ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


13






























Rozdział III
Kiedy Zwierzobójca zbudził się, było już dość jasno. Słońce nie
wzeszło jeszcze, niebo jednak promieniało czerwonością, a ptactwo na
różne tony zawodziło dokoła.
Lekki wietrzyk bez przerwy popędzał puszczone nocą łódki. Myśliwy
chciał je zabrać do fortecy na wyspie, ale zaledwie jedną przyciągnął
wiosłem, gdy z sąsiednich krzaków padł strzał i kula przebiegła tuż
koło jego uszu. Zachwiał się i upadł na dno łodzi, przyczaił się i
czekał.
Rozległ się dziki okrzyk. Spoza krzaka wybiegł Indianin, rzucając się
ku łodzi. Zwierzobójca czekał na niego. Powstał i wycelował
wstrzymując się jednak z wystrzałem. To wahanie ocaliło życie
Indianinowi, który w jednej chwili skrył się w gąszczu.
Zwierzobójca, wyskoczył na brzeg, ukrywszy się za pobliskim drzewem
ujrzał, iż Indianin znów nabija broń. Należało zastrzelić wroga,
sumienie jednak nie pozwalało mu na to.
— Nie — wyszeptał. — Tylko czerwonoskórzy mordują z zasadzki, niechaj
najpierw nabije broń, a potem zaczniemy otwartą walkę.
Zwierzobójca zauważył, iż Indianin skrada się ku łodzi.
— Chce zawładnąć łodzią — rzekł do siebie — to jednak mu się nie uda.
Indianin nie przypuszczając, iż nieprzyjaciel nie spuszcza go z oczów
wyszedł spoza dębu skradając się czujnie, rozglądał się wokoło.
Zwierzobójca, nie dając się wyprzedzić, wyskoczył z zasadzki,
wołając:
— Chodź tu, czerwonoskóry, jeżeli mnie szukasz. Od ciebie zależy czy
zawrzesz ze mną pokój, czy zaczniesz wojnę.
Indianin na chwilę zamarł w bezruchu na widok niebezpieczeństwa.
Rozumiejąc nieco po angielsku, szybko domyślił się o co chodzi.
— Dwie łódki! — zawołał, podnosząc w górę dwa palce. — Jedna dla
białego, druga dla czerwonoskórego.
— Nie, Mingo, tak nie będzie — odparł myśliwy. — Łódki nie są twoje i
zaręczam ci, że nie otrzymasz ani jednej.
Silnym ruchem ręki odepchnął łódź daleko od brzegu. Śmiały, zarazem
niezwykle stanowczy sposób postępowania wywarł wielkie wrażenie na
tubylcu, który obrzucił spojrzeniem drugą łódź, gdzie leżały wiosła,
a twarz jego przybrała wyraz spokoju.
— Pięknie — rzekł Indianin, — Bladolicy mój brat: młoda głowa,
dzielny rozum. Pójdę, powiem wodzowi, że nie odnalazłem łódki.
Indiański wojownik nie oglądając się za siebie skierował się prosto,
w kierunku lasu, Zwierzobójca zaś poszedł do łodzi, trzymając broń na
ramieniu. Zamierzał wyruszyć w powrotną drogę do siedziby Huttera,
gdy, nagle spoza krzaków ujrzał przed sobą nienawistne spojrzenie
dzikiego Indianina i skierowaną wprost ku niemu lufę karabinową.
Zwierzobójca w jednej chwili pociągną! za cyngiel i wystrzelił, padły
dwa strzały, rozlegając się donośnym echem po górach.
Kula Indianina nie dosięgła myśliwego, natomiast kula łowcy zwierząt
ugodziła czerwonoskórego, który ostatnim wysiłkiem cisnął tomahawkiem
usiłując zabić Zwierzobójcę. Ten jednak pochwycił lecący topór, a
Indianin zachwiawszy się padł na ziemię.
Zwierzobójca najpierw nabił broń, a następnie zbliżył się do
leżącego. Ten, nie tracąc przytomności, był pewien, iż zwycięzca
przychodzi zdzierać skalp, mieszkający bowiem nad granicą biali
przejęli ten zwyczaj od Indian. Zwierzobójca smutnie popatrzył na
umierającego. Po raz pierwszy zabijał człowieka,
— Nie bój się — mówił — nie byłem ci wrogiem, nie chcę twojego
skalpu.
— Wody — wyjęczał nieszczęśliwy. — Daj wody.
Myśliwy wziął śmiertelnie rannego na ręce i przeniósł nad jezioro,
gdzie zwilżył wodą usta konającego, wlewając w jego sercu jeszcze
kilka słów otuchy.
— Dobrze — wyszeptał Indianin słabym glosom. — Młoda głowa, stara
mądrość, ale młode serce. Stare serce jest okrutne, zdziera skalp.
Jak nazywają bladego?
— Delawarowie zowią mnie Zwierzobójcą, przyrzekli jednak nazwać mnie
inaczej, skoro zostanę ich wodzem.
— Zwierzobójca, to dobre imię dla chłopca, ale nie dla dzielnego
wojownika. Potrzeba innego. Tu nie ma strachu — mówił — wskazując na
pierś zwycięzcy, oko pewne, nie zawodzące, celuje celnie. Spojrzał,
wystrzelił, zabił... Tyś nie, Zwiorzobójca a Sokole Oko... uściśnij
mi teraz rękę.
Młodzieniec, otrzymawszy na całe życie miano Sokolego Oka, dane przez
umierającego czerwonoskórego, wziął kostniejącą już prawie i zimną
jego rękę i trzymał w swojej dopóki Indianin nie umarł.
I długo tak stałby obok trupa, pogrążony w smutnym dumaniu, gdyby na
brzegu nie ukazał się Indianin, który na widok nieżyjącego towarzysza
wydał krzyk przeraźliwy, jaki echem tysiąca głosów rozległ się w
oddali. Zwierzobójca szybko wskoczył do łodzi i popłynął po jeziorze.
Długo pędził za łódkami, zanim udało mu się nareszcie je uchwycić.
Słońce wzbiło się już wysoko, oświetlając złocistymi promieniami
brzegi jeziora. Przybywszy do siedliska młodzieniec ujrzał na
przystani obydwie dziewczyny, które w niemym niepokoju, z trwogą
oczekiwały powrotu mężczyzn.
— Na Boga! — zawołała Judyta. — Mów prędzej, gdzie ojciec?
— Stało się z nim nieszczęście, którego ukrywać nie mogę — odparł ze
spokojem Zwierzobójca. — Wraz z Harrym dostali się do niewoli Mingów
i tylko Bóg jeden wie, czym się to skończy. Łódki dobrze schowałem.
Nieprzyjaciele nie odnajdą ich. Dotrzeć do nas mogą tylko wpław. Pod
wieczór oczekuję wodza Delawarów, Szyngaszguka, z którym będziemy
bronili naszej fortecy, dopóki nie otrzymamy pomocy z najbliższej
twierdzy.
Tu, pokrótce, Zwierzobójca opowiedział dziewczętom, co się stało.
Słuchały go z natężoną uwagą. U Getti ukazały się łzy w oczach, mimo
to nie straciła ani jednego wyrazu, Judyta zawołała:
— Nie opowiedziałeś nam wszystkiego. Słyszałyśmy niedawno jeszcze
wystrzały. Na pewno walczyłeś z czerwonoskórym?
— W istocie, po raz pierwszy w życiu. Była to jednak nie walka ale
drobnostka. Jeżeli jednak uda mi się zamiar przywiezienia tutaj
Szyngaszguka, stoczymy wówczas bój na śmierć i życie. Nie damy
czerwonoskórym dostać się do nas i zawładnąć naszym fortem.
— Kim jest ów Szyngaszguk? — z ciekawością pytała Judyta.
— Szyngaszguk jest potomkiem wielkiego plemienia Mohikanów.
Przodkowie jego byli dzielnymi wodzami i on za ich przykładem stoi po
stronie Delawarów. Teraz, gdy wokoło trwa wojna, uderzymy wraz z nim
na Mingów z następującej przyczyny: jeden z delawarskich wodzów ma
córkę imienię Witawa, piękną jak malowanie. Wielu miała konkurentów,
a w tej liczbie i mego przyjaciela Wielkiego Węża, jest to właściwe
jego imię, pięknego niezwykle młodziana, który jej się bardzo
podobał. Kiedy kilka tygodni temu na wielkich jeziorach Mohikanie
łowili ryby, Witawę pochwycono. Wielki Wąż chce odszukać dziewczynę i
oswobodzić ją.
Dzień ciągnął się bardzo wolno, wszyscy niecierpliwie oczekiwali na
Szyngaszguka. Zwierzobójca silnymi łańcuchami przywiązał łódki do
domu, sam zaś siadł wraz z dziewczętami do kajaka, bojąc się
pozostawić je same w forcie i popłynęli na spotkanie.
Dął silny wicher i Zwierzobójca skierował kajak ku temu miejscu,
gdzie wczoraj byli wzięci do niewoli Harry i Tom, aby Indianie byli
przekonani iż przybywają dla układów z nimi o jeńców, a potem jednak
zakręcił ku korytu rzeki, zarzucając kotwicę niedaleko od brzegu.
Słońce zniknęło za górami i jezioro z wolna pogrążało się w cieniu.
Judyta stojąc w oknie kajuty, patrzyła nieruchomo w dal, nagle
zawołała:
— Patrz Zwierzobójco! Na skale stoi indiański wojownik. Nad lewym
uchem ma orle pióro.
— Bogu dzięki, to on, Szyngaszguk — z radością zawołał młodzieniec,
przyciągając liną łódź do brzegu.
Kajak lekko się zakołysał, po czym drzwi kajuty otwarły się na
oścież, a w nich ukazał się młody wojownik. Judyta i Getti krzyknęły
z przerażenia. Powietrze zahuczało okrzykami Indian. Niektórzy z nich
z rozpędem rzucali się do wody.
— Zwierzobójco, wiosłuj prędzej — wołała Judyta. — Po jeziorze płynie
mnóstwo Indian.
Młodzieniec wraz z Szyngaszgukiem podbiegli do wioseł i zaczęli
pracować z całą siłą. Kajak ruszył jak strzała, wyprzedzając tubylców
tak bardzo, iż ani jedna kula nie mogła go dosięgnąć. Uniknęli na
razie niebezpieczeństwa, dziewczęta zaczęły szykować wieczorne
pożywienie, przyjaciele zaś opowiadali swoje przygody w języku
Delawarów. Szyngaszguk objaśnił, iż ledwie uszedł niebezpieczeństwu,
dzięki najwyższej ostrożności, z rąk pobratymców, którzy wokoło
porozstawiali straże.
— Czyś nie słyszał co o jeńcach Mingów: ojcu tych dziewcząt i pewnym
myśliwym?— zapytał Zwierzobójca.
— Szyngaszguk widział ich — brzmiała odpowiedź.
— Pewno są skuci w kajdanach i źle się z nimi obchodzą.
— Bynajmniej. Mingów jest tylu, że uważają za zbyteczne wprost
pilnowanie swych jeńców. Jedni z nich dozorują, inni śpią, inni udali
się na przeszpiegi, ktoś jest na łowach. Dziś obchodzą się z nimi jak
z braćmi, a jutro zdejmą z nich skalpy.
— Judyto, Getti, słuchajcie — zawołał myśliwy, zwracając się ku
dziewczętom. — Wielki Wąż widział jeńców i mówi, że oni są zdrowi i
obchodzą się z nimi dobrze.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa — zawołała Judyta — być może uda się
nam ich ocalić.
Zwierzobójca w krótkich słowach opowiedział Szyngaszgukowi zdarzenia
poprzedniego dnia. Młody Indianin ucieszył się bardzo, że jego
przyjaciel zasłużył na miano Sokolego Oka. Gdy kajak podpłynął do
fortecy na jeziorze, ściemniało się już zupełnie i wkrótce wszyscy
udali się na spoczynek. Przyjaciele po kilka razy wstawali w nocy,
obchodząc obejście wokoło.
Pomimo iż wszystko wydawało się być w porządku, rankiem dostrzeżono
brak jednej łódki, a jednocześnie zniknięcie Getti. Domyślono się, że
postanowiła udać się do obozu Mingów, aby ocalić jeńców. Lękając się,
by nie wpadła w ręce Indian, udano się na poszukiwania i po dwóch
godzinach powrócono lecz bez dziewczyny. Judyta była bardzo smutna i
milcząca. Trwożył ją niepewny los ojca i siostry. Zwierzobójca, o ile
mógł, starał się uspakajać ją i zapewniał iż Mingów łatwo jest
przekupić, bowiem chętnie wymieniają jeńców na kosztowności.
— Strach pomyśleć, że mogą zabić ojca, — zawołała młoda dziewczyna ze
łzami w głosie. — Z radością oddam wszystko, co posiadam, niestety,
lękam się iż nie starczy tego na wykup. Zresztą — dodała po chwilowym
namyśle — przyszła mi do głowy pewna myśl. Tam w kącie stoi kufer,
gdzie znajdować się mogą jakieś wielkie kosztowności. Tak sądzę, gdyż
ojciec w naszej obecności nigdy go nie otwiera i zawsze dziwnie
tajemniczo nań patrzy.
Klucz od kufra rychło odnaleziono. Zwierzobójca z trudem otworzył
trzy ciężkie, zardzewiałe zamki i podniósł wieko. Na wierzchu leżało
męskie ubranie z cieniutkiego sukna i kobieca odzież.
— Czemu mamy szperać w cudzych rzeczach — zauważył Zwierzobójca.— Dla
Indian dość będzie i tych ubrań.
— Ojciec dla mnie to swój, a nie obcy — dumnie wyrzekło dziewczę. —
Chodzi tu o jego życie. Muszę przepatrzeć wszystko.
Pod ubraniem leżały dwa nabite pistolety. Myśliwy, dla uniknięcia
nieszczęścia rozładował je, przy czym jeden z nich rozleciał się na
kawałki, nie czyniąc jednak szkody nikomu. Po pistoletach Judyta
wyjęła jakiś błyszczący instrument oraz skrzyneczkę z szachami.
Szachy były wspaniale wyrzeźbione z kości słoniowej, większe, niż
spotykano. Na koniach siedzieli zbrojni jeźdźcy, na słoniach mieściły
się piękne wieżyczki, piesi zaś wyobrażali wieśniaków w różnych
ubiorach.
Judyta i Zwierzobójca z ciekawością zaczęli oglądać piękne figurki.
Przy czym młody myśliwy wyraził przypuszczenie, że muszą to być
jakieś bożki pogańskie, a Szyngaszguk wpadł w taki zachwyt, że
zupełnie zapomniał o swoich godnościach indiańskich. Najbardziej
podobały mu się słonie, toteż z widocznym żalem po długim oglądaniu
zwrócił szachową figurkę.
— Dobre są dla Mingów — zauważył. — Mingo nie zna słoni, będą ich
skarbami.
Postanowiono zaproponować dzikim figurki słoni z wieżyczkami jako
wykup jeńców, resztę szachów schowano do kufra. Zwierzobójca
zatrzasnął wieko i położył klucz na miejscu.

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •