Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


47






























Rozdział VIII
Ucieczka
Panna Jenny przebywaj±ca na rufówce Delfina z niecierpliwo¶ci± wygl±dała
powrotu kapitana. Kiedy zobaczyła go, nie mogła wymówić ani jednego słowa,
ale wzrokiem bardzo żarliwym zapytywała Jamesa Playfaira, on za¶ nie otwierał
ust.
Pomagaj±c Crockstonowi, mówił o sprawach dotycz±cych uwięzienia jej ojca.
Powiedział jej, jak ostrożnie badał Beauregarda odno¶nie jeńców wojennych; że
generał był Ľle usposobiony do Halliburtta, który został uwięziony i dlatego trzeba
było powzi±ć jak±¶ decyzję na tę okoliczno¶ć.
– Skoro pan Halliburtt jest uwięziony, jego ucieczka staje się bardzo trudna,
lecz doprowadzę sprawę do końca i przyrzekam pani, panno Jenny, że Delfin nie
opu¶ci redy Charlestonu, dopóki pani ojciec nie będzie na jego pokładzie.
– Dziękuję, panie James – powiedziała Jenny. – Dziękuję z całej duszy!
Na te słowa serce Jamesa Playfaira zabiło mocniej. Zbliżył się do młodej
dziewczyny z zamglonym spojrzeniem, i być może, iż wyznałby jej, co czuje,
gdyby nie interweniował Crockston.
– To jeszcze nie wszystko powiedział. To nie jest dobra chwila aby się
rozczulać. RadĽmy, a radĽmy dobrze.
– Masz jaki¶ plan, Crockstonie? – zapytała dziewczyna.
– Ja zawsze mam plan – odparł Crockston. – To moja specjalno¶ć.
– Lecz czy dobry? – spytał James Playfair.
– Wspaniały! Wszyscy ministrowie z Waszyngtonu nie wymy¶liliby lepszego.
Tak jakby pan Halliburtt był już na pokładzie.
Crockston mówił to z tak± pewno¶ci±, iż mógłby przekonać największego
niedowiarka.
– Słuchamy cię, Crockstonie – powiedział James Playfair.
– Dobrze. Pan, kapitanie, uda się do generała Beauregarda i zaż±da od niego
przysługi, której z pewno¶ci± panu nie odmówi.
– Jakiej?
– Powie mu pan, że na statku swoim ma łajdaka, skończonego nicponia, który
sprawia panu kłopot; który podczas żeglugi podburzał załogę do buntu, słowem
okrutny hultaj. Poprosi go pan o pozwolenie zamknięcia buntownika w twierdzy,
jednakże pod warunkiem oddania go w chwili odpłynięcia, aby zabrać go do
Anglii i oddać w ręce sprawiedliwo¶ci twego kraju.
– Zgoda – rzekł James Playfair, u¶miechaj±c się nieznacznie. – Zrobię, co
zechcesz i s±dzę, że generał Beauregard nie odmówi mojej pro¶bie.
– Jestem tego całkowicie pewny – stwierdził Amerykanin.
– Ale – rzekł kapitan – brakuje mi czego¶.
– Czegóż to?
– Złego nicponia.
– Stoi tu, przed panem, kapitanie.
– Jak to, ty jeste¶ tym wstrętnym osobnikiem?
– Ja nim jestem ku pańskiemu niezadowoleniu.
– Och, odważne i zacne serce! – zawołała Jenny, ¶ciskaj±c swymi drobnymi
r±czkami żylaste ręce Amerykanina.
– IdĽ, Crockstonie – dodał James Playfair. – Rozumiem cię, drogi przyjacielu i
ubolewam tylko, iż sam nie mogę być na twoim miejscu.
– Każdy ma swoje zadanie – odparł Crockston. – Jeżeli pan znalazłby się na
moim miejscu, miałby pan dużo kłopotów. Ja ich mieć nie będę. Będzie pan miał
ich póĽniej jeszcze niemało, gdy będziemy opuszczać port pod działami
Federalistów i Konfederatów tego to znowu ja nie potrafię dokonać.
– Dobrze, Crockstonie, mów dalej.
– Otóż, gdy zostanę osadzony w twierdzy i rozeznam się, będę wiedział, jak
wzi±ć się do rzeczy. W tym samym czasie pan będzie kontynuował załadunek
statku.
– Och, interesy! – powiedział kapitan. – Jest to w tej chwili rzecz małej wagi.
– Rzecz małej wagi! A stryj Vincent?! Co on na to powie? Załatwiajmy
równocze¶nie sprawy uczuciowe i handlowe. To odsunie podejrzenia. Ale
spieszmy się. Czy za sze¶ć dni może być pan gotowy?
– Tak.
– A więc niech Delfin dokona załadunku i będzie gotowy do drogi w dniu 22
stycznia.
– Będzie gotowy.
– Proszę, żeby pan wieczorem tego dnia wysłał łódĽ z najlepszymi wio¶larzami
do White-Point, na skraju miasta. Zaczekajcie tam do godziny dziewi±tej, a
ujrzycie pana Halliburtta i twego pokornego sługę.
– W jaki sposób zdołasz uwolnić pana Halliburtta i uciec razem z nim?
– To już moja sprawa.
– Drogi Crockstonie! – zawołała panna Jenny. – Narażasz swoje życie dla
uratowania mego ojca!
– Niech się panienka nie niepokoi o mnie. Proszę mi wierzyć, absolutnie nic nie
ryzykuję.
– A więc kiedy mam cię uwięzić? – zapytał James Playfair.
– Natychmiast. Demoralizuję panu załogę, rozumie pan? Tu nie ma czasu do
stracenia.
– Potrzebujesz pieniędzy? Mog± ci przydać się w twierdzy.
– Pieniędzy dla przekupienia strażnika? To za drogie i za głupie. Strażnik
zatrzymałby więĽnia i pieni±dze. Nie, mam inne sposoby, pewniejsze. Wszakże
dobrze byłoby mieć kilka dolarów. NieĽle czasem napić się czego¶.
– Albo spić pilnuj±cego.
– Nie, opity dozorca staje się podejrzliwy. Nie, mówię panu, mam swój plan.
Proszę pozwolić mi wykonać go.
– Dobrze, dzielny Crockstonie. Oto masz dziesięć dolarów.
– To za dużo, ale oddam panu resztę.
– Czy jeste¶ już przygotowany?
– Całkowicie gotowy stać się skończonym łotrem.
– A więc do dzieła!
– Crockstonie – powiedziała młoda dziewczyna wzruszonym głosem – jeste¶
najlepszym człowiekiem na ¶wiecie.
– To mnie wcale nie dziwi – odrzekł Amerykanin, ¶miej±c się szczerze. – Ale,
ale, kapitanie, jeszcze jedna ważna rzecz.
– Jaka?
– Jeżeli generał zaproponowałby panu powieszenie tego łotra? Wie pan,
wojskowi mówi± prosto w oczy.
– Cóż wtedy, Crockstonie?
– Niech pan poprosi o czas do namysłu.
– Obiecuję ci to.
Tego samego dnia, ku wielkiemu zdumieniu całej załogi Delfina, nie
wtajemniczonej w sprawę, Crockston, ze skutymi rękami i nogami przewieziony
został na l±d pod straż± dziesięciu marynarzy, a w pół godziny póĽniej na rozkaz
kapitana łajdak przeszedł ulicami miasta i mimo oporu został wpisany na listę
więĽniów twierdzy w Charleston.
Podczas tego i następnych dni prowadzono energicznie rozładunek Delfina.
DĽwigi parowe podnosiły bez przerwy cały ładunek europejski, by zrobić miejsce
miejscowym towarom. Ludno¶ć Charlestonu asystowała przy tej interesuj±cej
operacji, pomagaj±c i chwal±c marynarzy. Można powiedzieć, że ci dzielni ludzie
posiadali wysok± pozycję. Południowcy mieli o nich wysokie mniemanie, ale
James Playfair nie chciał tracić czasu na uprzejmo¶ci Amerykanów; był ci±gle
przy tym obecny i naciskał z gor±czkowym ożywieniem, aby marynarze Delfina
nie domy¶lali się powodów tego po¶piechu.
Trzy dni póĽniej, 18 stycznia, ładownie zaczęły napełniać się pierwszymi
belami bawełny.
Chociaż kapitana mniej to już teraz obchodziło, zawsze jednak firma Playfair i
Spółka robiła wspaniały interes, kupuj±c za bezcen cał± bawełnę, która zalegała
nabrzeża Charlestonu.
O Crockstonie nie było żadnych wiadomo¶ci. Choć nic nie mówiła, Jenny była
nękana nieustaj±cymi obawami. Oblicze, zmienione przez niepokój, mówiło samo
za siebie. James Playfair dodawał jej otuchy słowami.
– Całkowicie polegam na Crockstonie – rzekł do niej. – Jest bardzo wiernym
sług±. Pani, panno Jenny, znaj±ca go lepiej ode mnie, powinna ufno¶ć tę jeszcze
mocniej podzielać. Proszę wierzyć memu słowu za trzy dni ojciec przyci¶nie
pani± do swojego serca.
– Ach, panie James! – zawołała dziewczyna. – Jakim sposobem potrafię
odwdzięczyć się za to wszystko? Jak ja i mój ojciec potrafimy spłacić ten dług
wdzięczno¶ci?
– Powiem pani o tym, gdy będziemy na angielskich wodach – odpowiedział
młody kapitan.
Jenny popatrzyła przez chwilę na niego, spu¶ciła pełne łez oczy i następnie
odeszła do kajuty.
James Playfair miał nadzieję, że młoda dziewczyna nic nie będzie wiedziała o
strasznej sytuacji aż do momentu, kiedy jej ojciec będzie w bezpiecznym miejscu;
ale podczas tego ostatniego dnia mimowolna niedyskrecja jednego z marynarzy
odkryła jej cał± prawdę.
OdpowiedĽ Gabinetu z Richmond[68] została dostarczona dzień wcze¶niej przez
gońca, który zdołał przekra¶ć się przez pierwsze linie nieprzyjaciela. OdpowiedĽ
ta zawierała wyrok ¶mierci dla Jonathana Halliburtta. Ten zacny obywatel miał
być rozstrzelany rankiem następnego dnia.
Nowina o przyszłej egzekucji rozeszła się po mie¶cie, a jeden z marynarzy
przyniósł j± na pokład Delfina. Człowiek ten powiadomił o tym kapitana, nie
podejrzewaj±c, że słyszy go panna Halliburtt. Młoda dziewczyna krzyknęła
przeraĽliwie i padła bez ¶wiadomo¶ci na pokład. James Playfair zaniósł j± do
kajuty i wkrótce zdołał przywrócić do życia.
Otworzywszy oczy, panna Halliburtt ujrzała przed sob± młodego kapitana,
który położywszy palec na ustach, nakazał jej absolutne milczenie. Jenny miała
siłę stłumić sw± bole¶ć, a James Playfair szepn±ł jej do ucha:
– Jenny, za dwie godziny ojciec pani będzie tu na pokładzie, albo ratuj±c go,
sam zginę.
Potem powrócił na rufówkę, mówi±c do siebie: “A teraz muszę go uwolnić za
wszelk± cenę, choćbym miał to przypłacić własnym życiem i całej mojej załogi!”
Nadeszła chwila działania. Rankiem Delfin całkowicie zakończył załadunek
bawełny; zasobnie węglowe także były napełnione. Za dwie godziny mógł
odpłyn±ć.
James Playfair rozkazał opu¶cić Północne Nabrzeże Handlowe i skierować się
na ¶rodek redy; widocznie był gotowy skorzystać z przypływu morza, który
maksimum miał osi±gn±ć o dziewi±tej wieczorem.
Wybiła siódma godzina, gdy James Playfair opu¶cił kajutę panny Halliburtt i
zacz±ł przygotowania do odjazdu.
Do tej pory tajemnica była ¶ci¶le zachowana między nim, Crockstonem i pann±
Jenny, lecz teraz należało dopu¶cić do niej pana Mathew i James Playfair uczynił
to bez chwili zwłoki.
– Jestem na pańskie rozkazy – odpowiedział Mathew, nie czyni±c żadnych
uwag. – Czy na dziewi±t± godzinę?
– Na dziewi±t± – odrzekł kapitan. – Niech pan każe rozpalić pod kotłami i
trwać w pogotowiu.
– Będzie wykonane.
– Delfin stoi na kotwicy. Odetniemy liny i odpłyniemy bezzwłocznie.
– Zrozumiałem.
– Niech pan zawiesi latarnię sygnałow± na czubku grotmasztu;[69] noc jest
ciemna i podnosi się mgła. Nie możemy ryzykować podczas naszego powrotu na
statek. Pocz±wszy od godziny dziewi±tej, każe pan uderzać w dzwon. Pańskie
rozkazy, kapitanie, zostan± dokładnie wykonane. A teraz, panie Mathew – dodał
James – proszę przygotować gig[70] i umie¶cić w nim sze¶ciu najlepszych
wio¶larzy. Chcę natychmiast popłyn±ć do White-Point. Polecam pańskiej opiece
pannę Jenny podczas mojej nieobecno¶ci i niech was Bóg ma w swojej opiece,
panie Mathew.
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – odpowiedział zastępca kapitana.
Potem natychmiast wydał stosowne rozkazy, aby paleniska były rozpalone a
szalupa przygotowana. W ci±gu kilku chwil było wszystko gotowe. James
Playfair, pożegnawszy po raz ostatni pannę Jenny, wszedł do gigu. Odpływaj±c,
mógł widzieć jak kłęby czarnego dymu buchaj±ce z kominów Delfina zlewały się
z ciemn± mgł±.
Ciemno¶ci były głębokie, wiatr zamarł, zupełna cisza panowała nad rozległ±
zatok±, nawet fale były u¶pione. Zaledwie kilka ¶wiatełek błyszczało w¶ród mgły.
James Playfair uj±ł ster i pewn± ręk± skierował łódĽ prosto do White-Point,
odległego o około dwie mile. Podczas dnia James dokładnie ustalił namiary i teraz
mógł prost± drog± kierować się do Charlestonu.
Na Saint-Philipp[71] wybiła ósma, gdy dziób gigu uderzył o brzeg. Do
precyzyjnie naznaczonej chwili spotkania z Crockstonem pozostawała jeszcze
godzina. Wybrzeże było zupełnie puste. Samotny wartownik baterii południowej i
wschodniej przechadzał się odmierzonym krokiem. James Playfair przeczekał
kilka minut. Czas nie płyn±ł tak szybko, jakby tego pragn±ł.
O wpół do dziewi±tej usłyszał odgłos kroków. Wyszedł na brzeg, rozkazawszy
swym ludziom trzymać wiosła w pogotowiu. Uszedłszy zaledwie dziesięć
kroków, spotkał się z patrolem straży wybrzeża, licz±cym około dwudziestu ludzi.
Na ten widok dobył zza pasa rewolwer, zdecydowany użyć go w razie potrzeby.
Lecz co mógł zrobić przeciw tym żołnierzom, którzy schodzili już na pomost?
Tam dowódca patrolu podszedł do niego i ujrzawszy gig, spytał:
– Co to za łódĽ?
– Gig z Delfina – odpowiedział młody człowiek.
– A pan kim jest?
– Kapitan James Playfair.
– S±dziłem, że pan już odpłyn±ł i znajduje się w kanałach Charlestonu.
– Jestem gotowy do odpłynięcia powinienem być już w drodze, ale…
– Ale? – zapytał natarczywie dowódca straży wybrzeża.
Nagle zabłysnęła Jamesowi pewna my¶l i odpowiedział:
– Jeden z moich marynarzy jest zamknięty w twierdzy; zupełnie o nim
zapomniałem. Na szczę¶cie przypomniałem sobie o nim w sam± porę i wysłałem
ludzi, aby go przyprowadzili.
– A, to ten łotr, którego chce pan odwieĽć do Anglii?
– Tak.
– Można by go jednak powiesić tak dobrze tu, jak i tam – powiedział strażnik,
¶miej±c się ze swego dowcipu.
– Jestem o tym przekonany – odparł James Playfair. – Lepiej jednak, gdy
sprawy tocz± się zgodnie z prawem.
– Szczę¶liwej drogi, kapitanie i niech się pan strzeże dział wyspy Morris.
– Niech pan będzie spokojny. Jeżeli wpłyn±łem bez przeszkód, potrafię
odpłyn±ć w taki sam sposób.
– Szczę¶liwej drogi.
– Dziękuję.
Mały oddział odszedł i na wybrzeżu znów zaległa cisza.
W tym momencie wybiła godzina dziewi±ta. Była to oznaczona chwila. James
czuł, jak mu serce bije mocniej w piersi.
Rozległ się gwizd. James odpowiedział podobnym gwizdem i czekał,
nastawiwszy ucha i ręk± nakazuj±c swoim ludziom absolutne milczenie.
Na brzegu ukazał się człowiek ubrany w szeroki tartan,[72] rozgl±daj±cy się na
wszystkie strony. James podbiegł do niego.
– Pan Halliburtt?
– To ja – odpowiedział mężczyzna w tartanie.
– Bogu niech będ± dzięki! – zawołał James Playfair. – Siadajmy bez chwili
zwłoki do łodzi. Ale gdzie jest Crockston?
– Crockston! – zawołał zdumiony pan Halliburtt. – Co pan chciał powiedzieć?
– Człowiek, który pana uwolnił, który pana tu przyprowadził, pański służ±cy,
Crockston.
– Człowiek, który mi towarzyszył, jest strażnikiem więziennym – odpowiedział
pan Halliburtt.
– Strażnik więzienny? – zawołał James Playfair.
Widocznie nic z tego nie rozumiał i ogarnęło go tysi±ce obaw.
– Ach tak, strażnik! – krzykn±ł znajomy głos. – Strażnik! On ¶pi jak suseł w
mojej celi.
– Crockstonie! Ty! To ty? – krzykn±ł pan Halliburtt.
– Mój panie, proszę nic nie mówić. – Wszystko panu wyja¶nimy. Tu idzie o
pańskie życie! Wsiadajmy do łodzi!
I trzej ludzie pobiegli zaj±ć miejsca w szalupie.
– Odbijać! – krzykn±ł kapitan.
Sze¶ć wioseł opadło jednocze¶nie w dulkach.[73]
– Naprzód! – zakomenderował James Playfair i gig zacz±ł się ¶lizgać jak ryba
po spokojnych falach redy Charlestonu.

KONIEC ROZDZIAŁU
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •