ďťż

Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi


Zelazny Roger - Dziewięciu Książąt Amberu - Rozdział 07



      Tej nocy znów rozpętał się gwałtowny sztorm. Nie zelżał nawet, kiedy srebrzysty świt przebił się zza chmur, lecz towarzyszył nam uparcie przez cały dzień.


      Wędrówka w deszczu, i to zimnym, nie wpływa dobrze na morale. Zawsze nienawidziłem błota, po którym byłem zmuszony maszerować przez całe wieki!


      Szukaliśmy drogi w Cieniu, na której nie padałyby deszcze, ale nasze wysiłki nie przynosiły żadnych rezultatów. Maszerowaliśmy do Amberu w ubraniach klejących się do ciała, do wtóru piorunów i przy blasku błyskawic.


      Następnej nocy temperatura opadła i rano powitały nas sztywne od mrozu chorągwie i biały świat pod ołowianym, zasnutym śnieżycą niebem.


      Nasi żołnierze, pomijając tych małych, kudłatych, nie byli odpowiednio wyposażeni do takich okoliczności, toteż kazaliśmy im iść jak najszybciej, żeby zapobiec odmrożeniom. Czerwone wielkoludy cierpiały. W ich ojczyźnie klimat był bardzo ciepły.


      Tego dnia zaatakowały nas tygrys, niedźwiedź polarny oraz wilk. Tygrys, którego zabił Bleys, mierzył od czubka
nosa do końca ogona ponad cztery metry dwadzieścia centymetrów.


      Maszerowaliśmy do późna w noc, aż do porannej rosy. Bleys poganiał żołnierzy, żeby czym prędzej wyjść z zimnych Cieni. Atut Amberu ukazywał ciepłą, suchą jesień, a zbliżaliśmy się już do prawdziwej Ziemi.


      Następnego dnia maszerowaliśmy do północy przez topniejący śnieg, śnieg z deszczem, zimny deszcz, ciepły deszcz, aż do suchego lądu. Wydaliśmy rozkaz, żeby tu rozbić obóz, z potrójnym kordonem straży. Biorąc pod uwagę zmęczenie wojska, byliśmy łatwym łupem. Ale ludzie już ledwo trzymali się na nogach i nie uszliby dużo dalej.


      Atak nastąpił kilka godzin później, pod wodzą Juliana, czego się dowiedziałem poniewczasie z opisu tych, co przeżyli. Skierował komandosów na najsłabiej obstawione punkty naszego obozu, na tyłach. Gdybym wiedział, że to Julian, mógłbym spróbować go przytrzymać za pomocą jego Atutu, ale dowiedziałem się tego dopiero po fakcie. Przez nagły napad zimy straciliśmy niemal dwa tysiące ludzi i nie wiadomo, ilu jeszcze w walce z Julianem.


      Wojsku zaczynała zagrażać demoralizacja, niemniej posłuchali rozkazu wymarszu. Następny dzień był jedną wielką pułapką. Armia naszej wielkości miała za małą możliwość manewru, żeby sobie poradzić z podjazdami, które Julian przeciwko nam wysyłał. Zabiliśmy wprawdzie paru jego ludzi, ale stosunkowo niewielu, może jednego na dziesięciu naszych.


      W południe wkroczyliśmy w dolinę biegnącą równolegle do brzegu morza. Las Ardeński znajdował się na północy, na lewo, a Amber prosto przed nami. Powietrze było chłodne i przesycone aromatem ziemi i jej płodów. Opadło już parę liści. Amber leżał osiemdziesiąt mil przed nami, widoczny tylko jako migotliwy blask nad horyzontem.


      Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić pioruny. Potem burza ucichła i wyjrzało słońce, osuszając świat.


      Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki płomieni. I wkrótce strzeliły w niebo ruchome ściany ognia, które zbliżały się do nas z miarowym trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając panikę w naszych szeregach. Rozległy się krzyki, kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczęliśmy biec.


      Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil, ale ogień był szybszy. Płonące połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewając nas falami gorąca. Wkrótce płomienie były już przy nas, drzewa poczerniały, liście się spopieliły, mniejsze drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną rzeką płomieni.


      Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie myliliśmy się. Teraz już i wielkie, grube drzewa padały nam pod nogi; musieliśmy je przeskakiwać i okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szerokiej drodze leśnej...


      Żar stał się nie do wytrzymania i oddychaliśmy z największym trudem. Mijały nas jelenie, wilki, lisy i zające,
ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w panicznej ucieczce. Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które spadały masowo na ziemię, nie zwracając niczyjej uwagi.


      Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało mi się niemal świętokradztwem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał zostać królem. Na jego miejscu może zrobiłbym to samo...


      Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie pytanie, ile ofiar będzie nas ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leżało jeszcze siedemdziesiąt mil zalesionej doliny, za nami, do końca lasu, zostało ponad trzydzieści.


      - Bleys! - wykrztusiłem. - Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzienie! Prawa odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna szansa! Cała dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, że dotrzemy do wody!


      Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do rozwidlenia, gasząc płomienie na tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wypluwając go z ust, przeczesując rękami włosy, kiedy zagnieździły się w nich płomyki.


      - Jeszcze tylko ćwierć mili - powiedziałem.


      Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła mnie żywym ogniem, a i te osłonięte części ciała miały się nie lepiej.


      Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża dojrzeliśmy wodę, jeszcze przyspieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożliwe. Wskoczyliśmy do rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną toń.


      Trzymaliśmy się z Bleysem jak najbliżej siebie, walcząc z prądem, który unosił nas krętym nurtem rzeki Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami wyglądały jak strop płonącej katedry. Kiedy łamały się i spadały prosto na nas, musieliśmy ratować się błyskawicznym kraulem lub głębokim nurem pod powierzchnię. Wodę wokół pokrywały syczące, czarne szczątki, a wystające z niej głowy niedobitków naszej armii wyglądały jak pływające orzechy kokosowe.


      Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać zębami i dygotać. Przebyliśmy dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący las i dotarliśmy do płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej do morza. Pomyślałem, że to idealne miejsce dla Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami. Podzieliłem się tym z Bleysem, który zgodził się z moją opinią, ale uznał, że
niewiele możemy na to poradzić. Musiałem przyznać mu rację. Tymczasem drzewa płonęły wokół nas, a my posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.


      Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć znacznie mniej czasu, zanim moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy grad strzał.


      Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało mi się przebyć całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzchnię. W tej samej chwili zaświstały mi koło uszu następne strzały. Nie miałem pojęcia, jak długi może być ten korytarz śmierci, ale nie paliłem się do tego, aby wychodzić na brzeg i sprawdzać. Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie dałem nura. Dotknąłem dna i wymacując drogę między kamieniami przesunąłem się jak mogłem najdalej, a potem skierowałem się do prawego brzegu, wypuszczając po drodze powietrze. Wychyliłem się na powierzchnię, wziąłem głęboki oddech i znów się zanurzyłem, nie rozglądając się przy tym zbytnio na boki. Płynąłem, aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów wyjrzałem.


      Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem zanurkować i złamać drzewce, a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do przodu wyrzucając nogi żabką i pomagając sobie ostrożnymi ruchami prawej ręki. Wiedziałem, że kiedy znów się wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się więc do zostania pod wodą, aż przed oczami zaczęły mi latać czerwone plamki i pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzymać chyba pełne trzy minuty. Za to kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie cisza. Ciężko dysząc ruszyłem przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających wici.


      Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba brzegi były puste, podobnie jak rzeka. Czyżbym był jedynym, który ocalał? Wydawało mi się to niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kiedy przystępowaliśmy do ostatniego marszu...


      Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jakbym miał spalona skórę, lecz woda była tak zimna, że trząsłem się i siniałem. Wiedziałem, że muszę szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się przy życiu. Uznałem jednak, że stać mnie na jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postanowiłem odpłynąć trochę dalej, zanim opuszczę bezpieczne głębiny.


      Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że za piątym razem mogę już nie wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały, złapałem oddech i wygramoliłem się na brzeg. Nie poznawałem tej okolicy, pożar jednak ją ominął. Na prawo stała gęsta kępa krzewów, doczołgałem się do niej, wpełzłem do środka, upadłem na twarz i natychmiast zasnąłem.


      Kiedy się obudziłem, niemal tego pożałowałem. Bolał mnie każdy centymetr ciała i byłem ciężko chory. Leżałem tak bez ruchu przez długie godziny, na wpół przytomny, aż wreszcie z najwyższym trudem dowlokłem się do rzeki, żeby się napić wody. Potem wróciłem do krzaków i znów zasnąłem.


      Byłem nadal cały obolały, gdy wróciła mi przytomność, ale już trochę silniejszy. Poszedłem do rzeki i z powrotem, a potem z pomocą lodowatego Atutu przekonałem się, że Bleys żyje.


      - Gdzie jesteś? - spytał, gdy nawiązałem kontakt.


      - Sam nie wiem - odparłem. - Cieszę się, że w ogóle jeszcze jestem. Chyba gdzieś w pobliżu morza. Słyszę w oddali fale i rozpoznaję zapach.


      - Jesteś nad rzeką?


      - Tak.


      - Na którym brzegu?


      - Na lewym, patrząc w stronę morza. Północnym.


      - Zostań tam i nie ruszaj się z miejsca. Wyślę kogoś po ciebie. Zbieram nasze rozrzucone siły. Mam już ponad dwa tysiące żołnierzy i z każdą chwilą ta liczba się powiększa. Julian zostawił nas na razie w spokoju.


      - Dobrze - powiedziałem i zostałem w miejscu, ułożywszy się do snu.


      Usłyszałem jakiś ruch w krzakach i usiadłem zaniepokojony. Rozsunąłem paprocie i wyjrzałem. Były to trzy czerwone wielkoludy.


      Poprawiłem rynsztunek, wygładziłem ubranie, przeczesałem ręką włosy, stanąłem wyprostowany, choć miałem nieco miękkie kolana, odetchnąłem parę razy głęboko i wyszedłem.


      - Jestem tutaj - oznajmiłem.


      Dwaj z nich aż podskoczyli na dźwięk mojego głosu wyjmując błyskawicznie broń, ale szybko się zreflektowali, powitali mnie z szacunkiem i zaprowadzili do obozu, który był odległy o jakieś dwie mile. Przeszedłem ten dystans o własnych siłach. Bleys powitał mnie słowami:


      - Jest nas już ponad trzy tysiące. - Później wezwał lekarza wojskowego, oddając mnie ponownie w jego ręce.


      Tej nocy - która minęła spokojnie - i następnego dnia wróciła reszta naszych żołnierzy. Było nas teraz jakieś pięć tysięcy. Z daleka widzieliśmy Amber.


      Nazajutrz rano wyruszyliśmy. Do południa zrobiliśmy piętnaście mil. Maszerowaliśmy wzdłuż plaży i nigdzie nie było widać ani śladu Juliana.


      Oparzenia bolały mnie coraz mniej. Udo miałem już wygojone, ale ręka i ramię wciąż mocno dawały mi się we znaki.


      Maszerowaliśmy przed siebie i wkrótce od Amberu dzieliło nas już tylko czterdzieści mil. Pogoda była łaskawa, a las na lewo zamienił się w wymarłą, czarną pustynię. Ogień zniszczył całą roślinność w dolinie i przynajmniej to jedno obróciło się teraz na naszą korzyść.


      Ani Julian, ani nikt inny nie mógł zastawić na nas pułapki - na odległość mili wszystko widać było jak na dłoni. Przed zachodem słońca przeszliśmy dalszych dziesięć mil, a potem rozbiliśmy obóz na plaży.


      Nazajutrz uprzytomniłem sobie, że wkrótce ma się odbyć koronacja Eryka, i przypomniałem to Bleysowi. Straciliśmy prawie rachubę czasu i teraz zrozumieliśmy, że zostało nam już tylko parę dni.


      Do południa wiedliśmy żołnierzy szybkim marszem, a potem stanęliśmy na odpoczynek. Byliśmy dwadzieścia pięć mil od podnóża Kolviru. O zmroku ta odległość zmalała do dziesięciu mil. I szliśmy dalej. Maszerowaliśmy do północy i dopiero wtedy rozbiliśmy obóz. Tego dnia poczułem, że wracają mi siły. Spróbowałem zrobić mieczem parę cięć i wyszło to nie najgorzej. Nazajutrz miałem się jeszcze lepiej.


      Maszerowaliśmy, aż doszliśmy do stóp Kolviru, gdzie spotkały nas połączone siły Juliana i Caine'a, którego flota przedzierzgnęła się teraz w piechotę.


      Bleys zagrzewał żołnierzy okrzykami do walki; jak Robert E. Lee pod Chancellorsville, i pobiliśmy ich.


      Zostało nam trzy tysiące ludzi, kiedy skończyliśmy rozprawiać się z przeciwnikiem. Julian oczywiście uciekł. Ale zwyciężyliśmy. Tej nocy było wielkie święto. Zwyciężyliśmy.


      Niemniej gnębiły mnie coraz poważniejsze obawy i podzieliłem się nimi z Bleysem. Trzy tysiące ludzi przeciwko Kolvirowi. Ja straciłem flotę, a Bleys dziewięćdziesiąt osiem procent swojej piechoty. Nie było powodów do uciechy.


      I wcale mi się to nie podobało.


      Ale nazajutrz zaczęliśmy podejście. Kamienne schodki mieściły tylko dwóch mężczyzn idących ramię w ramię, a wyżej jeszcze się zwężały, zmuszając nas do wchodzenia w pojedynczym szeregu. Wspięliśmy się sto metrów, potem dwieście, trzysta. Wtem uderzył w nas sztorm od morza i smagani bezlitośnie, przywarliśmy ciasno do skał. Lecz mimo to straciliśmy kilkuset ludzi.


      Podczas dalszej wspinaczki spadł na nas ulewny deszcz. Droga robiła się coraz bardziej stroma, coraz bardziej śliska. Na mniej więcej jednej czwartej wysokości Kolviru zderzyliśmy się ze schodzącą z góry zbrojną kolumną. Pierwsze szeregi zwarły się z naszą strażą przednią i dwóch mężczyzn padło. Zdobyliśmy jeszcze dwa stopnie i padł następny trup.


      I tak to się toczyło przez przeszło godzinę, podczas której zdołaliśmy jednak wdrapać się na jedną trzecią wysokości, mimo przerzedzającego się szeregu. Mieliśmy szczęście, że nasi czerwonoskórzy wojownicy byli silniejsi od ludzi Eryka. Co chwilę dawał się słyszeć szczęk broni, krzyk i znoszono w dół kolejną ofiarę. Czasem był to któryś z naszych olbrzymów lub porośniętych futrem
karzełków, ale częściej żołnierze w barwach Eryka.


      Weszliśmy do połowy góry, walcząc o każdy stopień. Wiedzieliśmy, że na szczycie czekają na nas szerokie
schody, których te prowadzące do Rebmy były zaledwie odbiciem. Zawiodą nas one do Wielkiego Łuku, który stanowi wschodnie wejście do Amberu.


      Nasza straż przednia liczyła teraz może pięćdziesiąt osób. Potem czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, tuzin...


      Byliśmy już na dwóch trzecich wysokości, stopnie szły zygzakiem w górę po ścianie Kolviru. Wschodnie schody są rzadko używane. Stanowią niemal dekorację. Początkowo mieliśmy w planie przeciąć spaloną obecnie dolinę, okrążyć górę wspinając się zachodnim szlakiem i wejść do Amberu od tyłu. Przez pożar i działania Juliana ten projekt upadł. Nigdy nie zdołalibyśmy pokonać góry, jednocześnie ją okrążając. Mieliśmy do wyboru frontalny atak albo nic. Ale nie zanosiło się na nic.


      Trzech dalszych przeciwników padło i zdobyliśmy cztery stopnie. Z kolei nasz człowiek idący na czele spadł w przepaść i straciliśmy jeszcze jednego wojownika.


      Od morza wiał ostry i chłodny wiatr, u stóp góry zbierały się ptaki. Słońce wyjrzało zza chmur, czyli że Eryk najwyraźniej zaniechał sterowania pogodą, teraz kiedy mierzyliśmy się z jego siłami.


      Zdobyliśmy sześć stopni i straciliśmy następnego żołnierza.


      Było dziwnie, smutno i dziko...


      Bleys stał przede mną i wkrótce miała nadejść jego kolej. A potem moja, jeśli zginie.


      Zostało jeszcze sześciu ludzi.


      Dziesięć kroków...


      Teraz zostało tylko pięć.


      Posuwaliśmy się naprzód cal po calu i jak okiem sięgnąć wszystkie stopnie w dół poznaczone były krwią. Gdzieś w tym musi kryć się głęboki morał.


      Piąty mężczyzna zabił czterech, zanim upadł, i znaleźliśmy się na kolejnym zakręcie. Wspinaliśmy się zakosami coraz wyżej, a nasz obecny przewodnik bił się z bronią w obu rękach. Dobrze, że walczył w świętej wojnie, bo każdy jego cios krył prawdziwą żarliwość. Zanim zginął, wyprawił na tamten świat trzech przeciwników.


      Następny już nie był tak żarliwy lub tak dobrze władający bronią. Padł natychmiast i zostało tylko dwóch.


      Bleys wyciągnął swój długi inkrustowany miecz i jego ostrze zalśniło w powietrzu.


      - Zaraz się przekonamy - powiedział - co potrafią zdziałać przeciwko księciu.


      - Mam nadzieję, że jeden książę wystarczy - odparłem, a on zachichotał.


      Byliśmy chyba w trzech czwartych drogi, kiedy w końcu nadeszła jego kolej. Skoczył do przodu, natychmiast rozprawiając się z pierwszym, który mu stanął na drodze. Drugiemu błyskawicznie przebił gardło czubkiem miecza i niemal jednocześnie ściął głowę trzeciemu. Przez chwilę walczył z czwartym, nim go zabił.


      Posuwałem się za nim krok w krok, trzymając odkryty miecz w dłoni.


      Był dobry, nawet lepszy, niż pamiętałem. Parł naprzód jak cyklon, a jego miecz ciął jak błyskawica, zbierając śmiertelne pokłosie. Cokolwiek by mówić o Bleysie, tego dnia spisał się jak przystało na człowieka jego rangi.


      Zadawałem sobie pytanie, jak długo wytrzyma.


      W lewej ręce trzymał sztylet, którym posługiwał się z bezwzględną skutecznością, ilekroć udało mu się doprowadzić do bezpośredniego zwarcia. Zostawił go w gardle jedenastej ofiary.


      Nie widziałem końca kolumny naszych przeciwników. Doszedłem do wniosku, że musi ciągnąć się aż do samego szczytu. Miałem nadzieję, że moja kolej nigdy nie nadejdzie, i już niemal w to uwierzyłem.


      Obok mnie spadły jeszcze trzy ciała i stanęliśmy na występie skalnym na zakręcie. Bleys oczyścił występ i zaczął się wspinać. Przez pół godziny obserwowałem, jak wysyłał wrogów na tamten świat. Za sobą słyszałem pełne podziwu i nabożnego lęku szepty naszych żołnierzy.


      Byłem gotów pomyśleć, że dojdzie aż do szczytu.


      Używał wszelkich możliwych sztuczek. Machał przeciwnikom przed oczami peleryną, podstawiał nogę, wykręcał ręce.


      Doszliśmy do następnej półki skalnej. Dostrzegłem krew na jego rękawie, ale jemu uśmiech nie schodził z ust, a wojownicy za plecami tych, których zabijał, mieli poszarzałe strachem twarze. To też ułatwiało mu zadanie. Może do ich przestrachu i spowolnionej nerwami reakcji przyczyniał się fakt, że stałem z tyłu gotów w każdej chwili wypełnić lukę. Pamiętali przecież, co się działo podczas naszej bitwy morskiej.


      Bleys stał już na kolejnym nawisie, oczyścił go, skręcił, zaczął posuwać się w górę. Nigdy nie przypuszczałem, że dojdzie aż tak daleko. Sam chyba nie umiałbym tego dokonać. Był to najbardziej fenomenalny pokaz sztuki szermierczej i wytrzymałości, jaki widziałem od czasu, gdy Benedykt bronił przełęczy nad Lasem Ardeńskim przed Księżycowymi Jeźdźcami z Ghenesh.


      Jednak i on najwyraźniej powoli tracił siły. Gdybym tylko mógł go zluzować, zastąpić choć na chwilę...


      Ale to było niemożliwe, szedłem więc za nim, bojąc się, że każdy cios może już okazać się ostatnim. Widziałem, że słabnie. Byliśmy w odległości zaledwie trzydziestu metrów od szczytu.


      Nagle poczułem do niego miłość. Był moim bratem i stał u mego boku. Chyba już nie wierzył, że wygra, a jednak walczył... dając mi w efekcie szansę na tron.


      Zabił kolejnych trzech mężczyzn, lecz jego miecz poruszał się coraz wolniej. Z czwartym walczył przez prawie pięć minut, nim go pokonał. Byłem pewien, że następny przeciwnik będzie ostatnim.


      Ale się myliłem.


      Gdy go dobijał, przełożyłem miecz z prawej ręki do lewej, a prawą ręką wyjąłem sztylet i rzuciłem nim. Aż po rękojeść zagłębił się w gardle następnego przeciwnika. Bleys przeskoczył dwa stopnie i podciął nogi kolejnemu mężczyźnie, zrzucając go w przepaść. Potem jednym ruchem ręki rozpłatał brzuch jego następcy. Pospieszyłem wypełnić lukę i stanąłem tuż za nim w pełnej gotowości. On jednak jeszcze mnie nie potrzebował. W nowym przypływie energii uśmiercił następnych dwóch. Zawołałem, żeby podano mi z tylu sztylet, poczekałem, aż Bleys się odsunie, i rzuciłem nim w mężczyznę, z którym walczył. Ten właśnie robił wypad do przodu i sztylet trafił go nie tyle ostrzem, ile rękojeścią, lecz za to w głowę. Jednocześnie Bleys przeszył mu ramię i mężczyzna padł. Ale zza jego pleców wyskoczył z impetem następny przeciwnik i nadziawszy się na miecz, runął jak długi na Bleysa, pociągając go za sobą w przepaść.


      Instynktownie, niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, jednak w tej jednotysięcznej części sekundy podejmując decyzję, którą człowiek uświadamia sobie dopiero po fakcie, sięgnąłem do pasa, wyszarpnąłem moją talię Atutów i rzuciłem ją Bleysowi, który zdawał się przez moment wisieć w powietrzu - tak szybko zareagowały moje mięśnie i percepcja - krzycząc:


      - Łap, głupcze!


      Złapał.


      Dalej nie miałem czasu patrzeć, co się dzieje, bo musiałem zająć się parowaniem i zadawaniem ciosów.


      Tak zaczął się ostatni etap zdobywania Kolviru.


      Wystarczy powiedzieć, że dokonałem tego i stałem ciężko dysząc na szczycie, gdy moi ludzie jeden po drugim do mnie dochodzili. Raz jeszcze skonsolidowaliśmy siły i ruszyliśmy naprzód. Marsz do Wielkiego Łuku zajął nam godzinę. Przeszliśmy pod nim. Byliśmy w Amberze.


      Nie wiedziałem, gdzie jest Eryk, ale z pewnością nigdy nie przypuszczał, że dotrzemy aż tutaj.


      Zastanawiałem się też, gdzie jest Bleys. Czy zdołał wyciągnąć jakiś Atut i zrobić z niego użytek, zanim sięgnął dna? Pewno nigdy się nie dowiem.


      Przeceniliśmy nasze siły. Przeciwnik był znacznie liczniejszy i jedyne, co nam teraz pozostawało, to walczyć godnie do końca. Dlaczego postąpiłem tak idiotycznie i oddałem Bleysowi moje karty? Wiedziałem, że nie ma własnych, i chyba to wywołało we mnie taki odruch, nabyty prawdopodobnie podczas tych lat spędzonych na Cieniu-Ziemi. A przecież mógłbym ich użyć do ucieczki, gdyby sprawy przyjęły zły obrót.


      Sprawy przyjęły zły obrót.


      Biliśmy się aż do zmierzchu i z mojego wojska została niewielka grupka. Otoczono nas zaraz za granicami Amberu, daleko od pałacu. Walczyliśmy już tylko w obronie życia i moi żołnierze jeden po drugim ginęli. Przewaga wroga była miażdżąca.


      Llewella albo Deirdre udzieliłyby mi schronienia. Dlaczego to zrobiłem?


      Powaliłem kolejnego przeciwnika i odsunąłem to pytanie na dalszy plan. Słońce zaszło i ciemności zasnuły niebo. Zostało nas tylko parę setek, lecz wcale nie byliśmy bliżej pałacu.


      I wtedy zobaczyłem Eryka wydającego rozkazy. Gdybym tylko mógł się z nim porozumieć! Ale nie mogłem. Najprawdopodobniej poddałbym się, żeby oszczędzić życie moich żołnierzy, którzy służyli mi lepiej, niż na to zasługiwałem. Lecz nie było komu się poddać,
nikt do tego nie wzywał. Eryk nie usłyszałby mnie, nawet gdybym wrzeszczał co sił. Był daleko i dowodził.


      Walczyliśmy więc i wkrótce została nas tylko setka. Powiem krótko: w końcu zabili wszystkich oprócz mnie. Rzucili na mnie sieci i obsypali gradem przytępionych strzał. Kiedy padłem, ogłuszyli mnie i skrępowali powrozem jak wieprzka, po czym wszystko odpłynęło w dal prócz koszmarów, które za nic nie chciały ustąpić.


      Przegraliśmy.


      Ocknąłem się w lochu głęboko pod Amberem, żałując, że dotarłem aż tak daleko. To, że wciąż żyłem, znaczyło, iż Eryk ma co do mnie jakieś plany. Wyobraziłem sobie koło tortur i kleszcze, ogień i szczypce. Leżąc na mokrej słomie ujrzałem swoją hańbę.


      Jak długo byłem nieprzytomny? Nie miałem pojęcia.


      Przetrząsnąłem celę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi popełnić samobójstwo. Niczego takiego nie znalazłem.


      Rany paliły mnie żywym ogniem i byłem krańcowo wyczerpany. Położyłem się i zapadłem w sen.


      Po jakimś czasie obudziłem się, lecz nadal nikt się mną nie interesował. Nie było nikogo, kogo można by przekupić, ani nikogo, kto chciałby mnie torturować. Nie było także nic do jedzenia. Leżałem owinąwszy się w pelerynę i myślałem o wszystkim, co się zdarzyło, odkąd opuściłem szpital w Greenwood, nie pozwalając sobie zrobić następnego zastrzyku.


      Może byłoby lepiej, gdybym na to pozwolił?


      Poznałem, co to rozpacz.


      Lada chwila Eryk miał być ukoronowany. Może nawet już to nastąpiło. Lecz sen był taką zbawczą rzeczą, a ja byłem taki zmęczony. Po raz pierwszy od dawna nie miałem nic do roboty tylko spać i zapomnieć o wszystkim. Cela była wilgotna, ciemna i cuchnąca.



Strona główna
   
Indeks
   
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qualintaka.pev.pl
  •