ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Zelazny Roger - Znak Chaosu - Rozdział 10



      Przeszliśmy do mojego apartamentu. Otworzyłem drzwi i przywołałem światła. Nayda szybko rozejrzała się po pokoju. Znieruchomiała, gdy zobaczyła mój wieszak.


      - Królowa Jasra! - zawołała.


      - Tak. Zdarzyło się jej drobne nieporozumienie z czarownikiem o imieniu Maska - wyjaśniłem. - Zgadnij, kto wygrał.


      Nayda uniosła lewą rękę i przesuwała ją powoli za karkiem Jasry, w dół pleców, potem przez piersi i znowu na dół. Nie rozpoznałem żadnego z tych gestów.


      - Tylko mi nie mów, że też jesteś czarodziejką - mruknąłem. - Mam wrażenie, że każdy, kogo ostatnio spotykam, został wyszkolony w Sztuce.


      - Nie jestem czarodziejką - odparła. - I nie zostałam w ten sposób wyszkolona. Znam tylko jedną sztuczkę, wcale nie magiczną. Wykorzystuję ją do wszystkiego.


      - A co to za sztuczka? - zainteresowałem się. Zignorowała pytanie.


      - Rzeczywiście jest mocno związana - stwierdziła. - Klucz tkwi gdzieś w okolicy splotu słonecznego. Wiedziałeś o tym?


      - Tak. W pełni poznałem to zaklęcie.


      - Dlaczego jest tutaj?


      - Częściowo dlatego, bo obiecałem jej synowi, Rinaldowi, że uwolnię ją z rąk Maski. Częściowo zaś jako gwarancja jego dobrego zachowania.


      Zamknąłem i zaryglowałem drzwi. Kiedy się odwróciłem, patrzyła na mnie z uwagą.


      - Widziałeś go ostatnio? - zapytała obojętnym tonem.


      - Tak. Czemu pytasz?


      - Bez szczególnych powodów.


      - Myślałem, że mamy sobie pomagać - przypomniałem.


      - Myślałam, że mamy szukać mojej siostry.


      - To może chwilę zaczekać, jeśli masz jakieś ważne informacje o Rinaldzie.


      - Byłam tylko ciekawa, gdzie się teraz podziewa.


      Podszedłem do kufra, gdzie trzymam swoje materiały malarskie. Wyjąłem niezbędne narzędzia i przeniosłem je do deski kreślarskiej.


      - Nie wiem, gdzie jest w tej chwili - oświadczyłem.


      Umocowałem kawałek kartonu, usiadłem i zamknąłem oczy, przywołując w myślach wizerunek Coral. To konieczny wstęp przed szkicowaniem portretu. Po raz kolejny zastanowiłem się, czy dla kontaktu wystarczy obraz w mojej pamięci, odpowiednio wsparty magią. Nie miałem jednak czasu na eksperymenty. Otworzyłem oczy i zacząłem rysować. Używałem technik, jakie poznałem w Dworcach, różnych, a przecież podobnych do wykorzystywanych w Amberze. Potrafiłbym tworzyć na oba sposoby, ale szybciej mi idzie ten, który poznałem jako pierwszy.


      Nayda stanęła obok mnie. Przyglądała się, nie pytając, czy mi przeszkadza. Zresztą nie przeszkadzała.


      - Kiedy ostatni raz go widziałeś? - zapytała.


      - Kogo?


      - Luke'a.


      - Dziś wieczorem - odpowiedziałem.


      - Gdzie?


      - Był tu niedawno.


      - Czy jest teraz?


      - Nie.


      - A gdzie go widziałeś?


      - W Lesie Arden. Czemu pytasz?


      - To niezwykłe miejsce na pożegnanie. Pracowałem nad brwiami Coral.


      - Rozstaliśmy się w dość niezwykłych okolicznościach - wyjaśniłem. Trochę poprawić oczy, trochę włosy...


      - Pod jakim względem niezwykłych? - spytała. Trochę kolorów na policzki...


      - Nieważne - mruknąłem.


      - Pewnie tak - zgodziła się. - To nie takie istotne.


      Postanowiłem nie reagować na tę przynętę, ponieważ właśnie coś poczułem. Zdarzało się to czasem w przeszłości: koncentracja na rysunku Atutu, kiedy kładłem ostatnie pociągnięcia, była wystarczająco silna, by przebić się i...


      - Coral! - zawołałem, gdy jej rysy nabrały życia, a perspektywa uległa nagłej zmianie.


      - Merlin...? - odpowiedziała. - Mam... kłopoty. To dziwne, ale nie widziałem żadnego tła. Tylko czerń. Poczułem dłoń Naydy na ramieniu.


      - Dobrze się czujesz? - spytałem.


      - Tak... Ciemno tutaj... bardzo ciemno. Oczywiście. Nie można operować Cieniem w braku światła. Nie można patrzeć, by skorzystać z Atutu.


      - Czy tam posłał cię Wzorzec?


      - Nie - odparła.


      - Weź mnie za rękę. Potem o wszystkim opowiesz. Wyciągnąłem ramię, a ona sięgnęła ku mnie.


      - Oni... - zaczęła.


      Kontakt urwał się w palącym rozbłysku. Poczułem, że Nayda sztywnieje.


      - Co się stało? - zapytała.


      - Nie mam pojęcia. Nagle coś nas zablokowało. Nie wiem, jakie moce to spowodowały.


      - I co teraz zrobisz?


      - Za chwilę spróbuję znowu. Jeśli to wynik jakiejś reakcji, opór w tej chwili jest pewnie wysoki, ale potem może się zmniejszyć. Przynajmniej nic jej nie jest.


      Wyjąłem talię Atutów, które zwykle noszę ze sobą, i wyszukałem kartę Luke'a. Powinienem sprawdzić, co się z nim dzieje. Nayda spojrzała na portret i uśmiechnęła się.


      - Mówiłeś chyba, że niedawno go widziałeś - zauważyła.


      - Wiele może się zdarzyć w ciągu takiego czasu.


      - Jestem pewna, że wiele się zdarzyło.


      - Czyżbyś wiedziała coś na temat jego obecnej sytuacji? - spytałem.


      - Tak, wiem. Uniosłem Atut.


      - Co?


      - Mogę się założyć, że połączenia nie będzie - oświadczyła.


      - Zobaczymy.


      Skupiłem się i posłałem wezwanie. Potem znowu. Po minucie otarłem pot z czoła.


      - Skąd wiedziałaś?


      - Luke cię blokuje. Ja też bym to zrobiła... w tych okolicznościach.


      - Jakich okolicznościach?


      Z drwiącym uśmiechem usiadła na krześle.


      - Teraz znowu mam coś na wymianę - stwierdziła.


      - Znowu?


      Przyjrzałem się jej. Coś stuknęło i wskoczyło na miejsce.


      - Nazwałaś go „Luke", nie „Rinaldo" - przypomniałem sobie.


      - W istocie.


      - Zastanawiałem się już, kiedy znowu się zjawisz. Wciąż się uśmiechała.


      - Przestrzeliłem swoje zaklęcie nakazu eksmisji - zauważyłem. - Chociaż nie mogę narzekać. Ocaliło mi chyba życie. Czy pośrednio tobie jestem winien tę przysługę?


      - Nie jestem dumna. Przyjmę twoją wdzięczność.


      - Po raz kolejny chciałbym cię zapytać, czego chcesz. Jeśli znowu odpowiesz, że pomagać mi albo mnie chronić, zamienię cię w wieszak.


      Roześmiała się.


      - Sądziłam, że w tej chwili przyjmiesz każdą pomoc.


      - Wiele zależy od tego, co rozumiesz pod słowem „pomoc".


      - Jeśli powiesz mi, co planujesz, ja powiem, czy mogę się na coś przydać.


      - Niech będzie - zgodziłem się. - Przebiorę się opowiadając. Nie mam zamiaru szturmować cytadeli w takim stroju. Może pożyczę ci czegoś solidniejszego niż dres?


      - Nie trzeba. Zacznij od Arbor House.


      - Zgoda.


      Zacząłem opowiadać, równocześnie wybierając mocniejszą odzież. Nayda nie była już dla mnie piękną dziewczyną, ale mglistym duchem w ludzkiej postaci. Mówiłem, a ona siedziała zapatrzona w ścianę, czy raczej spoglądała przez nią ponad złożonymi palcami. Nie drgnęła, kiedy skończyłem. Wziąłem z deski Atut Coral i spróbowałem znowu, ale nie mogłem się przebić. Sprawdziłem kartę Luke'a, z tym samym wynikiem.


      Miałem właśnie schować Atut, złożyć talię i wsunąć ją do futerału, kiedy dostrzegłem następną kartę. Łańcuch wspomnień i domysłów jak błyskawica rozjaśnił moje myśli. Wyjąłem kartę, skupiłem się, sięgnąłem...


      - Tak, Merlinie? - odezwał się po chwili. Siedział przy stoliku na tarasie, na tle nocnego pejzażu miasta. Odstawiał właśnie na maleńki biały spodeczek coś, co przypominało filiżankę kawy.


      - Natychmiast. Szybko - powiedziałem. - Chodź do mnie.


      Kiedy nastąpił kontakt, Nayda wydała z siebie niski warkot. Poderwała się i szła w moją stronę, wpatrzona w Atut, gdy Mandor chwycił mnie za rękę i przestąpił barierę. Zatrzymała się, gdy stanęła przed nią wysoka, czarno odziana postać. Przez moment patrzyli na siebie lodowato, wreszcie Nayda płynnie posunęła się o krok w jego stronę. Zaczęła unosić ręce. I natychmiast, z głębin jakiejś wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdzie wsunął prawą rękę, dobiegł pojedynczy, ostry, metaliczny trzask.


      Nayda zamarła.


      - Interesujące. - Mandor przesunął lewą dłoń tuż przed jej twarzą. Gałki oczne nie śledziły ruchu. - To ta, o której mi opowiadałeś... Vinta, tak chyba miała na imię.


      - Tak, tyle że teraz jest Nayda.


      Wydobył skądś i uniósł w lewej dłoni niewielką kulkę z ciemnego metalu. Ustawił ją tuż przed twarzą Naydy. Kulka z wolna ruszyła z miejsca i zatoczyła krąg w lewo. Nayda wydała pojedynczy dźwięk, coś pośredniego między jękiem a westchnieniem. Opadła na ręce i kolana, spuszczając głowę. Ze swojego miejsca widziałem, że ślina ścieka jej z ust.


      Mandor powiedział coś bardzo szybko, w archaicznym dialekcie thari. Nie zrozumiałem, ale Nayda odpowiedziała twierdząco.


      - Chyba rozwiązałem zagadkę - oświadczył. - Pamiętasz wykłady o Przyzywaniach i Najwyższych Przymuszeniach?


      - Mniej więcej - odparłem. - Teoretycznie. Ten temat nigdy mnie szczególnie nie pasjonował.


      - Wielka szkoda - stwierdził. - Powinieneś zgłosić się do Suhuya na kurs podyplomowy.


      - Czy chcesz mi powiedzieć...?


      - Istota, którą widzisz przed sobą, zamieszkująca dość atrakcyjną ludzką postać, to ty'iga - wyjaśnił.


      Wytrzeszczyłem oczy. Ty'iga to rasa bezcielesnych zwykle demonów, zamieszkujących czerń poza Krawędzią. Pamiętam, jak nas uczono, że są bardzo potężne i bardzo trudne do opanowania.


      - Hm... czy możesz sprawić, żeby ona przestała się ślinić na mój dywan? - spytałem.


      - Oczywiście.


      Puścił kulę, która upadła na podłogę tuż przed nią. Nie odbiła się, ale potoczyła natychmiast, opisując szybkie kręgi wokół Naydy.


      - Wstań - rozkazał. - I przestań uwalniać płyny cielesne na podłogę.


      Wykonała polecenie. Podniosła się i stanęła z nieobecnym wyrazem twarzy.


      - Usiądź na tym krześle. - Mandor wskazał mebel, który zajmował kilka minut temu.


      Posłuchała. Kulka dopasowała tor do jej ruchu i teraz okrążała krzesło.


      - Nie może opuścić tego ciała - wyjaśnił Mandor. - Dopóki jej nie uwolnię. I w granicach sfery mojej mocy mogę jej zadać dowolne cierpienia. Potrafię uzyskać dla ciebie odpowiedzi. Powiedz teraz, jakie masz pytania.


      - Czy ona nas słyszy?


      - Tak, ale nie może mówić, póki jej nie pozwolę.


      - Nie warto bez potrzeby sprawiać bólu. Może wystarczy sama groźba. Chcę wiedzieć, dlaczego wszędzie mnie ściga.


      - Bardzo dobrze - stwierdził. - Oto pytanie, ty'igo. Odpowiedz!


      - Podążam za nim, by go chronić -- powiedziała martwym głosem.


      - To już słyszałem. Chcę wiedzieć dlaczego.


      - Dlaczego? - powtórzył Mandor.


      - Muszę - odpowiedziała.


      - Dlaczego musisz?


      - Ja... - Zęby rozorały jej dolną wargę i znów popłynęła krew.


      - Dlaczego?


      Twarz się zaczerwieniła, a krople potu wystąpiły na czoło. Oczy, choć nieobecne, wypełniły się łzami. Cienka strużka krwi pociekła jej po brodzie. Mandor wyciągnął zaciśniętą pięść, otworzył ją i odsłonił kolejną metalową kulkę. Przytrzymał ją jakieś dwadzieścia centymetrów od czoła Naydy, potem wypuścił. Kulka zawisła w powietrzu.


      - Niech się otworzą bramy bólu - powiedział i pstryknął ją lekko czubkiem palca.


      Kulka pofrunęła natychmiast. Powolną elipsą okrążała głowę Naydy, w każdej orbicie zbliżając się do jej skroni. Dziewczyna zaczęła zawodzić.


      - Cicho! - nakazał Mandor. - Cierp w milczeniu. Łzy popłynęły jej po policzkach, krew pociekła po brodzie...


      - Przestań! - rzuciłem.


      - Jak chcesz. - Wyciągnął rękę i na moment chwycił kulkę między kciuk i środkowy palec lewej ręki. Kiedy ją wypuścił, zawisła nieruchomo obok prawego ucha Naydy. - Możesz teraz odpowiadać na pytania - oświadczył. - To była tylko skromna próbka tego, co mogę z tobą zrobić. Potrafię doprowadzić do twego unicestwienia.


      Otworzyła usta, ale nie padło żadne słowo. Jedynie odgłos krztuszenia się.


      - Myślę, że źle się do tego wzięliśmy - zauważyłem. - Czy możesz kazać jej mówić normalnie, bez tych pytań i odpowiedzi?


      - Słyszałaś - rzekł Mandor.- Taka jest również moja wola.


      - Moje ręce... - jęknęła. - Uwolnij je. Proszę.


      - No dalej - powiedziałem.


      - Są wolne - oznajmił Mandor. Rozprostowała palce.


      - Chusteczkę... ręcznik... - szepnęła.


      Otworzyłem szufladę komody i wyjąłem chustkę do nosa. Chciałem jej podać, ale Mandor chwycił mnie za rękę i odebrał. Rzucił chustkę, a Nayda ją złapała.


      - Nie sięgaj do wnętrza sfery - pouczył mnie.


      - Nie skrzywdziłabym go - powiedziała, wycierając policzki, oczy i brodę. - Mówiłam ci, że miałam go tylko chronić.


      - Chcemy dokładniejszych informacji - stwierdził Mandor i znowu sięgnął do kulki.


      - Czekaj - rzuciłem. Zwróciłem się do Naydy. - Czy możesz przynajmniej powiedzieć, dlaczego nie możesz mówić?


      - Nie - odparła. - To jedno i to samo.


      Nagle zobaczyłem tę sytuację jak niezwykłe zadanie z programowania. Postanowiłem spróbować innego podejścia.


      - Musisz mnie chronić za wszelką cenę? - upewniłem się. - To twoja zasadnicza funkcja?


      - Tak.


      - I nie powinnaś zdradzać, kto i dlaczego zlecił ci to zadanie?


      - Tak.


      - Przypuśćmy, że wyznanie wszystkiego byłoby jedynym sposobem, by mnie ochronić... Zmarszczyła brwi.


      - Ja... - Zająknęła się. - Ja nie... Jedynym? Przymknęła oczy i zakryła dłońmi twarz.


      - Ja... Musiałabym ci wtedy powiedzieć.


      - Wreszcie do czegoś dochodzimy. Byłabyś zdolna naruszyć wtórną instrukcję, by wykonać pierwotną?


      - Tak, ale to, o czym mówisz, nie jest rzeczywistą sytuacją.


      - Może się nią stać - wtrącił nagle Mandor. - Nie wykonasz zadania, jeśli przestaniesz istnieć. Zatem, pozwalając na własną destrukcję, naruszysz rozkaz. Zniszczę cię, jeśli nie odpowiesz na nasze pytania.


      Uśmiechnęła się.


      - Nie sądzę - rzekła.


      - Dlaczego nie?


      - Zapytaj Merlina, jakie będą polityczne konsekwencje znalezienia w jego pokoju zabitej w tajemniczych okolicznościach córki premiera Begmy? Zwłaszcza że jest już odpowiedzialny za zniknięcie jej siostry.


      Mandor spojrzał na mnie, marszcząc czoło.


      - Nic z tego nie rozumiem - wyznał.


      - To bez znaczenia - wyjaśniłem. - Ona kłamie. Jeśli coś się jej stanie, wróci po prostu prawdziwa Nayda. Widziałem to już w przypadku George'a Hansena, Meg Devlin i Vinty Bayle.


      - Tak zwykle się dzieje - powiedziała. - Gdyby nie pewien drobiazg. Oni wszyscy byli żywi, kiedy brałam w posiadanie ich ciała. Ale Nayda właśnie zmarła po ciężkiej chorobie. Dokładnie ktoś taki był mi potrzebny, więc opanowałam i uleczyłam jej ciało. Jej już tu nie ma. Jeśli odejdę, zostaną zwłoki albo ludzka roślina.


      - Blefujesz - stwierdziłem. Pamiętałem jednak, że Vialle wspomniała o chorobie Naydy.


      - Nie, wcale nie.


      - To bez znaczenia - mruknąłem. - Mandorze, potrafisz sprawić, by nie mogła opuścić tego ciała i podążać za mną?


      - Tak - potwierdził.


      - Dobrze. Naydo, wyruszam w pewne miejsce i będzie mi tam grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie pozwolę, byś ruszyła za mną i wypełniała swoje polecenia.


      - Nie rób tego - odpowiedziała.


      - Nie zostawiasz mi żadnego wyboru. Muszę zatrzymać cię tutaj, kiedy będę się zajmował swoimi sprawami. Westchnęła.


      - A więc znalazłeś sposób, żeby mnie zmusić, bym dla wykonania jednego rozkazu złamała drugi. Bardzo sprytnie.


      - Zatem powiesz mi to, co chcę wiedzieć? Pokręciła głową.


      - To nie kwestia woli, lecz fizyczna niemożliwość. Ale... chyba znalazłam sposób.


      - Jaki?


      - Mogłabym chyba wyznać prawdę komuś trzeciemu, komu także zależy na twoim bezpieczeństwie.


      - To znaczy...


      - Gdybyś wyszedł na chwilę z pokoju, spróbuję opowiedzieć twojemu bratu o tym, czego tobie nie mogę zdradzić.


      Spojrzałem w oczy Mandora.


      - Wyjdę na chwilę na korytarz - rzuciłem.


      Tak też zrobiłem. Wiele rzeczy mnie niepokoiło, gdy podziwiałem gobeliny na ścianach. Nie najmniej ważną spośród nich był fakt, że przecież jej nie mówiłem, iż Mandor jest moim bratem.


      Drzwi otworzyły się po dłuższym czasie. Wyjrzał Mandor i rozejrzał się na wszystkie strony. Uniósł rękę, gdy ruszyłem ku niemu. Zatrzymałem się, a on wyszedł i zbliżył się do mnie. Wciąż się rozglądał.


      - To jest pałac w Amberze? - zapytał.


      - Tak. Może nie najmodniejsze skrzydło, ale dla mnie to dom.


      - Chciałbym go obejrzeć w spokojniejszych okolicznościach.


      Pokiwałem głową.


      - Obiecuję. A teraz powiedz, co się tam działo? Odwrócił głowę, zauważył gobelin, przyjrzał się uważnie.


      - To niezwykłe - rzekł. - Nie mogę.


      - Co masz na myśli.


      - Nadal mi ufasz, prawda?


      - Oczywiście.


      - Więc zaufaj mi również teraz. Mam ważne powody, żeby nie mówić, czego się dowiedziałem.


      - Daj spokój, Mandorze! O co tu chodzi, u licha?


      - Ty'iga nie stanowi dla ciebie zagrożenia. Naprawdę dba o twoje bezpieczeństwo.


      - Też mi nowina. Chcę wiedzieć dlaczego.


      - Daj temu spokój - powiedział. - Na razie. Tak będzie lepiej.


      Potrząsnąłem głową. Zacisnąłem dłoń w pięść i rozejrzałem się za czymś, w co mógłbym trzasnąć.


      - Rozumiem, co czujesz. Ale proszę, żebyś dał temu spokój.


      - Uważasz, że wiedza mogłaby mi jakoś zaszkodzić?


      - Tego nie powiedziałem.


      - A może boisz się mi powiedzieć?


      - Daj spokój! - powtórzył.


      Odwróciłem się i opanowałem z wysiłkiem.


      - Musisz mieć ważne powody - uznałem w końcu.


      - Mam.


      - Nie mam zamiaru rezygnować - oznajmiłem. - Ale nie mam też czasu, by wobec takiego sprzeciwu dochodzić prawdy. W porządku. Ty masz swoje powody, a ja mam ważne sprawy gdzie indziej.


      - Wspomniała mi o Jurcie, Masce i Twierdzy, gdzie Brand zdobył swą moc.


      - Tak, właśnie tam się wybieram.


      - Ona liczy, że będzie mogła ci towarzyszyć.


      - Myli się.


      - Ja również bym ci odradzał.


      - Przypilnujesz jej dla mnie, póki nie załatwię swoich spraw?


      - Nie - odparł. - Ponieważ wyruszam z tobą. Ale zanim odejdziemy, pogrążę ją w bardzo głębokim transie.


      - Przecież nie masz pojęcia, co się zdarzyło od naszej wspólnej kolacji. A zdarzyło się wiele. I nie mam czasu, żeby uzupełnić twoje informacje.


      - To bez znaczenia - stwierdził. - Wiem, że w grę wchodzi wrogi czarownik, Jurt i niebezpieczne miejsce. To wystarczy. Pójdę z tobą i pomogę ci.


      - Ale to może nie wystarczyć - powiedziałem. - My możemy nie wystarczyć.


      - Mimo to uważm, że ty'iga będzie tylko przeszkadzać.


      - Nie mówiłem o niej, tylko o tej zesztywniałej damie przy drzwiach.


      - Właśnie chciałem o nią zapytać. To jakiś przeciwnik, którego chciałeś ukarać?


      - Owszem, była przeciwnikiem. Jest paskudna, zdradliwa i jadowicie kąsa. Jest również królową zrzuconą z tronu. Ale to nie ja tak ją urządziłem. Zrobił to czarownik, który poluje również na mnie. Ona jest matką przyjaciela, więc uratowałem ją i dla bezpieczeństwa przeniosłem tutaj. Dopiero teraz pojawił się powód, żeby ją uwolnić.


      - Rozumiem. Jako sojusznika przeciwko jej dawnemu wrogowi.


      - Właśnie. Dobrze zna miejsce, gdzie się wybieram. Ale nie lubi mnie i niełatwo prowadzić z nią interesy... A nie mam pewności, czy jej syn dostarczył mi odpowiedniej amunicji, dzięki której mógłbym jej zaufać.


      - Uważasz, że będzie cennym nabytkiem?


      - Tak. Chciałbym mieć po swojej stronie całą jej wrogość. Poza tym, o ile wiem, jest znakomitą czarodziejką.


      - Jeśli potrzebne są argumenty, pozostają tylko groźby i przekupstwo. Mam kilka prywatnych piekieł, które osobiście zaprojektowałem i wyposażyłem, z czysto estetycznych względów. Krótka podróż może jej dostarczyć silnych wrażeń. Z drugiej strony, mógłbym posłać po garnek klejnotów.


      - Sam nie wiem - mruknąłem. - Jej motywacje są nieco złożone. Póki będę w stanie, pozwól mi działać samemu.


      - Oczywiście. To były tylko propozycje.


      - Zatem najbliższe plany to ożywić ją, złożyć ofertę i spróbować ocenić reakcję.


      - Czy nikogo innego nie możesz prosić o pomoc? Kogoś ze swoich tutejszych krewnych?


      - Boję się im zdradzić, co zamierzam. Łatwo mogliby mi zakazać, przynajmniej do powrotu Randoma. Nie mam na to czasu.


      - Mogę wezwać posiłki z Dworców.


      - Tutaj? Do Amberu? Wpadłbym w bagno po uszy, gdyby Random się o tym dowiedział. Zacząłby podejrzewać, że szykuję przewrót.


      Uśmiechnął się.


      - To miejsce przypomina mi dom - zauważył i zawrócił do moich drzwi.


      Zobaczyłem, że Nayda wciąż siedzi na krześle, z dłońmi na kolanach, wpatrzona w metalową kulkę zawieszoną trzydzieści centymetrów od jej twarzy. Druga kulka nadal zataczała kręgi po podłodze.


      Mandor dostrzegł, że przyglądam się Naydzie.


      - Bardzo lekki trans - wyjaśnił. - Słyszy nas. Jeśli zechcesz, możesz obudzić ją w jednej chwili.


      Skinąłem tylko głową. Przyszła kolej na Jasrę.


      Zdjąłem wszystkie wiszące na niej płaszcze i odłożyłem na krzesło po drugiej stronie pokoju. Potem przyniosłem ściereczkę i miskę z wodą, żeby zetrzeć z jej twarzy makijaż klauna.


      - Niczego nie zapomniałem? - mruknąłem, głównie do siebie.


      - Szklanka wody i lustro - podpowiedział Mandor.


      - Po co?


      - Może być spragniona - wyjaśnił. - I z pewnością zechce sprawdzić, jak wygląda.


      - Może masz rację - przyznałem. Przesunąłem mały stolik i ustawiłem na nim dzbanek i kielich. Obok położyłem lusterko.


      - Podtrzymaj ją lepiej na wypadek, gdyby po usunięciu czaru zasłabła.


      - Słusznie.


      Objąłem ją, pomyślałem o trującym ukąszeniu i cofnąłem się. Po namyśle chwyciłem ją jedną ręką na odległość niemal ramienia.


      - Jeśli mnie ugryzie, stracę przytomność niemal natychmiast - ostrzegłem Mandora. - Gdyby to nastąpiło, bądź gotów do obrony.


      Mandor rzucił w powietrze następną kulkę. Na nienaturalnie długą chwilę zawisła na szczycie trajektorii, po czym wróciła mu do ręki.


      - Dobrze - powiedziałem i wymówiłem słowa, które cofnęły zaklęcie.


      Nie zdarzyło się nic tak dramatycznego, jak się spodziewałem. Osunęła się, więc podtrzymałem ją.


      - Nic ci nie grozi - powiedziałem. - Rinaldo wie, że tu jesteś - dodałem, by przywołać znajome imię. - Tu stoi krzesło. Napijesz się wody?


      - Tak.


      Nalałem z dzbanka i podałem jej kielich.


      Kiedy piła, obserwowała otoczenie. Zastanawiałem się, czy doszła do siebie od razu, a teraz sącząc wodę grała na czas, podczas gdy jej myśli pędziły, a na czubkach palców tańczyły zaklęcia. Kilka razy zerknęła z uznaniem na Mandora. Naydę obrzuciła długim, niechętnym spojrzeniem.


      Wreszcie odstawiła kielich i uśmiechnęła się.


      - Rozumiem, Merlinie, że jestem twoim więźniem - stwierdziła, krztusząc się lekko. Łyknęła jeszcze wody.


      - Gościem - poprawiłem.


      - Doprawdy? Jak to się stało? Jakoś nie pamiętam, bym przyjmowała zaproszenie.


      - Przeniosłem cię tutaj z cytadeli w Twierdzy Czterech Światów. W stanie nieco kataleptycznym - wyjaśniłem.


      - A gdzież znajduje się owo „tutaj"?


      - To mój apartament w pałacu w Amberze.


      - Zatem więźniem - orzekła.


      - Gościem - powtórzyłem.


      - W takim razie powinnam zostać przedstawiona, prawda?


      - Wybacz. Mandorze, oto jej wysokość Jasra, królowa Kashfy. - Świadomie pominąłem „królewską". - Wasza wysokość, proszę o pozwolenie przedstawienia sobie mojego brata, Lorda Mandora.


      Pochyliła głowę. Mandor zbliżył się, przyklęknął i uniósł jej dłoń do warg. Lepszy jest ode mnie w takich dworskich gestach; nawet nie sprawdził, czy grzbiet dłoni nie pachnie gorzkimi migdałami. Od razu dostrzegłem,`` że te maniery zrobiły na niej wrażenie. Przyglądała mu się z uwagą.


      - Nie zdawałam sobie sprawy - rzekła - że do królewskiego rodu należy osobnik imieniem Mandor.


      - Mandor jest następcą diuka Sawalla z Dworców Chaosu - odparłem. Szeroko otworzyła oczy.


      - I powiedziałeś, że jest twoim bratem?


      - W istocie.


      - Udało ci się mnie zdziwić - przyznała. - Zapomniałam o twoim mieszanym pochodzeniu. Uśmiechnąłem się, skinąłem głową i wyciągnąłem rękę.


      - A to... - zacząłem.


      - Znam już Naydę - przerwała. - Dlaczego dziewczyna jest taka... zamyślona?


      - To sprawa o wielkiej złożoności - odrzekłem. - Są za to inne i jestem pewien, że będą dla ciebie bardziej interesujące.


      Uniosła brew.


      - Ach... - westchnęła. - Oto kruchy, ulotny element... prawda. Kiedy tak szybko wychodzi na jaw, zwykle czyni to pod wpływem klaustrofobii okoliczności. Do czego jestem wam potrzebna?


      Nadal się uśmiechałem.


      - Zawsze należy uwzględniać okoliczności.


      - Uwzględniam fakt, że znajduję się w Amberze, żywa i nie w celi, w towarzystwie dwóch dżentelmenów, którzy zachowują się niezwykle uprzejmie. Uwzględniam również, że mój stan nie jest taki, jaki być powinien według ostatnich wspomnień. I tobie powinnam dziękować za uwolnienie?


      - Tak.


      - Nie wiem czemu, ale wątpię, by powodował tobą altruizm.


      - Zrobiłem to dla Rinalda. Próbował cię wydostać, ale został pobity. Potem ja wymyśliłem sposób, który mógł być skuteczny. Wypróbowałem go. Był.


      Twarz jej zesztywniała na dźwięk imienia syna. Uznałem, że woli słyszeć to, które sama mu nadała, niż „Luke".


      - Czy nic mu nie jest? - zapytała.


      - Nie - zapewniłem w nadziei, że to prawda.


      - Więc czemu go tu nie ma?


      - Odjechał gdzieś z Daltem. Nie jestem pewien dokąd.


      Wtedy właśnie Nayda jęknęła cicho. Popatrzyliśmy na nią, ale nie poruszyła się. Mandor spojrzał pytająco, lecz dyskretnie pokręciłem głową. Nie chciałem jej budzić w takiej chwili.


      - Ten barbarzyńca źle na niego wpływa - zauważyła Jasra. Zakrztusiła się znowu i wypiła trochę wody. - Tak chciałam, by zamiast wyczyniać prymitywne sztuczki w siodle, Rinaldo nabrał bardziej dwornych manier. - Zechciała łaskawie uśmiechnąć się do Mandora. - W tym mnie rozczarował. Czy macie coś mocniejszego od wody?


      - Oczywiście. - Odkorkowałem wino i nalałem jej. Potem spojrzałem na Mandora i na butelkę, ale pokręcił głową. - Musisz jednak przyznać, że na drugim roku pięknie pobiegł w meczu z UCLA. - Nie chciałem, żeby tak na niego narzekała. - Po części był to rezultat jego zamiłowania do bardziej aktywnego trybu życia.


      Uśmiechnęła się, biorąc ode mnie kielich.


      - Tak. Pobił wtedy rekord świata. Wciąż widzę, jak przechodzi ostatni płotek.


      - Byłaś tam?


      - Naturalnie. Chodziłam na wszystkie wasze zawody. Oglądałam nawet twoje biegi. Całkiem nieźle. Łyknęła wina.


      - Zamówić ci coś do jedzenia? - zaproponowałem.


      - Nie. Właściwie nie jestem głodna. Przed chwilą zaczęliśmy mówić o prawdzie...


      - Rzeczywiście. Domyślam się, że w Twierdzy miało miejsce magiczne starcie między tobą a Maską...


      - Maską? - powtórzyła.


      - To ten czarownik w błękitnej masce, który włada teraz Twierdzą.


      - A tak. Owszem, miało.


      - Prawidłowo odgadłem?


      - Tak, ale to spotkanie nastąpiło dość nagle. Wybacz moje wahanie. Zostałam zaskoczona i nie zdążyłam przygotować obrony. To właściwie wszystko. Nic takiego się więcej nie powtórzy.


      - Jestem pewien. Ale...


      - Wykradłeś mnie? - przerwała. - Czy też musiałeś walczyć z Maską, żeby mnie uwolnić?


      - Walczyliśmy - odparłem.


      - I w jakim stanie go zostawiłeś?


      - Zakopanego pod stosem nawozu. Zachichotała.


      - Cudownie! Lubię mężczyzn z poczuciem humoru.


      - Muszę tam wrócić - dodałem.


      - O... A to dlaczego?


      - Ponieważ Maska sprzymierzył się z moim dawnym wrogiem... człowiekiem imieniem Jurt, który pragnie mojej śmierci.


      Wzruszyła ramionami.


      - Skoro Maska ci nie dorównał, nie rozumiem, czemu Maska i ten człowiek mają sprawić kłopot. Mandor odchrząknął.


      - Jeśli wolno - powiedział. - Jurt jest pomniejszym czarodziejem i zmiennokształtnym z Dworców. Ma także władzę nad Cieniem.


      - Owszem, to może stanowić pewien problem - przyznała.


      - Nie tak wielki jak to, czego wspólnie próbują dokonać - stwierdziłem. - Według moich wiadomości, Maska zamierza poddać Jurta takiemu samemu rytuałowi, jaki przeszedł twój zmarły mąż... ma to związek z Fontanną Mocy.


      - Nie! - krzyknęła, zrywając się na nogi. Resztka wina zmieszała się ze śliną i plamami krwi Naydy na tabrizkim dywanie, który kupiłem dla delikatnie haftowanej sielankowej sceny. - To nie może się powtórzyć!


      Burza wybuchła i zgasła w jej oczach. Wtedy, po raz pierwszy Jasra wydała mi się słaba i wrażliwa.


      - Dlatego go utraciłam... - szepnęła. Chwila minęła. Powróciła twardość.


      - Nie skończyłam wina - zauważyła siadając.


      - Przyniosę drugi kieliszek - powiedziałem.


      - Czy to nie lustro leży na stoliku?


Strona główna
   
Indeks
   
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •