ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


14






























II
Aleksander Awicz miał lat dwadzieścia pięć,budowę ciała kształtną i silną,wyraziste
rysy twarzy i wśród smagłej cery ciemnego blondyna piękne,szafirowe oczy.
Przed rokiem wrócił ze stolicy państwa,gdzie ukończył jakieś nauki wyższe,do swej
niedużej,lecz ładnie pomiędzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej,w której zamieszkał.
W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go wesołym Olesiem.
Słusznie go tak nazywano;bo i teraz nawet,gdy obóz powstańców opuścił,a w drodze,
którą miał przed sobą,spotkać go mogły niebezpieczeństwa poważne,na twarzy jego ocie-
nionej daszkiem małej czapki malowało się gorące,wezbrane mową obfitą i uśmiechem
wesołym wybuchnąć gotowe życie.
Rad był,że pomyślnie i w porę spełnił włożone na niego zadanie;rad był z tego,co wi-
dział i słyszał w obozie;z upału uczuć,który rozlał się po świecie i gorącym strumieniem
wlewał się mu do piersi,z różnorodnych nadziei,które w tej piersi wygrywały radosne
hejnały,z tej pięknej dziewczyny,która dziś o dnia brzasku żegnała go z trwogą serdeczną,
ze swoich lat dwudziestu pięciu,z wielkiego koła tworów świeżych,wonnych,cichych,
które go otaczało,gdy na swym ulubionym koniu wąską drożyną leśną jechał.
Są natury ludzkie podobne do wód stojących,które wszystko,co je otacza,odbiją w po-
staciach sennych,mdłych,nudnych,martwych,i takie,w których jak w wartkich potokach
świat rozłamuje się na tysiąc świetlistych,barwistych obrazów,na tysiąc ognisk tryskają-
cych promieniami i tęczami.
On miał naturę wartkiego potoku;świat tysiącem czarodziejskich widzeń odbijał się w
jego silnej młodości i wrażliwym sercu,krzesząc w nich wesołość.Widzeń rozwiać i we-
sołości zgasić życie czasu jeszcze nie miało.
Las w to letnie przedpołudnie cichy był i chodziły po nim tylko szmery lekkich wia-
trów.Drożyna w długich zakrętach biegła pomiędzy leszczynami,spośród których cieka-
wie wyglądały białe i żółte oczy kwiatów.O giętkie pręty leszczyny i jej chłodne liście
ocierały się boki konia,który czasem wesoło parskał.Nad leszczynami daleko wzwyż i w
głąb wzbijały się iglaste i liściaste drzewa.Żywica pachniała,ptaki szczebiotały pośród
drzew.

Po głowie jeźdźca przewijał się różaniec myśli,którego każdy paciorek miał inną barwę
i z coraz innej strony trącał o serce.
Dobrze tam dzieje się w obozie.Zuchy chłopcy!jak oni dzielnie te wielkie trudy i nie-
wygody znoszą,jak nie żałują niczego,co porzucili,nie tracą zapału i odwagi!Tęgo też w
ręku trzyma ich naczelnik!Ciągłe musztry,ćwiczenia.I -karność!Przecież tam już dla
kogoś nieposłusznego dół byli wykopali,i rozstrzelanym miał zostać...tylko mu inni wy-
prosili życie.Co za człowiek!Jak stal hartowny,a czasem tkliwy jak kobieta.Za sprawne
przywiezienie wieści dziękował mu dziś oczyma więcej niż ustami i można było wtedy
przez te oczy zobaczyć,że dusza jego stoi w ogniu męki...
Cóż?nie dziw!Pułkownik wojsk regularnych,w rzemiośle wojennym uczony,wie za-
pewne,jak będzie trudno.Partyzantka...No,cóż robić!Tak krawiec kraje,jak materiału
staje...
Tu drożyna,którą jechał,w gąszcze zarośli wpadła i przepadła.Wstrzymał konia,rozej-
rzał się dokoła.Las,las i tylko las.A gdzież ten moczar,nad który miał przyjechać,aby
okrążywszy go znaleźć się na drodze szerokim i trudnym objazdem prowadzącej ku dwo-
rowi.Czy tylko po opuszczeniu obozu nie wziął się był na prawo zamiast na lewo?Głowę
miał tak pełną tego,co w obozie widział i słyszał,że kto wie,czy nie popełnił omyłki ka-
pitalnej?Trzeba zorientować się,pomyśleć...
Stanął na strzemionach,aby dalej wzrokiem sięgnąć.Jakieś tam w oddaleniu niedużym
prześwietlenie pomiędzy drzewami,które rozstępują się przed jakąś smugą żółtozieloną.
Może to właśnie ta łąka błotnista...ten moczarek?
Z wolna,wśród wysokich sosen,po sprężystych mchach jechał ku prześwietlonemu
błękitem nieba punktowi lasu i rozwinął się w nim znowu różaniec myśli.
Gorzka szkoda,że nie jest tam z nimi w obozie i czasem nawet aż wstyd.Ale nie jego w
tym wola.Takim był rozkaz.Trochę ludzi młodych i oddanych musiało zostać na swobo-
dzie,aby partii służyć w inny sposób.Ale i na niego pora przyjdzie...Gdy partia przecho-
dzić będzie w okolice inne,wtedy...Czy tylko przechodzić będzie?Czy dotrwa?Czy się
nie rozproszy?Naturalnie,że prędzej lub później musi rozproszyć się,lecz zgromadzi się
znowu gdzie indziej i wtedy...Ale co dziś będzie?co dziś się stanie?dziś...za godzinę...za

dwie...Gdy wyjeżdżał z obozu,wrzały tam przygotowania.Poleje się krew...padną tru-
py...czyje?Kto z przyjaciół,krewnych,towarzyszy jego dożyje jutra?Jaki będzie wieczór
dnia dzisiejszego,tego pięknego dnia?O,Boże!Ty stwarzasz takie jak dzisiejszy dnie
piękne,całe błękitne i złote,a ludzie rzucają na nie czerwone plamy!
Smutek jak ciężki kamień spadł mu na serce,w którym zakipiał niepokój o wynik bli-
skiej bitwy zrazu,a potem o daleki koniec tego wszystkiego...Młoda wiara w ostateczne
zwycięstwo sprawy,silna wiara w powinność,która,bądź co bądź,pełnioną być musi,jak
kolumny złotych domów przez podmuch wiatru targnięte,zachwiały się w podmuchu wąt-
pienia,które ostrzem strasznie bolącym przeszyło serce.
Życie nad gaszeniem wesołości młodzieńczej pracować zaczynało...
Ale już przybył tam,dokąd pomimo zadumy ciągle kierował konia,i stanął u brzegu
niedużej łączki leśnej.Nie jest ona tym mokradłem,które spodziewał się tu znaleźć.Gdzie
tam!Sucha i kwiecista,iskrzy się od tysięcy żółtych jaskrów,a brzegiem jej biegną białe
szlaki poziomkowego kwiecia.Wybiega też z niej w głąb lasu parę drożyn wąskich i cienistych.
Ze zniecierpliwieniem dłonią w czoło się uderzył.Głupstwo stał o się kapitalne!źle po-
jechał!Od razu pewno po opuszczeniu obozu zmylił drogę.
Rozgniewany na samego siebie zastanawiał się,rozglądał po horyzoncie.Jedna z dwóch
dróg,do lasu z łączki wbiegających,bardziej od drugiej zwracała się w kierunku dworu.
Wybrał ją i pojechał znowu wąskim pasem zielonym,pośród gałęzi drzew,które co chwilę
odbijały się mu o pierś id głowę,smagając boki jego konia.Rozłożyste,pełne wielkiego li-
ścia ramiona grabów,klonów,dębów zarzucały mu przed wzrokiem zasłony nieprzenik-
nione,tak że niekiedy o parę kroków przed sobą nic widzieć nie mógł.Z dołu drogi za to,
spomiędzy traw,które ją porastały,spomiędzy przedzierających się przez gałęzie smug
słonecznych uśmiechały się ku niemu poziomki dojrzałe,bujne,lśniące wilgotnym poły-
skiem jak krople czerwonej rosy.Zapach bił od nich świeży jak poranek,dziki jak ten las.
Hej,hej,żeby tu była teraz jego Tosia,toż by zbierała te poziomki,toż by to była ra-
dość!Jak żywa stanęła mu przed wyobraźnią dziewczyna kochana,cała w śmiechu i słoń-
cu chyląca się nad poziomkami,i znowu uśmiech promienny rozlał się mu po twarzy.
Gdyby tak teraz,w morzu zieleni,w tej ciszy i w tej samotnej dziczyźnie znaleźć się z

nią razem,we dwoje...bez tego niepokoju,który jak świder wkręca się w serce,bo...
Co tam z nią dzieje się teraz,z nimi wszystkimi,z tym dworem,w którym dzieckiem,
pacholęciem,młodzieńcem przeżył tyle godzin szczęśliwych?Gdy odjeżdżał,tamci nad-
jeżdżali.Co uczynili?Czegóż uczynić nie mogli?W takich jak ten momentach złe sny
stają się jawą,baśnie prawdą,niepodobieństwa rzeczywistością.Co się tam dzieje teraz?
Może płomienie...może kajdany...może trupy...Nie zdarzałoś się to gdzie indziej...nie-
daleko,niedawno?
Pochylił nisko twarz i wpadł w otchłań zadumy dręczącej jak zły sen...i Piękny koń
gniady stąpał pod nim z wolna,równo,cicho po miękkich trawach.Dłoń jeźdźca głaskała
go niekiedy po lśniącym,zaokrąglonym grzbiecie,wtedy parskał wesoło,zgrabną głowę
jakby w znak przyjacielskiego porozumienia podnosząc,to opuszczając,i znać było,że
pomiędzy tym człowiekiem a tym zwierzęciem panowała zażyła przyjaźń...
Wtem do słuchu jeźdźca przedarło się coś niewyraźnego,lecz wyraźnie obcego leśnym
szmerom i odgłosom.Jakby turkot słaby,jakby głuchy w oddaleniu tętent.Wiatr ani drze-
wa tak nie szumią.Nie był to żaden z głosów lasu...Minuta,dwie i umilkło to,ustało.Pta-
ki w zamian,nie wiedzieć dlaczego,zaświergotały nad wąską drogą chórem prawie ogłu-
szającym,lecz niepodobna było zgadnąć,czy rozweselonym lub strwożonym.
Zatrzymał konia i począł wsłuchiwać się w ciszę.Nic już w powietrzu nie było oprócz
lekkich szmerów wiatru po gęstwinach i tego szczebiotu ptactwa,który uciszać się poczynał.
Może to oni kędyś niedaleko stąd przechodzą,przejeżdżają?Po raz pierwszy uderzyła
mu do głowy myśl,że może się z nimi spotkać.Uderzenie to było zrazu podobnym do
wrzątku,który by człowieka od stóp do głowy oblał.Ale prędko ostygać zaczęło.Przy-
puszczenie nie zdawało się bardzo prawdopodobnym,bo las był ogromny i tamta droga
musiała znajdować się stąd daleko.A jeżeli...Cóż?Gdzie drzewa rąbią,tam trzaski lecą!
Na wojnie jak na wojnie!Uczynił to,co do niego należało,i jedno tylko głupstwo popełnił,
drogę w lesie zmylił...Ale przecież i koń,mający cztery nogi,potyka się czasem;cóż więc
on,który ma jedną tylko głowę,i w dodatku aż gotującą się od różnych myśli i niepokojów!
Jechał dalej i myślał,co w wypadku spotkania uczyni.No,przede wszystkim poprosi
pięknie Pioruna,ażeby go,jak na skrzydłach wiatru,odniósł jak najdalej...jeżeli będzie

można,a jeżeli nie będzie można,to...to powie...cóż powie?Na polowanie wyjechał...Jak
to?Bez strzelby i nijakiej broni?Więc na przejażdżkę...niby tak sobie...spaceruje konno
po lesie,dla przyjemności czy,jak mówi stary wuj Klemens,dla „mocjonu ”...
Uśmiechnął się na wspomnienie o poczciwym wuju,trochę też z pomysłu konnego dla
przyjemności spacerowania po lesie w tej erze dziejów lasu,ale zaraz ogarnęło go przykre
uczucie niesmaku.Kłamać,zapierać się,wykrętów używać!Wstrętne!I najlepiej nie my-
śleć o tym,co się prawdopodobnie nie stanie.
Koniec drożyny,którą jedzie,już widać.Dotyka,jak się zdaje,koniec ten jakiejś szero-
kiej drogi,której jednak dostrzec niepodobna.I nic wcale o parę kroków naprzód wyraźnie
dostrzec niepodobna zza tych zasłon gałęzistych,co chwilę nad drożyną opadających.
Znowu odgłos jakiś,obcy odgłosom lasu.Jakby w pobliżu powolne stąpanie konia,a
dalej,dalej,jakby poszum przyciszony,ale nie drzew i nie wiatru...
Hej!źle z nami!Tam ludzie są!Ale jacy?Kto?No,cóż robić?Raz kozie śmierć!
Piękny gniadosz szeroko piersią roztrącił,rozerwał gęsty uploć giętkich gałęzi grabo-
wych,za nimi ukazała się droga szeroka i jeździec wychylający się z wąskiej drożyny oko
w oko spotkał się z drugim jeźdźcem,który nadjechał drogą szeroką i szybkim,wprawnym
ruchem konia swego przodem ku niemu obrócił.
Spotkanie to było tak nagłe i niespodziewane,że oba konie jak wryte stanęły i obaj
jeźdźcy wzajem w sobie zatopili wzroki zmieszane,lecz niemniej przenikliwe i bystre.
Człowiek pleczysty,na twarzy rumiany,w mundurze oficera rosyjskiego,bystro,po-
dejrzliwie,posępnie patrzył spod brwi zjeżonych na młodzieńca,który w postawie wypro-
stowanej,siedząc na pięknym koniu,zatapiał w nim roziskrzone oczy.Dwa rozłożyste
klony wznosiły nad ich głowami głęboką arkadę z prześwietlonego przez słońce liścia.
Milczenie trwało krótko:sekundy;po Czym basowy i oburkliwy głos oficera zapytał:
-Kto wy takoj?
Z wielkim spokojem młody jeździec imię i nazwisko swoje wymówił.
-Atkuda?Wymienił nazwę rodzinnej wsi swojej,
niedalekiej stąd,
w której przebywał stale...

Siwe oczy oficera roztropnym,badawczym spojrzeniem ogarniały go całego,od stóp do
głowy.Nie mógł mylić się;w zwykłym,codziennym ubraniu,bez broni,bez śladów zmę-
czenia w powierzchowności własnej i konia,na którym jechał,nie mógł to być powstaniec.
Więc czegóż w okolicznościach...takich włóczy się po lesie?Ten jakiś dziwny gniew,po-
sępny i nieustanny,który zdawał się być stałą jego cechą,wezbrał mu w oczach i na twarzy.
-Czego szlajeties po lesie?Rozum postradaliście,czy nigdyście go nie mieli?Ej,ty,
Boże mój,kakije bezmozgłyje ludi!
A potem z wybuchem głosu i rozkazującym gestem ramienia.
-Ubirajsia k'czortu!Do domu jedź!Skorej!skorej !
Młody jeździec ukłonem grzecznym czapki uchylił,po czym konia na tę drożynę,która
w to miejsce przywiodła go,zawrócił.
Oj,ty.Piorunie mój kochany,przenieśże ty mię przez piekielne drogi!Bo oto,na szero-
kiej drodze,w pewnym jeszcze oddaleniu,lecz już bliżej niż przedtem tętent koni słychać,
turkot wozów...
Posłuszny głosowi i dotknięciu pana swego poniósł go Piorun po drożynie leśnej,przez
zasłony gałęziste,które za nim rozwierały się,to zamykały,i niósł coraz prędzej,ale krót-
ko...bardzo krótko.Tuż,tuż w pobliżu rozległ się tętent biegnących koni,wśród zieleni li-
ścia zamigotały czerwone ozdoby ubrań i długie piki zarysowały czarne linie.Kozacy
przedzierali się przez las ku dostrzeżonemu jeźdźcowi,drogę mu zajeżdżając.Na czele ich
pędził setnik,wysmukły,zgrabny,piękny w czerwonych pasach ubrania,z czarnymi
oczyma rozgorzałymi wśród śniadej twarzy...
Jakaż słuszność tkwiła w dwa razy powtórzonym wykrzyku oficera:Skarej!skorej!
Może gdy go wydawał,przemknęła mu przez głowę myśl o tamtych jak ptaki chyżych.Ale
już czasu na pośpiech nie było.
-Stój!stój !-rozległo się i echami rozbiegło się po cichym zielonym lesie.Ze wszech
stron otoczony stanąć musiał.
Oficer pleczysty i nieco na swym ciężkim koniu przygarbiony ku najeżonej pikami gru-
pie jeźdźców powoli nadjeżdżał.Teraz setnik kozacki zapytywał:
-Kto wy takoj?

Czy brzmienie głosu,w którym obok srogości czuć było wzgardliwą drwinę,czy na-
miętne oczy południowca,w których błyskała iskra złowroga -coś w tym człowieku i coś
w tym pytaniu targnęło dumę pojmanego młodzieńca i dmuchnęło na żarzącą się w nim
iskrę gniewu.Głosem spokojnym,lecz z okiem rozpłomienionym odpowiedział:
-Jestem człowiek!
Kozak,z uśmiechem,dzieląc sylaby wyrazów,zażartował:
-Cze -ła -wiek!nie małpa?Cha -ra --szo !Ale dokąd jedziecie?
-Przed siebie...w świat.
-W świat!Charaszo!Ale skąd?
-Ze świata.
Dwa odmienne typy,dwie rasy,dwie różne,lecz równe sobie młodzieńcze urody.U
obu wzrastało,coraz goręcej kipiało to,co starzy Latyni wyrazili w przysłowiu:homo ho-
mini lupus est .Oczy ich,jak sztyletami pojedynkujące się spojrzeniami,nabierały poły-
sków wilczych.
-Ze świata?Nie;nie ze świata,ale od mia -tież -nikow...od mia -tieźni -kow,do któ-
rych jeździliście z ostrzeżeniem...
Mówił z wolna,dzielił sylaby wyrazów,słowa syczały mu w ustach,których uśmiech
urągał,wyzywał.
-Tak -odpowiedział tamten -to prawda.Byłem w obozie powstańców i stamtąd jadę.
Słowa te wypadły mu z piersi od burzy uczuć wzdętej;szafirowe czy,roziskrzone,pa-
trzały prosto w stronę przeciwnika.
W tejże chwili zbliżył się ku niemu dowódca roty pieszej i ze zjeżonymi brwiami prze-
mówił:
-Jesteście aresztowani!Zsiądźcie z konia!
Miał na rozkaz ich zsiąść z konia!O!gdyby broń w ręku lub pod ręką,toby w nich na-
przód...potem w siebie...Nie miał broni...i był jeńcem.
Kiedy zeskoczywszy z konia gestem pożegnalnym kładł dłoń na jego szyję,usłyszał
słowa powoli i ze świstem z ust kozackiego setnika wychodzące.
-Cha -raszo !Znacie drogę do mia -tież -nikow,to i nam ją pokażecie.Usiądźcie na

pierwszym wozie i drogę pokazujcie!
Jeniec odwrócił się i znowu w twarzy Kozaka wzrok zatopił.Nie wyglądał teraz wcale
na wesołego Olesia.Blady jak płótno,czoło miał zmarszczone i wargi drżące.Tymi drżą-
cymi,zbladłymi wargami,głosem od wzburzenia więznącym w gardle wymówił:
-Zabić mię możecie,ale nie macie prawa lżyć mię przypuszczeniem,że mogę zostać
zdrajcą.
Czy złudzenie to było,czy rzeczywiście usłyszał,że kapitan roty pieszej cicho pod na-
jeżonym wąsem mruknął:
-Maładiec!
A na czarne oczy setnika kozackiego z wolna ciemne powieki opadły i z ustami,któ-
rych piękna linia wykrzywiła się w uśmiech niby drwiący,niby zmieszany,chyżego konia
swego zawróciwszy,pomknął na nim szeroką drogą ku nadciągającym wozom.
Na tę drogę wszedł również,z konia zsiadłszy,pleczysty kapitan i obok jeńca,przed
żołnierzami,którzy dwa konie prowadzili postępując,wciąż ku niemu twarz obracał.Nie
mówił nic,tylko co chwilę na niego spoglądał,odwracał się i znowu spoglądał;brwi i wą-
sy jego stawały się mniej najeżonymi,zarys ust mniej twardym...
I nie było wcale złudzeniem to,co spod rudawych wąsów cichym pomrukiem wyszło.
-Ach,bezumcy...miecztatieli...nieszczastnyja źertwy!...
Doszli do wyciągniętego na drodze taboru wozów.Kapitan oczyma po wozach powiódł
i jeden z nich wskazał jeńcowi;Siedziało na nim paru żołnierzy.
Twarz swą grubą i rumianą,od upału spotniałą,nad jeńcem pochylając
szepnął:
-Osteregajtieś !Nie razdrażajtie ich...bo...może być bieda!
Ostatnie słowa wymówił po polsku.

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •