ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


335






























ROZDZIAŁ XXXVI
W godzinę po opisanej scenie na dachu, zeszli się Baltazar, Simonides i Estera w wielkiej
sali pałacu; wnet powiększyli ich grono Ben-Hur i Iras.
Poprzedzając swą towarzyszkę, wszedł Ben-Hur do pokoju i powitał najpierw Baltazara,
skłonił się przed starcem, a zwróciwszy się do Simonidesa, spostrzegł Esterę... i zawahał się.
W chwili, gdy ujrzał Esterę, stanął zdziwiony widokiem tak pięknej kobiety; równocześnie
głos wewnętrzny przypomniał mu złamane śluby i niespełnione obowiązki; tak, dość było
chwili, by dawne myśli wróciły.
Stał zrazu zdziwiony, wreszcie zapanował nad sobą, zbliżył się do Estery i rzekł: Pokój tobie,
słodka Estero; pokój i tobie, Simonidesie, błogosławieństwo Pana niech będzie z tobą, bo
oto byłeś dobrym ojcem temu, który ojca już nie miał.
Estera spuściła głowę w milczeniu, Simonides zaś rzekł:
– Witaj, synu Hurów, w domu ojców twoich; bądź pozdrowiony w domu twych ojców,
siadaj i powiedz o twoich podróżach, pracach, a nade wszystko o cudownym Nazarejczyku.
Powiedz nam, jakie są jego przymioty i kim jest... Mów swobodnie, bo kto w tym domu ma
większe od ciebie prawa do swobody? Usiądź między nami, abyśmy wszyscy słyszeć mogli
cię mówiącego.
Estera szybko przyniosła rzeźbione ozdobnie krzesło i podała mu je.
– Dzięki ci – rzekł z wdzięcznością.
Usiadłszy, zwrócił się do mężczyzn.
– Przybyłem umyślnie wcześniej, aby wam o Nazarejczyku opowiedzieć.
Obaj słuchali w skupieniu ducha.
– Wiele dni towarzyszyłem Mu, strzegąc Jego czynów i kroków z jak największą troskliwością
i bacznością; widziałem Go wśród okoliczności, które słusznie uważane bywają za
próby i doświadczenia, a świadczyć mogą o człowieku. Rozważając to wszystko, doszedłem
do wniosku, że chociaż jest równym mnie człowiekiem, to jednak nie mniej przeświadczonym
jestem, iż jest czymś więcej.
– Czym więcej? – pytał zdziwiony Simonides.
– Wytłumaczę wam to.
Wnet drzwi się otworzyły i wszedł ktoś do komnaty: Ben-Hur obrócił się ku wyjściu i
wstał z otwartymi rękoma:
– Amro! Droga, stara Amro! – wołał.
Zbliżyła się, wszyscy zaś obecni zapomnieli, jak była starą, czarną, pomarszczoną wobec
radości, co jej biła z oblicza. Uklękła u nóg swego wychowanka, objęła kolana i całowała
ręce, on odsunął siwe jej włosy z policzków i całował je, mówiąc: Dobra Amro, czy nie wiesz
co o nich – ani słowa, ani znaku?
Poczciwa sługa wybuchnęła głośnym płaczem, będącym wymowną odpowiedzią.
– Niech się dzieje wola Boża – rzekł uroczyście; z dźwięku głosu zrozumieli słuchacze, że
stracił wszelką nadzieję odnalezienia swoich. W oczach błyszczały łzy, które wstrzymywał,
jak na męża przystało.
Po chwili milczenia, zdoławszy pokonać wzruszenie, usiadł znowu i mówił: pójdź Amro,
usiądź podle nas, u nóg moich, gdyż mam wiele do opowiadania o nadzwyczajnym człowieku,
który przyszedł na ten świat.
Pomna swego stanowiska Amra, odeszła dalej i przy ścianie ze złożonymi na kolanach rękoma
usiadła, ciesząc się widokiem swego pana. Ben-Hur zaś, pochyliwszy przed starcami
głowę, mówił dalej:
– Lękam się odpowiedzieć wprost na twe pytania o Nazarejczyka, wolę raczej mówić o
tym, co widziałem i co czynił, aby was przygotować na jego przyjęcie, jutro bowiem przybywa
do miasta, uda się do Świątyni, którą zwie domem ojca swojego. Tam, jak mówi, oznajmi
sam siebie światu i dowiemy się przy kim słuszność, przy tobie, Baltazarze, czy przy tobie,
Simonidesie?
Egipcjanin, słysząc tę mowę, złożył na piersiach drżące ręce i pytał skwapliwie: Gdzież
mam pójść, aby Go ujrzeć?
– Będzie mnóstwo ludu i ścisk; najlepiej byłoby, gdybyście poszli na dach klasztorny,
czyli ponad portyk Salomona.
– Czy będziesz mógł nam towarzyszyć?
– Nie – odparł Ben-Hur – muszę być z przyjaciółmi, mogę im być przydatny w czasie procesji.
– Procesji – zawołał Simonides z radością – podróżuje więc z okazałością?
Ben-Hur, zrozumiawszy myśli kupca, odparł:
– Przybywa z dwunastu ludźmi; są to po większej części rybacy, rolnicy, jeden nawet celnik,
a wszyscy z pospólstwa. Podróżują pieszo, nie straszy ich zimno, wiatr, deszcze lub słońce.
Gdybyś ich ujrzał, jak się zatrzymują przy gościńcu, aby łamać chleb lub odpocząć, rzekłbyś,
gromada pasterzy, wracających z targu, ale ani chwili nie miałbyś na myśli króla i jego
orszaku. Za to, gdy zsunie zawój z głowy, by spojrzeć na kogo, lub strząsnąć pył podróżny z
głowy, zaprawdę pozna każdy, że on ich panem, władcą, nauczycielem i towarzyszem.
– Mądrość wasza jest wielką – mówił dalej Ben-Hur – wiecie więc, że główną żądzą, nieledwie
drugą naszą naturą, jest pragnienie wszystkiego, zysków. Cóż powiecie o człowieku,
który mógłby mieć bogactwa, który mógłby kamienie w złoto zamieniać, woli jednak żyć w
ubóstwie?
Grecy nazwaliby takiego męża filozofem – zauważyła Iras.
– Nie, córko – przerwał Baltazar – filozofowie nie mieli mocy robienia podobnych rzeczy.
– Skądże wiesz, że on taką siłę posiada?
– Widziałem – odparł Ben-Hur szybko – jak wodę zamieniał w wino.
– To dziwne, dziwne – rzekł Simonides – przecież dziwniejsze mi się zdaje, że woli żyć
biednym, mogąc być bogatym. Jest tak ubogim?
– Nie posiada nic i nie zazdrości nikomu jego własności, co więcej, lituje się nad bogaczami.
Lecz pomijając to na razie, powiedzcie mi raczej, co byście rzekli o człowieku, który
zdołał rozmnożyć dwanaście bochenków chleba i dwie ryby, tak że tym małym zapasem nakarmił
pięć tysięcy ludzi i zostały jeszcze pełne kosze ułomków. Widziałem to na własne oczy.
– Widziałeś? – zawołał Simonides.
– Co więcej wam powiem, jadłem chleb i ryby.
– Na tym nie koniec – ciągnął rzecz swoją Ben-Hur – cóż byście rzekli o człowieku, mającym
taki dar leczenia, że dość choremu dotknąć się kraju Jego szaty lub z dala, gdy przechodzi,
zawołać o pomoc, aby być uzdrowionym? I tego czynu byłem naocznym świadkiem i to
nie raz. Gdyśmy wracali drogą od Jerycha, dwaj ślepi błagali Go o pomoc: On dotknął ich
oczu, a przejrzeli. Niebawem przyprowadzono paralityka; spojrzał i rzekł: Idź do domu twego
– chory wstał i poszedł. Cóż wy na to?
Kupiec nie miał odpowiedzi.
– Sądzicie może, że to są omamienia i sztuki kuglarskie? Słyszałem i takich, dlatego pozwólcie,
abym wam w odpowiedzi jeszcze większe przytoczył cuda. Znacie wszyscy tę
straszną plagę ludzkości, ową chorobę nieuleczalną, bo jedna śmierć ją leczy – trąd.
Na te słowa Amra opuściła ręce; podniosła się na wpół, aby i słowa nie uronić.
– Cóż byście rzekli – mówił ze wzrastającym przejęciem – cóż byście rzekli, widząc zdarzenie,
które zaraz opowiem. Gdy byłem z Nazarejczykiem w Galilei, wyszedł do Niego trędowaty i rzekł:
– Panie, gdy zechcesz, będę oczyszczonym.
– Usłyszawszy te słowa mąż ów, dotknął ręką trędowatego i rzekł: Chcę, bądź oczyszczonym
– a człowiek był zdrów, jak każdy z nas, a była nas wielka rzesza.
Tu Amra powstała, włosy odgarnęła z twarzy wyschłymi rękami, cała krew biedaczki
zbiegła do serce i zaledwie mogła dosłuchać dalszego opowiadania.
– Potem – mówił dalej Ben-Hur – dziesięciu trędowatych przybyło naraz; ci, padłszy do
nóg jego, wołali: Mistrzu, mistrzu, ulituj się nad nami! A On im odpowiedział: Idźcie, pokażcie
się kapłanom, jak każe prawo, a nim tam zdążycie, będziecie uzdrowieni. – Sam to widziałem
i słyszałem.
– I stało się, jak rzekł?
– Tak, wśród drogi opuściła ich niemoc i tylko łachmany przypominały nam ich chorobę.
– Nigdy rzeczy takich nie słyszano w Izraelu – mówił Simonides niskim, wzruszonym głosem.
Tymczasem Amra niepostrzeżona opuściła komnatę.
– Jakich uczuć, jakiego doznawałem wzruszenia, łatwo pojmiecie – opowiadał dalej Ben-
Hur – ale wierzcie mi, nie tu koniec moich wątpliwości i niepokoju. Jak wiecie, lud galilejski
jest namiętny i prędki do czynu, po latach oczekiwania miecze paliły ich dłonie, serca i dusze
rwały się do walki i działania, mówili więc; – za wolno czyni, nie daje się poznać, dozwól,
abyśmy go zmusili do wystąpienia. Ja sam niecierpliwiłem się, myśląc, że jeżeli ma być królem,
czemuż nie teraz? Wszak legiony i wszystko w pogotowiu? Uległem ich namowom i raz,
gdy nauczał u morskiego wybrzeża, chcieliśmy go ukoronować. Wtedy znikł nam z oczu i
ujrzeliśmy Go, jak w czółnie odpływał na morze. Cóż rzekniesz na to, czcigodny Simonidesie?
Wszystko, czego szalenie pragną inni ludzie: bogactwo, znaczenie, korona królewska,
nawet miłość poddanych; niczym są dla Niego – niczym, rzeczami bez ceny i wartości. Cóż mówisz?
Zamyślił się Simonides, głowa opadła mu na piersi – po chwili milczenia ozwał się: żyje
Pan, żyją słowa proroków. Już czas w zieloności, jutro nam odpowie.
– Niech się stanie, jak rzekłeś – rzekł Baltazar z lekkim uśmiechem.
Ben-Hur powtórzył słowa starca: niechaj się stanie, potem dodał: – Nie sądźcie, abym już
wszystko wypowiedział, gdym wspomniał rzeczy , które acz wielkie, przecież każdy, choćby
ich nie widział, uwierzyć może. Ale nie tu kres dziwów i powiem wam rzeczy nierównie
trudniejsze do spełnienia, a dla człowieka iście niemożliwe. Powiedzcie tylko, czy zdołał kto
kiedy wydrzeć śmierci to, co już było jej łupem? Kto kiedy zdołał w umarłego nowe tchnąć
życie? Kto?
– Jeden tylko Bóg – rzekł pobożnie Baltazar.
Ben-Hur skłonił się.
– O mądry Egipcjaninie! Nie śmiem zaprzeczyć słowom twoim, bo zaiste, cóż moglibyście
rzec, gdybyście widzieli człowieka, co pokonał dzieło śmierci, a tak spokojnie, jak to czyni
matka, gdy budzi ze snu swe dziecię. Było to w Naim. Właśnie wchodziliśmy w bramę miasta;
nagle wstrzymał nas wychodzący z niej orszak pogrzebowy. Nazarejczyk stanął, czekając
by przeszli, gdy postrzegł wśród tłumu kobietę żałośnie zawodzącą, wdowę, której jedynaka
chowano.
Stałem w pobliżu i widziałem twarz cudownego męża, litością zdjętą; użalił się nad nią,
potem podszedł, dotknął mar i rzekł do leżącego na nich w śmiertelnych szatach nieboszczyka:
Młodzieńcze, tobie mówię wstań! – Jeszcze nie przebrzmiały słowa, a umarły już usiadł i
począł mówić.
– Takie rzeczy Bóg tylko działać może – rzekł Baltazar do Simonidesa.
– Zważcie – dodał Ben-Hur – że mówię tylko to, czego sam byłem świadkiem wraz z
mnóstwem ludu. W ostatniej naszej podróży tu do Jerozolimy, widziałem czyn podobny, ale
jeszcze wspanialszy i potężniejszy. W Betanii żył człowiek nazwiskiem Łazarz, umarł i pochowano
go; cztery dni leżał już w zamkniętym grobie, gdy przyprowadzono Nazarejczyka na
miejsce. Kazał odwalić kamień, zamykający wejście do grobu, i ujrzeliśmy wszyscy leżącego
i związanego chustami człowieka, co więcej, zwłoki już się psuć zaczęły. Wielu ludzi stało
wokoło i wszyscy słyszeliśmy jak Nazarejczyk wielkim głosem zawołał: „Łazarzu, wyjdź!”
Próżno bym się silił opisać uczucia, jakich doznawałem, gdy człowiek wezwany wstał i wyszedł
w śmiertelnych szatach. – Rozwiązać go i puścić, aby szedł. – A gdy rozwiązano całun i
chusty, to krew płynęła w ciele wskrzeszonego i wierzcie mi, przyjaciele moi, był takim, jak
za życia przed chorobą, co go zabrała z tej ziemi. Odtąd żyje, można z nim rozmawiać, a jutro
będziecie mogli go oglądać. Teraz, kiedy wam wszystko powiedziałem, zadaję wam raz jeszcze
toż samo pytanie i żądam odpowiedzi, po którą przyszedłem. Pytanie to jest racz.ej powtórzeniem
twojego własnego pytania, Simonidesie, bo pytam: Czymże więcej niż człowiekiem
jest Ten, którego zowią Nazarejczykiem?
Słowa te wymówił z pewną uroczystością. Długo w noc roztrząsali trzej mężowie to pytanie.
Simonides trwał przy swoim rozumieniu proroków; Ben-Hur przyznawał, że obaj starcy
mają słuszność, bo Nazarejczyk jest Odkupicielem, jak go pojmował Baltazar, ale zarazem i
Królem, którego oczekiwał Simonides.
– Jutro dowiemy się, pokój wam wszystkim. – Wyrzekłszy te słowa, odszedł Ben-Hur z
powrotem do Betanii.

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •