczone, bo gdy je wymawiał, oczy
sędziwego gościa, zapadłe ale święcące, spoczęły na jego twarzy. Spojrzenie to przeciągłe i
badawcze, wzbudziło w duszy młodzieńca nowe i tajemnicze uczucie, a tak silne, że w ciągu
całej wieczerzy musiał patrzeć na pomarszczoną i bladą twarz starca, chcąc wyczytać myśli
jego. Ile razy poszedł za tym popędem ciekawości, czy serca, zawsze ujrzał wyraz słodki,
spokojny i ufny, jaki nas zachwyca u niewinnych dzieci. Zrozumiał więc, że wyraz ten nie był
przelotnym ani udanym, ale właściwym starcowi.
– Oto ten, Baltazarze – rzekł szejk – który dziś z nami chleb łamać będzie.
Egipcjanin spojrzał na młodzieńca i znów wyglądał, jakby niepewny i wątpiący, co widząc
szejk, mówił dalej: przyobiecałem oddać mu konie moje jutro na próbę, jeśli mu pójdą za ręką,
poprowadzi je w cyrku.
Baltazar patrzył ciągle tak samo.
– Jest mi dobrze polecony – mówił dalej Ilderim, zdziwiony milczeniem przyjaciela – dowiedz
się, że jest synem szlachetnego wodza rzymskiego Ariusza, chociaż – tu szejk zawahał
się, jednak skończył z uśmiechem – chociaż powiada, że jest synem izraelskim z pokolenia
Judy, a ja, na wielkość Boga, ja wierzę temu, co mówi.
Baltazar nie mógł dłużej milczenia swego nie wytłumaczyć i rzekł:
– Dziś, Dobrotliwy szejku, życie moje było w niebezpieczeństwie i byłbym je niewątpliwie
postradał, gdyby nie młodzieniec – żywy obraz tego, jeśli nie ten sam – który mnie uratował,
gdy wszyscy odbiegli. – To rzekłszy, obrócił się wprost do Ben-Hura i zapytał: – Czy ty nim
jesteś?
– Nie mogę temu wprost zaprzeczyć – odparł skromnie. – Ja to bowiem wstrzymałem konie
tego śmiałka, gdy nadjeżdżały na twego wielbłąda u krynicy kastalskiej, a córka dała mi
kubek.
Tu wyjął kubek spoza swej tuniki i podał go Baltazarowi.
Twarz Egipcjanina wypogodniała radością.
– Pan zesłał mi dziś ciebie u krynicy – rzekł drżącym głosem, wyciągając rękę do Ben-
Hura – a teraz sprowadza cię tutaj. Składam Mu dzięki, a ty oddaj Mu cześć, bo oto mogę ci
okazać wdzięczność i uczynię to: kubek twoim jest i zachowaj go.
Ben-Hur przyjął dar, a Baltazar domyślając się ciekawości Ilderima z jego wejrzenia, opowiedział
zdarzenie u krynicy.
– Jak to? – rzekł szejk do Ben-Hura – nie rzekłeś mi nic o tym, co starczyło za najlepsze
polecenie. Czyż nie jestem Arabem? Czyż nie jest on moim gościem? Nie wiesz, że prawo
gościnności mówi, iż złe lub dobre gościowi wyświadczone jest zarazem mnie uczynione?
Gdzież zaiste miałeś odebrać zasłużoną nagrodę, jeśli nie tu? Czyjaż ręka, jeśli nie moja, dać
ci ją miała?
Głos jego przy końcu mowy zaostrzył się bardzo.
– Daruj, czcigodny szejku, i nie zapominaj proszę, że nie przyszedłem tu po żadną nagrodę
ani wielką, ani małą. Co więcej, pragnę, być wolnym od posądzenia: tę samą bowiem przysługę
oddałbym każdemu ze sług twoich.
– Ależ to mój przyjaciel, gość – nie sługa, czyż nie widzisz w tym wielkiego szczęścia,
wielkiej łaski losu? – Potem zwracając się do Baltazara, mówił dalej: klnę się na wszechmoc
Boga: on nie jest Rzymianinem.
Służba kończyła właśnie przygotowania do wieczerzy, na nich więc zwrócił szejk uwagę.
Jeśli czytelnik pamięta historię, którą Baltazar opowiedział na pustyni, to wyobrazi sobie łatwo,
jakie wrażenie bezinteresowność Ben-Hura na nim zrobić musiała. On także pojmował
poświęcenie się dla wszystkich bez różnicy, a odkupienie, które mu było w nagrodę obiecane,
odkupienie, którego oczekiwał, miało być również odkupieniem wszystkich. Toteż czyn Ben-
Hura, a bardziej jego zapewnienie, że poniósłby ofiarę swego życia dla każdego, wydało mu
się jakby echem jego własnej duszy. Zbliżył się więc do młodzieńca i rzekł:
– Jak chciał szejk, żeby cię nazywać? Zdaje mi się, że to było jakieś rzymskie imię?
– Ariusz, syn Ariusza.
– A przecież nie jesteś Rzymianinem.
– Cała moja rodzina była żydowska.
– Mówisz, że była, czyżby pomarli?
Pytanie tak proste, a przecież w kłopot wprowadzające. Szczęściem Ilderim uwolnił Ben-
Hura od odpowiedzi, wzywając do wieczerzy.
Młodzieniec poprowadził Baltazara bliżej stołu, gdzie wszyscy usiedli wschodnim obyczajem;
przyniesiono naczynia do umycia rąk i ręczniki do otarcia, po czym na dany przez
szejka znak, słudzy powstali cicho, a głos Egipcjanina drżący świętym wzruszeniem, rozległ
się w namiocie:
– Ojcze wszystkich, Boże! Wszystko co posiadamy, pochodzi od ciebie. Przyjmij nasze
dzięki, pobłogosław nam, abyśmy nadal wolę Twoją sprawować mogli!
Było to to samo dziękczynienie, które niegdyś, przed laty Baltazar odmówił wspólnie z
braćmi Kasprem, Grekiem i Melchiorem – Hindusem, na pustyni i które rozmaitymi wypowiedziane
językami, było dla nich dowodem obecności Bożej.
Stół, przy którym zasiedli, pełen był pożywnych i delikatnych specjałów Wschodu. Były
tam ciasta prosto z pieca, jarzyny z ogrodów, mięso osobno lub z jarzynami, mleko, miód i
masło, a wszystko w obfitości. Biesiadnicy spożywali i pili w milczeniu, bo byli głodni, a nie
używali ani noży, ani widelców, ani kubków, ani talerzy. Rozmawiano z początku mało, dopiero
po uczcie rozmawiano z podwójną ochotą.
W takim towarzystwie, w którym zasiadł Arab, Żyd i Egipcjanin, a wszyscy wierzący w
Boga – jakiż mógł być przedmiot rozmowy, jeśli nie Bóg? Któż zaś miał o Nim mówić, jak
nie ten, który Je widział zapowiedziane przez gwiazdę, słyszał w głosie i czuł w obecności
tego Ducha, co go tak cudownie prowadząc, świadczyć o sobie nakazał!

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •