ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Zelazny Roger - Dziewięciu Książąt Amberu - Rozdział 06



      Kraina zwała się Avernus, a żołnierze zwerbowani przez Bleysa różnili się nieco wyglądem od ludzi. Obejrzałem ich podczas lustracji następnego ranka idąc za Bleysem. Wszyscy mieli ponad dwa metry wzrostu, bardzo czerwoną skórę, skąpe owłosienie, kocie oczy i sześciopalczaste dłonie oraz stopy. Ubrani byli w stroje lekkie jak z jedwabiu, ale utkane z czegoś innego, i przeważnie szare lub niebieskie. Każdy z nich był uzbrojony w dwie krótkie klingi, zakrzywione na końcu. Mieli spiczaste uszy, a ich palce zakończone były pazurami. Klimat był tu ciepły, kolory zachwycające i wszyscy uważali nas za bogów.


      Bleys znalazł miejsce, gdzie panowała religia opierająca się na wierze w braci-bogów, którzy wyglądali jak my i mieli swoje kłopoty. Główną rolę w ich mitach grał oczywiście zły brat, który zagarnął władzę i prześladował dobrych braci. I naturalnie towarzyszyła temu opowieść o apokalipsie głosząca, że nadejdzie dzień, gdy oni sami zostaną wezwani na pomoc skrzywdzonym dobrym braciom.


      Chodziłem z lewą ręką na czarnym temblaku i przypatrywałem się tym, którzy wybierali się na śmierć. Stanąłem przed jednym z nich i spytałem:


      - Czy wiesz, kim jest Eryk?


      - Księciem Ciemności - odparł.


      Skinąłem głową.


      - Bardzo dobrze - pochwaliłem go i poszedłem dalej.


      Bleys dostał wykonane jak na zamówienie mięso armatnie.


      - Z całym szacunkiem dla tych, którzy są gotowi oddać życie - powiedziałem mu - nie możesz zdobyć Amberu z tą pięćdziesięciotysięczną armią, nawet gdybyś zdołał dotrzeć z nimi wszystkimi do podnóża Kolviru, czego nie zdołasz. Sama myśl, żeby użyć tych biedaków z ich szabelkami jak zabawki przeciw nieśmiertelnemu miastu, jest śmieszna.


      - Wiem - przyznał - ale mam coś jeszcze.


      - Musisz mieć znacznie, znacznie więcej.


      - A co powiesz na trzy floty o połowę większe od tego, czym dysponują Caine i Gerard razem wzięci?


      - Jeszcze nie dość. To dopiero początek.


      - Wiem. Nadal gromadzę siły.


      - Więc lepiej zgromadźmy ich nieporównywalnie więcej. Eryk będzie siedział sobie spokojnie w Amberze i zabijał nas podczas marszu przez Cienie. Kiedy pozostałe siły dotrą w końcu do podnóża Kolviru, zostaną tam zdziesiątkowane. Potem trzeba jeszcze wspiąć się do Amberu. Jak myślisz, ilu nas zostanie, kiedy wkroczymy do miasta? Garstka, z którą Eryk rozprawi się w ciągu pięciu minut bez najmniejszego trudu. Jeśli to wszystko, czym dysponujesz, drogi bracie, to mam złe przeczucie co do tej wyprawy.


      - Eryk ogłosił, że jego koronacja odbędzie się za trzy miesiące - powiedział Bleys. - Do tego czasu mogę co najmniej potroić swoje siły lub nawet zgromadzić pośród Cieni ćwierćmilionową armię. Są inne światy podobne do tego, w których zbiorę taką armię krzyżowców, jakiej dotąd nikt jeszcze przeciw Amberowi nie prowadził.


      - Eryk będzie miał tyle samo czasu na przygotowanie działań obronnych - zauważyłem, - Sam nie wiem, Bleys... to niemal samobójstwo. Nie znałem w pełni sytuacji, kiedy się do ciebie zwróciłem...


      - A ty sam, co masz do zaoferowania? - spytał. - Nic. Podobno byłeś dłuższy czas dowódcą w wojsku. Gdzie twoje oddziały?


      Odwróciłem się.


      - Nic po nich nie zostało. Wiem to na pewno.


      - Nie mógłbyś poszukać Cienia swojego Cienia?


      - Nawet nie chcę próbować - odparłem. - Bardzo mi przykro.


      - To jaki właściwie mam z ciebie pożytek?


      - Odejdę więc - oświadczyłem - skoro pragniesz ode mnie jedynie więcej mięsa armatniego...


      - Zaczekaj! - krzyknął. - Tak mi się tylko wyrwało. Zależy mi już choćby na twojej radzie. Zostań że mną, proszę. Mogę cię nawet przeprosić.


      - Nie trzeba - powiedziałem, wiedząc, co to znaczy dla księcia Amberu. - Zostanę. Sądzę, że mogę ci się przydać.


      - Doskonale! - Klepnął mnie w zdrowe ramię.


      - I sprowadzę ci posiłki - dodałem. - Nic się nie martw.


      Dotrzymałem słowa. Udałem się miedzy Cienie i znalazłem rasę obrośniętych sierścią stworzeń, z kłami i pazurami, nieco człekopodobnych i o inteligencji studentów z pierwszego roku - przepraszam was, moi drodzy, ale mam na myśli to, że byli lojalni, oddani, uczciwi i zbyt łatwo dający się omamić takim łajdakom, jak ja i mój brat, Czułem się jak ludożerca.


      Znalazłem sto tysięcy wyznawców gotowych walczyć za nas z bronią w ręku. Wywarło to odpowiednie wrażenie na moim bracie, który nie robił mi więcej żadnych uwag. Po tygodniu ramię mi się wygoiło. Po dwóch miesiącach mieliśmy ćwierć miliona żołnierzy,
a nawet więcej.


      - Corwin, Corwin! Pozostałeś w każdym calu sobą! - powiedział Bleys przepijając do mnie.


      Ale ja czułem się nieszczególnie. Większość z nich musiała zginąć, a ja byłem za to odpowiedzialny. Miałem wyrzuty sumienia, choć znałem różnicę między Cieniem, a Substancją. Ale wiedziałem też, że każda śmierć jest śmiercią prawdziwą.


      Czasami w nocy siadałem nad talią kart. Były w niej także te Atuty, których brakowało w poprzedniej talii. Jeden z nich przedstawiał sam Amber i wiedziałem, że mógłby mnie tam przenieść. Na innych były wizerunki mojego zmarłego lub zaginionego rodzeństwa, a pośród nich portret ojca, który szybko odłożyłem. Nie było go już wśród nas.


      Wpatrywałem się długo w każdą twarz zastanawiając się, co mógłbym, od którego z nich uzyskać. Kilka razy układałem karty i zawsze wskazywały na tę samą osobę. Na Caine'a.


      Miał na sobie zielono-czamy atłasowy strój i trójgraniasty kapelusz z długim zielonym pióropuszem. U pasa wisiał mu wysadzony szmaragdami sztylet. Był ciemnowłosy.


      - Caine - wywołałem go.


      Po chwili przyszła odpowiedź.


      - Kto to? - zapytał.


      - Corvin.


      - Corvin? Czy to jakiś żart?


      - Nie.


      - Czego chcesz?


      - A co masz?


      - Dobrze wiesz. - Podniósł oczy i spojrzał prosto na mnie, lecz ja nie spuszczałem wzroku z jego ręki spoczywającej blisko sztyletu. - Gdzie jesteś?


      - Z Bleysem.


      - Doszły mnie słuchy, że pokazałeś się niedawno w Amberze, dziwiło mnie też zabandażowane ramię Eryka.


      - Sprawcę tego masz przed sobą - powiedziałem. - Jaka jest twoja cena?


      - Co masz na myśli?


      - Pomówmy szczerze i bez ogródek. Czy sądzisz, że Bleys i ja możemy pokonać Eryka?


      - Nie, i dlatego właśnie z nim trzymam. Nie mam też zamiaru odstąpić wam swojej armady, a podejrzewam, że głównie o to ci chodzi.


      - Domyślny braciszku - uśmiechnąłem się. - No to cóż, miło mi było z tobą porozmawiać. Do zobaczenia w Amberze... może już wkrótce.


      Zrobiłem ruch ręką, a on krzyknął:


      - Poczekaj!


      - Na co?


      - Nie znam nawet twojej oferty.


      - Owszem, znasz. Odgadłeś ją i nie jesteś zainteresowany.


      - Tego nie powiedziałem. Ale wiem, po czyjej stronie leży słuszność.


      - Czy też siła.


      - Niech będzie siła. Co masz mi do zaproponowania?


Rozmawialiśmy przez jakąś godzinę, po której pomocne szlaki morskie zostały otwarte dla floty Bleysa, mogącej po wpłynięciu oczekiwać posiłków.


      - Jeśli się wam nie uda. Amber będzie świadkiem trzech egzekucji - powiedział Caine.


      - Ale w gruncie rzeczy nie spodziewasz się tego, prawda?


      - Nie; sądzę, że ty albo Bleys obejmiecie tron. Ja jestem gotów służyć zwycięzcy. Własne księstwo w zupełności mi wystarczy. Nadal jednak chętnie przyjąłbym głowę Randoma jako część zapłaty.


      - Nie ma mowy. Bierz, co ci daję, albo się wycofaj.


      - Biorę.


      Uśmiechnąłem się, zakryłem kartę dłonią i już go nie było. Gerarda postanowiłem zostawić na następny dzień. Rozmowa z Caine'em była męcząca. Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem.


      Gerard, kiedy poznał stawkę, zgodził się nas nie atakować. Głównie dlatego, że to ja się do niego zwróciłem, a uznał, że z dwojga złego mogę okazać się potężniejszy niż Eryk. Szybko dobiłem z nim targu, obiecując mu wszystko, co chciał, jako że nie prosił o niczyją głowę.


      Później ponownie zrobiłem przegląd wojsk i opowiedziałem im coś niecoś o Amberze. Dziwnie, ale czerwonoskóre olbrzymy i owłosione karzełki współżyli zgodnie jak bracia. Było to smutne, ale prawdziwe. Uważali nas za bogów i koniec, kropka.


      Zobaczyłem flotę płynącą po wielkim oceanie koloru krwi. Zadumałem się. W świecie Cieni, po którym płynęli, wielu z nich zginie na zawsze.


      Pomyślałem o armii z Avernus i moich rekrutach z miejsca zwanego Ri'ik. Ich zadaniem był marsz na Ziemię i do Amberu.


      Potasowałem karty i rozłożyłem je. Wziąłem do ręki portret Benedykta. Przywoływałem go przez dłuższy czas, lecz odpowiedzią było tylko zimno. Sięgnąłem po kartę Branda. Znów przez dłuższą chwilę czułem tylko chłód. Potem usłyszałem krzyk. Przeraźliwy, ścinający krew w żyłach krzyk.


      - Pomóż mi!


      - Jak?


      - Kto to? - zapytał i zobaczyłem, że jego ciało się wije.


      - Corwin.


      - Wydobądź mnie stąd, Corwinie! Dam ci za to wszystko, co chcesz!


      - Gdzie jesteś?


      - Jestem... - Obraz zakłębił się ukazując rzeczy, które wzdrygałem się przyjąć do wiadomości, i rozległ się ponowny krzyk, jakby ze śmiertelnej otchłani, po czym zapadła głucha cisza. Znów ogarnął mnie chłód.


      Poczułem, że się trzęsę, lecz nie wiedziałem dlaczego. Zapaliłem papierosa i podszedłem do zasnutego nocą okna, zostawiając na stole rozrzucone karty.


      Gwiazdy były małe i zasnute mgłą. Nie mogłem rozpoznać żadnej konstelacji. Mały, niebieski księżyc sunął szybko w ciemnościach. Noc powiała nagłym, lodowatym chłodem i szczelniej otuliłem się peleryną. Przypomniała mi się nasza nieszczęsna, zimowa kampania w Rosji. Dobry Boże! Omal nie zamarzłem na śmierć! I do czego to wszystko prowadziło?


      Do tronu Amberu, oczywiście. Ten cel uświęcał wszystko.


      Ale co z Brandem? Gdzie był? Co się z nim działo, kto był tego sprawcą? Żadnej odpowiedzi.


      Zamyśliłem się patrząc w noc, śledząc wzrokiem błękitną elipsę księżyca. Czy przeoczyłem coś w obrazie sytuacji, jakiś szczegół, który umknął mojej uwagi? Żadnej odpowiedzi.


      Usiadłem jeszcze raz przy stole z kieliszkiem w ręce. Przwertowałem wszystkie karty i wyjąłem wizerunek ojca.


      Oberon, władca Amberu, stał przede mną w swojej zieleni i złocie. Wysoki, dobrze zbudowany, z włosami i brodą przetykaną srebrem. Na palcach pierścienie z zielonymi kamieniami w złotej oprawie. Złoty miecz. Niegdyś sądziłem, że nic i nigdy nie odbierze mu odwiecznego panowania nad Amberem. Co się stało? Nadal nie wiedziałem. Ale on odszedł. Jaki koniec spotkał mego ojca?


      Patrzyłem na kartę, skupiwszy całą uwagę.


      Nic... nic...


      Coś?


      Coś.


      W odpowiedzi dał się zauważyć ledwo widoczny ruch, figura na karcie skurczyła się i przeobraziła w cień człowieka, którego reprezentowała.


      - Ojcze? - spytałem.


      Cisza.


      - Ojcze?


      - Tak... - Bardzo słaby i odległy głos, jakby wydobywający się z muszli, zatopiony w jej monotonnym szumie.


      - Gdzie jesteś? Co się stało?


      - Ja... - Długa pauza.


      - Tak? To Corwin, twój syn. Co zaszło w Amberze, że cię nie ma?


      - Nadszedł mój czas. - Jego głos dochodził z bardzo daleka.


      - Czy to znaczy, że abdykowałeś? Żaden z braci nic mi nie powiedział, a nie ufam im na tyle, aby pytać. Wiem tylko, że tron stoi otworem dla wszystkich chętnych. Eryk ma teraz miasto we władaniu, a Julian sprawuje pieczę nad Lasem Ardeńskim. Caine i Gerard kontrolują morze. Bleys jest gotów stawić im wszystkim czoło, a ja zawarłem z nim przymierze. Jakie są twoje życzenia w tym względzie?


      - Jesteś... jedynym, który o to pyta... Tak...


      - "Tak",co?


      - Tak... Stawcie im opór...


      - A co z tobą? Jak mogę ci pomóc?


      - Mnie... nie można pomóc. Weź tron...


      - Ja? Czy Bleys i ja?


      - Ty!


      - Tak?


      - Masz moje błogosławieństwo... Weź tron... i pospiesz się!


      - Dlaczego, ojcze?


      - Brak mi tchu... Weź tron! - I zniknął.


      A więc ojciec żył. To było interesujące. Co teraz robić? Popijałem whisky i rozmyślałem. Żył gdzieś i nadal był królem Amberu. Dlaczego zniknął? Dokąd się udał? Co się za tym kryło? Same zagadki. Nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na żadne z tych pytań, lecz sprawa nie dawała mi spokoju.


      Tu muszę wyznać, że moje stosunki z ojcem nigdy nie układały się zbyt dobrze. Nie czułem wprawdzie do niego nienawiści jak Random lub paru innych braci, ale nie miałem też najmniejszego powodu, żeby darzyć go szczególną sympatią. Był silny, potężny i okupował tron - to chyba wystarczy? Uosabiał też niemal całą znaną nam historię Amberu, a historia Amberu sięga wstecz tyle tysiącleci, że nie warto ich nawet liczyć. Co było robić w tej sytuacji? Jeśli chodzi o mnie, dopiłem whisky i poszedłem spać.


      Nazajutrz rano zwołaliśmy naradę wojenną. Bleys miał czterech admirałów, z których każdy dowodził mniej więcej jedną czwartą floty, i cały sztab oficerów piechoty. Razem było nas jakieś trzydzieści osób, w połowie wielkich i czerwonoskórych, a w połowie małych i owłosionych.


      Narada trwała cztery godziny, po czym rozeszliśmy się coś zjeść. Uzgodniliśmy, że wyruszamy za trzy dni. Ponieważ drogę do Amberu mógł otworzyć tylko ktoś królewskiej krwi, ja miałem przewodzić flocie na okręcie flagowym, a Bleys miał poprowadzić piechotę przez krainy Cieni.


      Zastanowiło mnie to i zapytałem, co by zrobił, gdybym się nie zjawił, przychodząc mu z pomocą. W odpowiedzi usłyszałem dwie rzeczy: że, po pierwsze, gdyby musiał polegać na własnych siłach, poprowadziłby najpierw flotę i zostawił ją w odpowiedniej odległości od brzegu, po czym wróciłby jednym z okrętów do Avernus, żeby powieść żołnierzy na spotkanie o wyznaczonym czasie, a po drugie, że specjalnie szukał takiego Cienia, w którym mógł liczyć na przybycie któregoś z braci gotowego go wesprzeć.


      To ostatnie wzbudzało niejakie podejrzenia, a to pierwsze wyglądało mało realistyczne, gdyż flota stałaby zbyt daleko w morzu, aby dostrzec jakieś sygnały z brzegu, a ryzyko spóźnienia się na spotkanie było - przy tej liczbie wojska - zbyt duże, aby pokładać większe nadzieje w tego rodzaju planie.


      Ale jako taktyk Bleys zawsze był, moim zdaniem, niezrównany i kiedy rozłożył mapy Amberu i okolic, które sam sporządził, i zaczął wyjaśniać taktykę, jaką zamierzał zastosować, widziałem, że cechuje go spryt godny księcia Amberu.


      Kłopot w tym, że naszym przeciwnikiem był inny książę Amberu, i to taki, który miał niewątpliwie silniejszą pozycję. Trochę mnie to niepokoiło, lecz wobec zbliżającej się koronacji nie pozostawało nam nic innego, jak pójść na całość. Jeśli przegramy, jesteśmy zgubieni, a zdawałem sobie sprawę, że Eryk ma do swojej dyspozycji czas i najpotężniejsze środki, czego myśmy nie mieli.


      Przemierzałem krainę zwaną Avernus podziwiając jej zamglone doliny i przepaści, jej dymiące kratery, jaskrawe słońce na zwariowanym niebie, mroźne noce i zbyt gorące dni, skały i wydmy ciemnego piasku, małe, ale zjadliwe i niebezpieczne zwierzęta, wielkie purpurowe rośliny, jak choćby pozbawione kolców kaktusy, a po południu drugiego dnia, kiedy stałem na występie skalnym nad morzem, pod wieżą skłębionych cynobrowatych chmur, doszedłem do wniosku, że lubię ten kraj i jeśli jego synowie zginą w walce za swoich
bogów, postaram się unieśmiertelnić ich pewnego dnia w poświęconym im hymnie.


      Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, objąłem dowództwo floty. Jeśli zwyciężymy, moi wojownicy będą przez wieki opiewani na dworach i zamkach nieśmiertelnych władców. Ja zaś byłem ich wodzem i przewodnikiem, który otwierał im drogę. Poczułem radość.


      Nazajutrz wyruszyliśmy w morze, a ja dowodziłem z okrętu flagowego. Wprowadziłem flotę w sztorm i wypłynęliśmy z niego o wiele bliżej miejsca przeznaczenia. Wprowadziłem nas w ogromny wir i wyszło nam to na dobre. Przeprowadziłem flotę przez kamienną mieliznę i wody oceanu pogłębiły się, a ich kolor zaczął przypominać toń wokół Amberu. A więc nadal posiadałem tę umiejętność. Mogłem kształtować nasz los w czasie i przestrzeni. Mogłem doprowadzić nas do domu. To znaczy, do mojego domu.


      Przeprowadziłem okręty obok dziwnych wysp, na których krakały zielone ptaszyska, a zielone małpy zwisały z drzew niczym owoce, powrzaskując coś do siebie i rzucając kamieniami w naszym kierunku. Wyprowadziłem flotę daleko w morze, a potem zawróciłem
w stronę brzegu.


      Bleys maszerował tymczasem przez równiny światów. Miałem dziwną świadomość, że pokona wszelkie trudności i poradzi sobie z pułapkami Eryka. Porozumiewałem się z nim za pomocą kart i wiedziałem o wszystkim, co zaszło po drodze. O tym, że stracił dziesięć tysięcy ludzi w walce z centaurami, pięć tysięcy zginęło podczas wyjątkowo silnego trzęsienia ziemi, tysiąc pięćset zmiotła
trąba powietrzna, dziewiętnaście tysięcy zginęło lub przepadło bez wieści w jakiejś dżungli, kiedy spadł na nich napalm z dziwnych huczących obiektów na niebie; sześć tysięcy zdezerterowało w miejscu wyglądającym jak obiecany im raj; pięciuset zginęło na piaszczystej
równinie, gdy wybuchła obok wznosząc się do góry chmura w kształcie grzyba; osiem tysięcy sześciuset zostało zabitych w dolinie walczących maszyn, które wyjechały na gąsienicach miotając ogień; ośmiuset rannych i chorych zostawiono własnemu losowi; dwustu porwały wezbrane wody rzeki; pięćdziesięciu czterech odniosło śmiertelne rany w pojedynkach między sobą; trzystu zmarło po zjedzeniu trujących miejscowych owoców; tysiąc stratował pędzący tabun bawołopodobnych stworzeń; siedemdziesięciu trzech zginęło podczas pożaru namiotów; tysiąc pięciuset utonęło podczas powodzi; dwa tysiące padło ofiarą tornada, które nadciągnęło od błękitnych wzgórz.


      Byłem zadowolony, że sam straciłem w tym czasie tylko sto osiemdziesiąt sześć statków.


      Zasnąć! Może śnić! - w tym sęk cały... Eryk zabijał nas cal po calu i godzina po godzinie. Jego zapowiedziana
koronacja miała się odbyć już za parę tygodni, a on najwyraźniej wiedział, że nadciągamy, bo wymieraliśmy jak muchy.


      Powiedziane jest, że tylko książę Amberu może się poruszać pośród Cieni, choć oczywiście wolno mu przeprowadzić ze sobą, kogo chce. Wiedliśmy nasze wojska i patrzyliśmy, jak giną, jeśli zaś chodzi o Cień, to mogę powiedzieć tyle: istnieje Cień i istnieje Substancja, i to leży u podstaw wszechrzeczy. Z Substancji jest tylko Amber, prawdziwe miasto na prawdziwej Ziemi, które
zawiera w sobie wszystko. Z Cieni jest nieskończona liczba rzeczy. Każda możliwość istnieje gdzieś jako Cień tego, co prawdziwe. Amber, poprzez samą swoją egzystencję, rzuca cienie we wszystkich kierunkach. Co jeszcze można dodać? Cień rozciąga się od Amberu do Chaosu
i w jego granicach wszystko jest możliwe. Są tylko trzy sposoby na przebycie go, każdy z nich trudny.


      Książę lub księżniczka krwi może przemierzać Cienie nadając otoczeniu dowolne kształty, dopóki nie przybierze ono pożądanej postaci - wtedy tam zostają. Cień ów staje się ich własnym światem, w którym mogą robić, co chcą, o ile nie zakłóci im tego ktoś z rodziny. W takim właśnie miejscu żyłem przez całe wieki.


      Drugim sposobem są karty, zrobione przez Dworkina, Mistrza Rysunku, który stworzył je na nasz obraz i podobieństwo, żeby ułatwić porozumiewanie się członkom rodziny królewskiej. Był to sędziwy artysta, dla którego przestrzeń i perspektywa nie miały tajemnic. Sporządził rodzinne Atuty, które umożliwiały nam bezpośredni kontakt na każdą odległość. Miałem jednak wrażenie, że nie zawsze używaliśmy ich zgodnie z intencją autora.


      Trzecim sposobem był Wzorzec, też narysowany przez Dworkina, po którym mógł przejść tylko członek naszej rodziny. Stanowił on jakby wprowadzenie w system kart i po przejściu dawał moc panowania nad Cieniami.


      Karty i Wzorzec umożliwiały natychmiastowe przeniesienie się z Substancji przez Cień. Inny sposób, wędrówka, był trudniejszy.


      Wiedziałem, co Random robił torując nam drogę do prawdziwego świata. Jadąc, dodawał w pamięci to, co zapamiętał z Amberu, i odejmował to, co się nie zgadzało.
Kiedy wszystko ze sobą korespondowało, wiedział, że przybyliśmy na miejsce. Nie była to jedynie sprytna sztuczka, bo przy odpowiedniej wiedzy każdy człowiek mógłby dotrzeć do własnego Amberu. Nawet teraz Bleys i ja mogliśmy poszukać Cieni Amberu, gdzie każdy z nas by rządził i spędził na tronie całą wieczność. Ale to by dla nas nie było to samo. Bo żadne z tych miejsc nie byłoby prawdziwym Amberem miastem, w którym się urodziliśmy, miastem, z którego wszystkie inne biorą kształt.


      Toteż dla celów naszej inwazji na Amber obraliśmy najcięższą drogę, wędrówkę przez Cień. Każdy, kto o tym wiedział i dysponował dostateczną siłą, mógł stawiać nam na tej drodze przeszkody. Eryk to robił i ginęliśmy w ich obliczu. Co z tego wyniknie? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie.


      Gdyby Eryk został ukoronowany, znalazłoby to swój odpowiednik, swoje odzwierciedlenie wszędzie. A każdy z nas, pozostałych braci, każdy z książąt Amberu, z chęcią osiągnąłby ten status i pozwolił, aby odbiło się to w dowolny sposób w Cieniach


      Minęliśmy widmową flotę, statki Gerarda - Latającego Holendra tego świata/tamtego świata - i wiedziałem, że się zbliżamy. Posłużyły mi za punkt orientacyjny.


      Ósmego dnia podróży byliśmy blisko Amberu. Wtedy właśnie rozpętał się sztorm. Morze pociemniało, niebo zasnuły chmury, żagle opadły wskutek nagłej ciszy. Słońce schowało swoją tarczę - błękitną i ogromną - i czułem, że Eryk w końcu nas dopadł.


      Zerwał się wiatr i - jeśli można to tak nazwać - natarł z furią na mój statek. Znaleźliśmy się w szponach burzy, w samym sercu nawałnicy, jak mówią poeci. Trzewia podeszły mi do gardła, gdy uderzyły w nas pierwsze bałwany. Miotało nami od burty do burty, jakbyśmy byli kośćmi do gry w rękach olbrzyma. Zalewała nas woda z morza i woda z nieba, które stało się czarne, a deszcz ze śniegiem przesłaniał oblodzony, ściągający pioruny takielunek. Jestem pewien, że wszyscy krzyczeli, ja też. Powlokłem się z trudem po szalejącym pokładzie do opuszczonego steru. Przywiązałem się sznurami i chwyciłem koło. Eryk niewątpliwie poszedł na całego.


      Jedna godzina, druga, trzecia, czwarta i ani chwili wytchnienia - Pięć godzin. Ilu ludzi straciliśmy? Nie miałem pojęcia.


      Zadzwoniło mi w uszach, poczułem mrowienie i zobaczyłem Bleysa jakby na końcu długiego, szarego tunelu.


      - Co się dzieje? - pytał. - Nie mogę się z tobą skontaktować.


      - Życie jest pełne niespodzianek - odparłem. - Właśnie staramy się stawić czoło jednej z nich.


      - Sztorm? - zapytał.


      - Nie inaczej. Praprzodek wszystkich sztormów. Wydaje roi się, że widzę potwora morskiego. Jeśli ma choć trochę w głowie, napadnie nas od spodu... Właśnie to zrobił.


      - Przed chwilą nas też zaatakował - powiedział Bleys.


      - Potwór czy sztorm?


      - Sztorm. Zginęło dwieście osób.


      - Nie trać ducha, broń fortu, porozmawiamy później, dobrze?


      Skinął głową, a za jego plecami przeleciała błyskawica.


      - Eryk zna naszą liczbę - dodał jeszcze, zanim zniknął. Musiałem się z tym zgodzić.


      Dopiero po następnych trzech godzinach nawałnica zelżała nieco, a jeszcze później dowiedziałem się, że straciłem połowę floty, na moim statku flagowym zaś aż czterdzieści osób z załogi Uczącej sto dwadzieścia. Była to nielicha burza.


      Zdołaliśmy jednak jakoś dopłynąć do oceanu nad Rebmą. Wyjąłem karty i zatrzymałem wzrok na wizerunku Randoma. Kiedy się zorientował, kto go wzywa, pierwsze jego słowa brzmiały:


      - Zawracaj!


      - Dlaczego?


      - Llewella twierdzi, że Eryk rozbije was w proch. Radzi, żebyś trochę odczekał, aż wszystko się uspokoi, i dopiero wtedy uderzył; może za jakiś rok.


      Potrząsnąłem głową.


      - Bardzo mi przykro - powiedziałem - ale nie mogę. Ponieśliśmy zbyt wielkie straty, żeby dotrzeć aż tutaj. Teraz albo nigdy.


      Wzruszył ramionami z miną: "Pamiętaj, że cię ostrzegałem".


      - Czemu miałbym się cofać? - spytałem.


      - Głównie dlatego, że jak słyszę, Eryk sprawuje tu kontrolę nad pogodą.


      - Mimo to musimy zaryzykować.


      Znów wzruszył ramionami.


      - Nic mów, że cię nie uprzedzałem.


      - Jesteś pewien, że on o nas wie?


      - Czy sądzisz, że jest kretynem?


      - No nie.


      - Wobec tego musi wiedzieć. Jeśli ja domyśliłem się tego w Rebmie, to tym bardziej on w Amberze. A ja odgadłem prawdę po migotaniu Cienia.


      - Niestety, mam złe przeczucia co do tej wyprawy - powiedziałem - ale to pomysł Bleysa.


      - Wycofaj się i niech on sam kładzie głowę pod topór.


      - Nie mogę podjąć takiego ryzyka. A nuż wygra. Ja stoję na czele floty.


      - Rozmawiałeś z Caine'em i z Gerardem?


      - Tak.


      - Więc pewno sądzisz, że na morzu masz szansę. Ale posłuchaj, jak wnoszę z tutejszych plotek dworskich, Eryk posiadł tajemnicę Klejnotu Wszechmocy. Dało mu to władzę nad pogodą i Bóg wie, nad czym jeszcze.


      - Wielka szkoda - powiedziałem. - Będziemy musieli jakoś to znieść. Nie możemy dać się wystraszyć paru sztormom.


      - Corwin, muszę ci coś wyznać. Trzy dni temu sam rozmawiałem z Erykiem.


      - Po co?


      - Prosił mnie o to. Rozmawiałem z nim z nudów. Nakreślił mi ze szczegółami swoją linię obronną.


      - Dowiedział się od Juliana, że przybyliśmy tu razem i był pewien, że mi wszystko powtórzysz.


      - Zapewne. Ale to nie zmienia faktów.


      - Masz rację.


      - Więc niech Bleys walczy sobie na własną rękę, a ty uderz na Eryka później.


      - Niedługo ma zostać ukoronowany.


      - Wiem, wiem. Ale równie dobrze można zaatakować króla jak księcia, czyż nie? Co za różnica, jaki będzie nosił tytuł w chwili, gdy go pokonasz? To będzie nadal ten sam Eryk.


      - To prawda, ale związałem się z Bleysem.


      - Więc się odwiąż.


      - Nie mogę tak postąpić.


      - Wobec tego jesteś szalony.


      - Może.


      - Cóż, powodzenia.


      - Dzięki.


      - Do zobaczenia.


      Na tym skończyliśmy rozmowę, która zasiała jednak we mnie ziarno niepokoju. Czyżbym zmierzał prosto w pułapkę? Eryk nie był głupcem. Może zarzucił już na nas gigantyczną sieć śmierci? Wzruszyłem ramionami i oparłem się o burtę, włożywszy karty ponownie za pasek.


      To dumne i samotne uczucie być księciem Amberu, nie mogącym nikomu zaufać. W danej chwili nie sprawiało mi to szczególnej satysfakcji, ale trudna rada...


      Oczywiście, to Eryk był sprawcą sztormu, który na nas spadł, co by się zgadzało z twierdzeniem Randoma, że jest panem pogody w Amberze.


      Spróbowałem więc i ja pewnej sztuczki Poprowadziłem flotę w kierunku Amberu, nad którym szalała śnieżyca. Była to najstraszniejsza nawałnica śnieżna, jaką mogłem wywołać. Ogromne płatki śniegu zaczęły spadać także na ocean. Niech Eryk spróbuje poradzić sobie ze zwykłym darem z Cienia, jeśli potrafi.


      I poradził sobie.


      W ciągu pół godziny śnieżyca ustała. Amber okazał się, praktycznie wodoszczelny - było to naprawdę jedyne w swoim rodzaju miasto. Nie chciałem zbaczać z kursu, pozostawiłem więc bieg rzeczy własnemu losowi. Eryk rzeczywiście panował nad pogodą w Amberze.


      Co teraz robić?


      Płynęliśmy dalej, prosto w objęcia śmierci.


      Cóż mogę dodać?


      Drugi sztorm okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy, ale udało mi się utrzymać koło sterowe. Burza była naładowana elektrycznością i skierowana głównie na flotę. Rozproszyła nas po morzu i zabrała nam Jeszcze czterdzieści statków.


      Bałem się skontaktować z Bleysem i usłyszeć, co jego spotkało.


      - Zostało mi jeszcze dwieście tysięcy wojska - powiedział. - Mieliśmy potop. Powtórzyłem mu, co usłyszałem od Randoma.


      - Gotów jestem dać temu wiarę - odrzekł. - Ale nie ma co się nad tym rozwodzić. Panuje nad pogodą czy nie, i tak go pobijemy.


      - Miejmy nadzieję - odparłem.


      Zapaliłem papierosa i oparłem się o dziób. Wkrótce powinniśmy zobaczyć Amber. Umiałem już na powrót poruszać się pośród Cieni i wiedziałem, jak tam dotrzeć. Wszak wszyscy miewają złe przeczucia i żaden dzień nigdy nie wydaje się odpowiedni... Płynęliśmy więc dalej, kiedy spadła na nas nagła ciemność i rozpętał się najgorszy ze sztormów. Uszliśmy jakoś przed jego czarnymi
mackami, ale przeszył mnie strach. Byliśmy na północnych wodach - jeśli Caine dotrzyma słowa, to wszystko w porządku, gdyby jednak zamierzał nas wydać, to ma nad wyraz korzystną sytuację.


      Przyjąłem, że nas zdradzi. Dlaczegóż by nie? Przygotowywałem właśnie flotę do bitwy - pozostałe siedemdziesiąt trzy okręty - gdy zobaczyłem, że płynie w naszym kierunku. Karty kłamały - lub też powiedziały całą prawdę - wskazując na niego jako na kluczową postać.


      Jego statek wysunął się na czoło i popłynąłem mu na spotkanie. Stanęliśmy burta w burtę, patrząc na siebie. Mogliśmy skomunikować się przez Atuty, ale Caine zdecydował inaczej, a ponieważ miał silniejszą pozycję, etykieta rodzinna wymagała, aby to on wybrał odpowiedni środek. Najwyraźniej chciał, żeby go wszyscy słyszeli, gdy krzyknął przez tubę:


      - Corwin! Złóż broń! Mamy nad wami przewagę liczebną! Nie macie żadnych szans!


      Spojrzałem na niego przez wodę i podniosłem swoją tubę do ust.


      - Co z naszą umową? - spytałem.


      - Uznaj ją za niebyłą - odparł. - Twoje siły są o wiele za słabe, żeby zdobyć Amber, oszczędź wiec swoich ludzi i poddaj się.


      Obejrzałem się przez ramię na słońce.


      - Zechciej wysłuchać mej prośby, bracie, i pozwól, bym póki słońce nie stanie w zenicie, mógł naradzić się z moimi kapitanami.


      - Dobrze - odparł bez wahania. - Jestem pewien, że zdają sobie sprawę ze swojego położenia.


      Odwróciłem się i wydałem rozkaz odwrotu i dobicia do reszty naszych okrętów.


      Gdybym spróbował uciec, Caine ścigałby mnie przez Cienie i niszczył jeden statek po drugim. Proch się nie zapalał na prawdziwej Ziemi, ale wystarczyło odpłynąć dość daleko, aby i on posłużył do naszej zguby. Gdybym uszedł sam, flota nie mogłaby przebyć morza Cieni beze mnie i osiadłaby tu, na prawdziwych wodach, niczym stado kaczek. Cokolwiek bym zrobił, załogę czeka śmierć albo uwięzienie.


      Random miał rację.


      Wyciągnąłem Atut z Bleysem i skoncentrowałem się na obrazku, póki się nie poruszył.


      - Tak? - usłyszałem jego zaniepokojony głos. Z daleka dochodziły mnie jakby odgłosy bitwy.


      - Mam kłopot - powiedziałem. - Przebiłem się z siedemdziesięcioma trzema okrętami, lecz Caine zażądał. abyśmy do południa się poddali.


      - Niech to diabli! - zaklął Bleys. - Nie dotarłem aż tak daleko jak ty, a na dodatek jestem teraz w samym środku bitwy. Kawaleria roznosi nas na strzępy. Nie mogę ci więc nic rozsądnego doradzić. Mam własne problemy. Rób, jak uważasz za stosowne. Znowu nacierają! - I kontakt się urwał.


      Wyciągnąłem teraz kartę Gerarda. Kiedy rozmawialiśmy, zdawało mi się, że dostrzegam linię brzegową za jego plecami. To by potwierdzało moje przypuszczenie, że jest na morzach południowych. Z niechęcią wspominam tę rozmowę. Zapytałem go, czy może i zechce udzielić mi wsparcia w walce przeciw Caine'owi.


      - Zgodziłem się tylko cię przepuścić - odparł. - Dlatego wycofałem się na południe. Nie zdążyłbym przyjść ci z pomocą, nawet gdybym chciał. Poza tym nie umawiałem się, że będę ci pomagał w zabiciu naszego brata.


      I zanim zdążyłem odpowiedzieć, już go nie było. Miał oczywiście rację. Zgodził się dać mi sposobność do walki, a nie walczyć za mnie.


      Cóż mi pozostawało?


      Zapaliłem papierosa, chodząc tam i z powrotem po pokładzie. Robiło się coraz później. Poranna mgła dawno się rozeszła, a słońce grzało w plecy. Niedługo będzie południe. Za jakieś dwie godziny...


      Obracałem w rękach karty, ważyłem je na dłoni. Mogłem przy ich użyciu wezwać Eryka lub Caine'a na pojedynek woli. Dawały taką możliwość i zapewne jeszcze wiele innych, o których nic nie wiedziałem. Zostały tak zaprojektowane na rozkaz Oberona, ręką
szalonego artysty Dworkina Barimena, garbusa o dzikim spojrzeniu, który był czarownikiem, księdzem lub medykiem - różne wersje krążyły - z jakiegoś odległego Cienia, w którym ojciec uratował go przed okrutnym losem, jaki sobie zgotował. Nikt nie znał szczegółów, ale od tamtej pory Dworkin miał lekko pomieszane w głowie. Niemniej był wielkim artystą i niewątpliwie posiadał dziwną moc. Zniknął wieki temu, po stworzeniu kart i wytyczeniu Wzorca w Amberze. Często zastanawialiśmy się, co się z nim stało, ale nikt nie potrafił udzielić
odpowiedzi. Może to ojciec kazał go zgładzić, żeby na zawsze zachować jego sekrety w tajemnicy.


      Caine będzie przygotowany na taki krok z mojej strony i prawdopodobnie nie zdołam go złamać, choć może uda mi się go przetrzymać. Lecz jego ludzie, tak czy owak, z pewnością dostali rozkaz ataku.


      Eryk będzie bez wątpienia gotowy na wszystko, ale skoro nie pozostawało mi nic innego, to co mi szkodzi spróbować? Nie miałem nic do stracenia oprócz duszy.


      Była też jeszcze karta przedstawiająca Amber. Za jej pomocą mogłem się tam przenieść i próbować zabójstwa, ale szansę przeżycia miałbym wtedy jedną na milion.


      Bytem gotów zginąć w walce, lecz po co ciągnąć za sobą na śmierć tych wszystkich ludzi? Moja krew została najwyraźniej skażona, mimo władzy, jaką miałem nad Wzorcem. Prawdziwy książę Amberu nie miałby takich skrupułów. Doszedłem do wniosku, że musiałem się zmienić podczas tych stuleci spędzonych na Cieniu-Ziemi, które mnie zmiękczyły, sprawiły, że stałem się inny niż moi bracia.


      Postanowiłem, że poddam flotę, a sam przeniosę się do Amberu i wyzwę Eryka na rozstrzygający pojedynek. Będzie głupcem, jeśli przyjmie wyzwanie, ale cóż do diabła, i tak nie miałem nic do stracenia.


      Odwróciłem się, żeby wydać rozkazy oficerom, gdy nagle chwyciła mnie w swe kleszcze straszna siła, odbierająca mi dech i mowę. Poczułem, że ktoś szuka ze mną kontaktu i w końcu udało się wykrztusić przez zaciśnięte zęby: "Kto tam?" Nie było odpowiedzi, tylko powolne, uporczywe wiercenie w głębi czaszki, któremu z determinacją się przeciwstawiłem. Po chwili, kiedy Eryk zorientował się, że nie złamie mnie bez długiej walki, usłyszałem jego głos na wietrze:


      - Jak ci idzie, bracie?


      - Niespecjalnie - odparłem czy też pomyślałem, a on zachichotał, choć głos miał zduszony, jakby brakło mu tchu po naszej potyczce.


      - Wielka szkoda - powiedział. - Gdybyś wrócił mnie poprzeć, hojnie bym cię wynagrodził. Teraz jest już oczywiście za późno. Pozostaje mi cieszyć się z twojej i Bleysa porażki.


      Nie odpowiedziałem, lecz zaatakowałem go z całą zaciekłością. Cofnął się trochę przed tym natarciem, ale zdołał zatrzymać mnie w miejscu.


      Gdyby któryś z nas pozwolił sobie na moment nieuwagi, dostałby się pod psychiczną dominację drugiego lub wszedł z nim w kontakt fizyczny. Widziałem go bardzo wyraźnie we wnętrzu pałacu. Żaden z nas nie śmiał zrobić najmniejszego ruchu, żeby nie dać przewagi przeciwnikowi.


      Toteż walczyliśmy ze sobą tylko wzrokiem i wewnętrzną silą woli. Cóż, rozwiązał jeden z moich problemów atakując mnie pierwszy. Trzymał mój Atut w lewej ręce i wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. Szukałem słabego punktu, ale bez rezultatu. Moi ludzie coś do mnie mówili, lecz nie słyszałem ich słów stojąc oparty o burtę.


      Która to mogła być godzina?


      Poczucie czasu opuściło mnie, odkąd zaczęło się nasze starcie. Czy mogły już minąć dwie godziny? Nie miałem pojęcia.


      - Odgaduję, co cię dręczy - rzekł Eryk. - Tak, współdziałam z Caine'em. Skontaktował się ze mną po waszych pertraktacjach. Mogę cię tu trzymać, gdy tymczasem on rozbije twoją flotę i wyśle ją do Rebmy rybom na pożarcie.


      - Poczekaj - powiedziałem. - Oni są bez winy. Bleys i ja zwiedliśmy ich i myślą, że prawo jest po naszej stronie.
Ich śmierć nic ci nie da. Miałem zamiar poddać flotę.


      - Trzeba było nie zwlekać z tym tak długo - odparł. - Teraz jest już za późno. Nie mogę wezwać Caine'a i odwołać rozkazu nie zwalniając cię, a w momencie kiedy cię zwolnię, dostanę się pod twoją psychiczną dominację albo zostanę przez ciebie napadnięty bezpośrednio. Nasze psychiki są zbyt podobne.


      - A gdybym dał ci słowo, że tego nie wykorzystam?


      - Łatwo jest złamać słowo, żeby zdobyć królestwo.


      - Czyż nie czytasz w moich myślach? Nie czujesz, że mówię prawdę? Dotrzymam słowa!


      - Czuję jakąś dziwną litość z twojej strony w stosunku do istot, które zwiodłeś, i nie wiem, czemu to przypisać, ale nie mogę się zgodzić. Sam rozumiesz. Nawet jeśli w tej chwili mówisz szczerze, czego nie wykluczam, to pokusa będzie zbyt wielka w momencie, gdy zdarzy się okazja. Sam to wiesz. Nie mogę ryzykować.


      Miał rację. Amber płonął zbyt silnie w naszych żyłach.


      - Twoja sztuka władania bronią znacznie wzrosła - zauważył. - Widzę, że wygnanie pod tym względem ci posłużyło. Chyba ty jeden mógłbyś z czasem stać się moim równorzędnym przeciwnikiem, nie licząc Benedykta, o ile on żyje.


      - Nie pochlebiaj sobie - powiedziałem szybko. - Jestem pewien, że mogę cię pobić. Prawdę mówiąc...


      - Nie trudź się. Nie mam zamiaru się z tobą pojedynkować w obecnym stanie rzeczy. - I uśmiechnął się, odgadując moją myśl, która płonęła aż nazbyt jasno.


      - Niemal żałuję, że nie stoisz u mojego boku - rzekł. - Miałbym z ciebie więcej pożytku niż z któregokolwiek z tamtych. Julianem gardzę. Caine jest tchórzem, a Gerard jest silny, ale głupi.


      Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.


      - Posłuchaj - powiedziałem. - To ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on się wcale do tego nie palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.


      - Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później znalazłbym w swoim piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie, gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym przycisnął go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewątpliwie znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.


      Poczułem dym i usłyszałem szczęk metalu o metal. To by znaczyło, że Caine już nadciągnął i przystąpił do dzieła.


      - Masz rację - powiedział Eryk, czytając w moich myślach.


      - Powstrzymaj go! Proszę cię! Moi ludzie nie mają szansy przeciwko takiej sile!


      - Nawet gdybyś się oddał w moje ręce - Urwał i zaklął. Pochwyciłem jednak jego zamysł. Mógł kazać mi się poddać w zamian za ich życie i wcale nie przerwać rzezi. Z przyjemnością by tak postąpił, ale w zacietrzewieniu wyniknęło mu się tych parę zdradliwych słów.


      Zaśmiałem się szyderczo z jego irytacji.


      - I tak już wkrótce cię dostanę - warknął. - Jak tylko zdobędę okręt flagowy.


      - A tymczasem masz! - krzyknąłem i natarłem na niego całą siłą woli, wgryzając mu się w mózg, bombardując go swoją nienawiścią. Poczułem jego ból, co jeszcze dodało mi ostrogi. Smagałem go bezlitośnie w rewanżu za wszystkie lata na wygnaniu,
przynajmniej taką wyznaczając mu zapłatę. Zaatakowałem granice jego zdrowych zmysłów w odwecie za cierpienia, jakie zesłał na mnie podczas zarazy. Uderzyłem go z całym impetem za wypadek samochodowy, którego był sprawcą, zadając mu mękę w zamian za własne udręki.


      Zachwiał się jakby, co jeszcze wzmogło moją furię. Natarłem z nową energią i poczułem, że jego duch słabnie.


      - Ty diable! - krzyknął w końcu i zasłonił ręką kartę, którą trzymał. Kontakt się urwał; stałem na pokładzie dygocząc jak w febrze.


      Dokonałem tego. Pobiłem go w pojedynku woli. Mogłem się już nie obawiać mojego brata tyrana w żadnej formie walki wręcz. Byłem od niego silniejszy.


      Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i stałem wyprostowany oczekując chłodnego powiewu zwiastującego kolejny psychiczny atak. Wiedziałem jednak, że to mi nie grozi, w każdym razie ze strony Eryka. Czułem, że przestraszył się mojej wściekłości.


      Rozejrzałem się wokół - wszędzie wrzała walka. Pokłady już spływały krwią. Wrogi okręt zahaczył o nas burtą, a inny próbował zrobić to samo z drugiej strony. Koło ucha gwizdnęła mi strzała. Wyciągnąłem miecz i skoczyłem w wir walki.


      Nie wiem, ilu ludzi zabiłem tego dnia. Po dwunastym czy trzynastym straciłem rachubę. W każdym razie już podczas tej jednej potyczki było ich co najmniej dwa razy tyle. Wrodzona siła książąt Amberu, dzięki której mogłem unieść mercedesa, dobrze mi tego dnia służyła i byłem w stanie jedną ręką wyrzucić mężczyznę za burtę.


      Wybiliśmy do nogi załogi wrogich statków i zatapiając luki wysłaliśmy obydwa do Rebmy, żeby uradować Randoma taką masakrą. Z mojej własnej załogi została połowa, a ja odniosłem niezliczone ukłucia i zadrapania, ale żadnej poważnej rany. Pospieszyliśmy na pomoc bratniemu okrętowi i pobiliśmy kolejnych napastników. Wszyscy z naszych, którzy ocaleli, przeszli na mój statek flagowy i znów miałem pełną załogę.


      - Krwi! - krzyknąłem. - Krwi i zemsty! Dajcie mi to, dzielni wojownicy, a wasze imię w Amberze nie zaginie!


      Jak jeden mąż podnieśli broń wrzeszcząc: "Krwi!"


      I popłynęły jej tego dnia już nie galony, ale całe rzeki. Zniszczyliśmy jeszcze dwie jednostki Caine'a, uzupełniając załogę niedobitkami z naszej floty. Kiedy zmierzaliśmy do szóstego statku, wspiąłem się na grotmaszt, żeby się rozejrzeć w sytuacji.


      Wyglądało na to, że mają nad nami przewagę trzy do jednego. Z mojej floty zostało na oko czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu statków.


      Wzięliśmy szósty statek i nie musieliśmy rozglądać się za siódmym i ósmym. Same do nas przypłynęły. Pobiliśmy je też, ale odniosłem parę ran podczas walki, po której znów zostałem z połową załogi. Otrzymałem głębokie cięcie w lewe ramię i w prawe udo, a ponadto rwało mnie rozpłatane prawe biodro.


      Kiedy posłaliśmy te dwa statki na dno, ruszyły na nas następne. Uszliśmy przed nimi pod osłoną jednej z naszych jednostek, która właśnie zwycięsko wyszła z własnej potyczki. Raz jeszcze połączyliśmy siły, tym razem przenosząc banderę na tamten statek, mniej zniszczony niż mój, który już zaczął nabierać wody i miał przechył na prawą burtę.


      Nie mieliśmy niemal pola manewru, kiedy podpłynął następny wrogi okręt i jego załoga zaczęła wdzierać się na nasz pokład. Moi ludzie byli zmęczeni i mnie też niewiele brakowało. Na szczęście tamci byli w nie lepszym stanie. Zanim przybyto im na odsiecz, pokonaliśmy ich i zawładnęli pokładem, po raz kolejny przenosząc banderę na lepszy statek. Odnieśliśmy jeszcze jedno zwycięstwo i zostałem teraz z dobrym statkiem, czterdziestoma ludźmi i resztką sił.


      W zasięgu wzroku nie było już nikogo, kto mógłby nam przyjść z pomocą. Każdy z moich pozostałych okrętów toczył boje z co najmniej jednym statkiem Caine'a. Musieliśmy uciekać przed kolejnym napastnikiem. Zyskaliśmy w ten sposób jakieś dwadzieścia minut. Usiłowałem wpłynąć do Cienia, ale to ciężki i powolny proces tak blisko Amberu. O wiele łatwiej jest dostać się w tę stronę niż z powrotem, gdyż Amber jest samym środkiem, przyczyną wszechrzeczy. Gdybym miał jeszcze dziesięć minut, może by mi się udało. Ale nie miałem.


      Kiedy ścigający nas podpływali coraz bliżej, zobaczyłem, że z oddali kieruje się w naszą stronę jeszcze inny statek. Oprócz barw Eryka i flagi z białym jednorożcem dojrzałem również czamo-zieloną banderę Caine'a.
Chciał osobiście dokończyć dzieła.


      Pokonaliśmy załogę pierwszego okrętu, lecz nie mieliśmy nawet czasu otworzyć grodzi, kiedy zjawił się Caine. Stałem na zakrwawionym pokładzie z garstką mężczyzn wokół, gdy Caine z dzioba swego statku wezwał mnie, żebym się poddał.


      - Czy jeśli to zrobię, darujesz moim ludziom życie?


      - Tak - odparł. - Inaczej sam musiałbym bez potrzeby stracić paru wojowników.


      - Słowo księcia?


      Pomyślał chwilę, potem skinął głową.


      - Słowo - powiedział, - Każ załodze złożyć broń i przejść na mój pokład, kiedy podpłynę.


      Schowałem miecz do pochwy i zwróciłem się do moich ludzi.


      - Stoczyliście wspaniałą walkę i kocham was za to. Niestety, przegraliśmy. - Mówiąc to wycierałem ręce starannie w pelerynę, żeby nie poplamić dzieła sztuki Dworkina, po które zaraz miałem sięgnąć. - Złóżcie teraz broń i wiedzcie, że wasze dzisiejsze czyny na trwałe zapiszą się w pamięci. Pewnego dnia oddam wam sprawiedliwość na dworze w Amberze.


      Mężczyźni, dziewięciu czerwonoskórych olbrzymów i trzech kudłatych karzełków, płakali składając broń.


      - Nie sądźcie, że wszystko stracone, jeśli chodzi o nasze miasto - pocieszyłem ich. - Przegraliśmy tylko jedną bitwę, ale walka jeszcze trwa. Mój brat Bleys właśnie toruje sobie drogę do Amberu. Caine dotrzyma słowa i daruje wam życie, nawet gdy zobaczy, że odszedłem połączyć się z Bleysem. Przykro mi, że nie mogę wziąć was ze sobą.


      Wyjąłem Atut Bleysa z talii i trzymałem go nisko, za burtą, zasłaniając przed tamtym statkiem. Właśnie kiedy Caine się zbliżył, poczułem ruch pod zimną powierzchnią.


      - Kto? - spytał Bleys.


      - Corwin. Co u ciebie?


      - Wygraliśmy bitwę, ale straciliśmy wielu ludzi. Odpoczywamy teraz przed podjęciem marszu. A u ciebie?


      - Udało nam się zatopić chyba połowę floty Caine'a, ale on zwyciężył. Zaraz wejdzie na mój pokład. Pomóż mi uciec.


      Bleys wyciągnął rękę, dotknąłem jej i upadłem mu w ramiona.


      - Zaczyna mi to wchodzić w zwyczaj - mruknąłem i dopiero wtedy spostrzegłem, że i on jest ranny. Głowę i lewą dłoń miał owinięte bandażem.


      - Byłem zmuszony złapać gołą ręką ostrze sztyletu - wyjaśnił. - Piecze jak diabli.


      Odetchnąłem głęboko i poszliśmy do jego namiotu, gdzie otworzył butelkę wina i poczęstował mnie chlebem, serem i suszonym mięsem. Miał wciąż spory zapas papierosów; wziąłem jednego i zapaliłem, podczas gdy lekarz wojskowy opatrywał mi rany.


      Zostało mu jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy. Kiedy tego wieczoru patrzyłem ze wzgórza na rozbite namioty, ujrzałem przed sobą nieskończenie długi szereg obozowisk, w których koczowałem przez te wszystkie stulecia. I naraz poczułem, że łzy mi napływają do oczu na myśl o ludziach, którzy w przeciwieństwie do władców Amberu żyją tylko krótką chwilę, zanim obrócą się w proch, a jeszcze tylu z nich ginie na polach bitewnych całego świata.


      Wróciłem do namiotu Bleysa i skończyliśmy butelkę wina.



Strona główna
   
Indeks
   
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •