Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdział 19
Dulac zamknął katamaran jak mógł najlepiej, odłączył akumulatory od baterii
słonecznych, zwinął ciasno żagle, sprawdził obie kotwice, a dla ciekawskich
zostawił karteczkę "Popłynąłem na brzeg. Wracam za kilka dni". Lepiej, żeby nikt
nie uznał jachtu za opuszczony, chociaż w lagunie był i tak bezpieczniejszy niż,
w Cancun czy BVI.
Vatoloi obiecał zresztą, że będzie osobiście miał łódź na oku.
Lot wahadłowcem trudno było unać za interesujący. Ledwie wyczuwalny przyrost
szybkości, nieco wstrząsów wywołanych prądami powietrznymi mocno kontrastowały
z podróżą przez podprzestrzeń. Ta była po prostu nudna: żadnego przyspieszenia,
statek jakby stał w miejscu.
Na pokładzie było też kilkuset rekrutów, a wszyscy gadali jak najęci. Widzieli
już i przeszli w bazie dość, by uznać lot kosmiczny za zjawisko naturalne.
Chociaż pochodzili z kilkudziesięciu różnych krajów, dogadywali się bez kłopotu.
Translatory rodziły sobie z hiszpańskim czy angielskim równie dobrze, jak
hivistahmskim i massudzkim.
Między ludźmi krążył Wais - wyjaśniał to i owo, pocieszał
strapionych, przyłączał się do dyskusji. Chłopi z Gwatemali,
nauczyciele i studenci, europejscy turyści, wszyscy chętnie
rozprawiali o przyszłości, która jeszcze kilka miesięcy temu
zdałaby im się osobliwą bajką.
Treningi i spotkania integracyjne odbywały się regularnie
i Will wziął udział w kilku z nich. Szybko się jednak zniechęcił,
nazbyt wiele było tam militaryzmu, uzasadnionego wprawdzie, ale zawsze.
Najpierw zatrzymali się na orbicie planety zwanej Motar. Przyznany Willowi w
charakterze przewodnika J'hai chętnie odpowiadał na wszystkie pytania. Był to
S'van, co świadczyło o szacunku wobec Dulaca, normalnie bowiem taką rolę
pełniłby Hivistahm lub O'o'yan.
- Tutaj właśnie twoi pobratymcy przechodzą wstępny trening bojowy. Motarianie
są wyjątkowo inteligentni, ale mnożą się powoli. Dziwne, że w ogóle istnieją
jako osobny gatunek. To ssaki, ale przypominają raczej S'vanów niż Ziemian.
Tyle tylko, ze są dość korpulentni i bezwłosi - zachichotał J'hai. - Chociaż
nieliczni, okazali się bardzo pomocni. Udostępnili swój świat. Mają masę
pustych obszarów, gdzie można urządzać poligony. - Zerknął w iluminator. -
Wyładunek nie potrwa długo.
Potem olbrzymi statek znów zanurkował w podprzestrzcń. Podróż na Vasarih
trwała znacznie krócej. Dopiero teraz do Willa dotarło, jak daleko jest z
Ziemi do zamieszkanego centrum Galaktyki.
Wejście na orbitę Vasarih było o wiele trudniejsze niż w przypadku Motaru.
- Słyszałem, że taktyka nie jest ci całkiem obca? - spytał J'hai, a Will
potwierdził. - No to zrozumiesz przyczyny naszej ostrożności. Musimy działać w
ten sposób, aby nie wejść w paradę statkom Ampliturów. Kapitan wybiera sektor
przestrzeni z rzadka nawiedzany przez ich statki. Oczywiście, w znacznej
mierze to wciąż loteria, chociaż te same kłopoty mają obie strony. Podróże w
podprzestrzeni nie są takie proste, trzeba wielu obliczeń i przygotowań.
- Już mi to wyjaśniano - odparł Will. - Chociaż wciąż nie pojmuję, czemu
statki nie atakują celów naziemnych.
- Wszystkie ważniejsze bazy na powierzchni są umocnione. Ładunek nuklearny,
owszem, dałby im radę, ale obie strony chcą przecież uniknąć zniszczeń.
Naziemne środki rażenia potrafią na dodatek zniszczyć dowolnie duży statek, a
statki kosmiczne są zbyt cenne, by marnować je do zadań szturmowych. Służą do
transportu oddziałów i materiałów wojennych między światami. Nawet dla bardzo
rozwiniętej cywilizacji budowa czegoś takiego nie jest przedsięwzięciem
łatwym. Statki są kosztowne. Zbyt kosztowne, by nimi szastać. Pamiętaj
poza tym, że Ampliturowie pragną odmieniać podbitych, a nie gubić ich. Świat
pokonany z użyciem broni termonukleamej byłby światem nie wartym fatygi.
Lepiej pokonać wroga bez hekatomby ofiar.
- Udało się to kiedykolwiek? - spytał Will. - Znaczy, wyparliście kiedyś
Ampliturów z jakiejś planety?
- Zdarzało się. Dwieście lat temu nawet z kilku. Will pamiętał, jak wiekowy
jest ten konflikt i nawet się nie zdumiał.
- Potem Ampliturowie przegrupowali i zreorganizowali swoje siły. Od tamtego
czasu nie zdarzyło się nic wyjątkowego. Obie strony zyskują co parę lat nowych
sojuszników, rozwijają nowe systemy broni, ale nic nie narusza w istotny
sposób równowagi sił. - J'hai spojrzał na Willa. - Mamy nadzieję, że wy to
zmienicie.
Przykro mi będzie cię rozczarować, pomyślał Dulac siadając w fotelu
wahadłowca. J'hai zajął miejsce naprzeciwko.
- Po czyjej stronie są mieszkańcy Vasarih?
- Po naszej. Kilkunastu znalazło się po stronie Ampliturów, ale większość nie
chce mieć z nimi nic wspólnego. Ale tamci nie pytają o zdanie. Wiesz, że
Ampliturowie mogą oddziaływać na umysł?
- Słyszałem. - Zimny dreszcz przeszedł Willowi po plecach. Jakie to uczucie,
gdy ktoś grzebie ci w myślach? - Czy na Vasarih są jacyś Ampliturowie?
- Jak zawsze przy okazji większych konfliktów jest ich tu kilku. Garstka.
Obserwują, doradzają, kierują. W zasadzie kontrolują po prostu poddanych,
pilnują, by im się co w głowach nie lęgło.
- Tak jak Turlogowie pomagają Gromadzie?
- Fałszywa analogia. Turlogowie są sojusznikami, służą radą
i analizą sytuacji. Niczego nie kontrolują. Nawet by nie chcieli.
Różne bywają sposoby sprawowania kontroli, pomyślał Will.
- Kto tu walczy dla Ampliturów?
- Głównie Krygolici. Jest też kontyngent Molitarów. Spotkasz ich pewnie paru
wśród więźniów. Rośli i groźni wojownicy, chociaż inteligencja raczej
umiarkowana. Idealni słudzy swoich panów. Obie rasy są już od dawna związane
sojuszem z Ampliturami, nie wiadomo, czy przyłączyli się dobrowolnie czy
zostali zmanipulowani. Zresztą to nieważne. Jeśli raz się do
nich przyłączysz, to przepadło. Nie możesz już zmienić zdania. A, i są jeszcze
Aszreganie, "gaciowi", jak wy to mówicie. Administracja, logistyka i te rzeczy.
- Wahadłowiec odłączył się od statku macierzystego. - Widziałeś kiedyś
Aszregana?
- Nie. Czemu pytasz?
- Byłem tylko ciekaw. - Rozległy się brzęczyki ostrzegawcze. - Zaczynamy
schodzenie. Albo polecimy po ciasnej orbicie, albo będziemy musieli wracać i
umykać w podprzestrzeń. To zależy od tego, czy napotkamy wrogie statki. Sam
zresztą będziesz wiedział, co się dzieje. Poczujesz ciąg silników.
Willowi zdawało się, że całą wieczność wiszą już pod olbrzymim kadłubem
statku.
Nagle za oknami wahadłowca zrobiło się jasno. Stateczek jak kamień runął ku
powierzchni planety. Chmury, morze i ląd zawirowały w barwnym kalejdoskopie.
Wahadłowiec zwolnił nad niewielkim skupiskiem chmur burzowych i zaczął
spokojne schodzenie. Przez luki w obłokach Will zaczął poznawać szczegóły
terenu. Morze i ląd. Nic nie sugerowało, że toczy się tu wielka wojna dwóch
kosmicznych federacji.
- Vasarih są na niższym poziomie rozwoju technologicznego niż wy. Kontakty
między ośrodkami miejskimi a prowincją są tu wciąż dość rzadkie. Większość
miast leży nad morzem, dlatego walki toczą się głównie w okolicy znanej jako
południowe równiny. Żadnej ze stron nie zależy na wyniszczeniu planety.
Gromada odkryła ją na krótko przed wysłannikami Wspólnoty, i większość
tubylców współpracuje z nami. Wiele nie potrafią, ale dostarczają przynajmniej
żywność i różne drobiazgi. Wylądujemy na północno-zachodnim skraju spornego
terenu, w górach. Miejscowi Vasarih wyprowadzili się już dawno z tych okolic.
Mamy tam największą bazę, głęboko pod stokami gór. Tam też będziesz miał
okazję porozmawiać ze swoimi.
- Świetnie - mruknął Will.
- Przez cały czas musimy przeczesywać przestrzeń wokoło. Nawet nie wiesz, jak
łatwo jest zestrzelić wahadłowiec czy inny statek. Ten, który nas przywiózł,
dawno już zanurkował w podprzestrzeń. Jednak wojna to sprawa wysiłku
umysłowego, a nie fizycznego. Dobrze, że mamy Massudów. Ja się do tego nie
nadaję. Cieszę się, że nie muszę walczyć osobiście.
- A czym się zajmujesz?
- Wywiad wojskowy, tak się to chyba po waszemu nazywa. Myślałem, że wiesz.
- Nie. Powiedzieli mi tylko, że dostanę przewodnika.
Przeszli nisko nad poszarpanymi graniami. Tak nisko, że Willowi aż dech
zaparło. Wylądowali na wąskim pasku granitowej półki, która nagle rozsunęła
się i wchłonęła stateczek.
Znaleźli się w głębi jaskini. Światła przygasły nieco i Will mógł wreszcie
wstać. Gdzieś z oddali dobiegł go głuchy łomot.
- Rąbnęli - mruknął J'hai i spojrzał na sklepienie schronu. - Tak myślałem,
musieliśmy mieć gościa na ogonie. Ktoś spędzi miłe popołudnie sprzątając
lawinę.
Will odetchnął kilka razy głęboko i ruszył za przewodnikiem. W podziemiach
było całkiem rojno, co chwilę mijali ich obcy i załadowane czymś pojazdy,
zwykle oznaczone kolorowymi paskami. Niektóre z tych istot Will już widział,
jednak parę zaskoczyło go wyglądem. J'hai nazywał ich jakoś, ale translator
wypluwał tylko bezładne charkoty i Will musiał go podregulować.
Przez cały czas wypatrywał znajomych sylwetek ludzi, ale nie spotkał żadnego
człowieka.
- Tutaj nie ma ich wielu - wyjaśnił J'hai. - Większość jest w polu, tam
przydają się najbardziej.
- Ale Massudów mamy tu bez liku. - Will wskazał na najbliższą trójkę.
- Bo ich w ogóle jest dużo. Zamieszkują dwanaście światów. Ziemian zaciągnęło
się ledwie kilkuset.
- Ale mieli tu być.
- Niedługo. Powiedziałem, że są w terenie. Właśnie tam się udajemy.
- Na front?
- Nie tego chciałeś? Zobaczyć, jak radzą sobie w walce? Jeśli tak, to trzeba
zaryzykować, że dostanie się kulkę. Na szczęście mam ze sobą specjalną terapię
antyszokową i będę mógł ci towarzyszyć. Pomyśl o tym choć przez chwilę. Ja nie
jestem ani Massudem, ani Ziemianinem. Ale na pierwszą linię cię nie
zaprowadzę. Tutaj już żaden trening nie pomaga, a na pranie mózgu nie mam
ochoty. Gdybyś zmienił zdanie, możemy odlecieć następnym wahadłowcem.
- Nie. Też nie cierpię wojny, ale skoro już tu jestem, to chcę zobaczyć, jak
radzą sobie rekruci. Nie odlecę bez tego.
- Niech będzie - mruknął S'van. Twoi rodacy działają na odcinku najbardziej
wysuniętym na zachód, blokują szlak do największego miasta w okolicy.
- I jak sobie radzą?
- Tego jeszcze nie wiem. Posłaliśmy ich tam, aby to sprawdzić, ale potem
wyjechałem i nie miałem jeszcze okazji się dowiedzieć. Zobaczymy. Byle tylko
trafić na chwilę przerwy w ostrzale.
Wyjechali opancerzonym wozem unoszącym się kilka metrów nad kamienistym
terenem. Góry rychło zniknęły w tyle i wkoło rozciągnęła się pustynia. W
wieżyczce na dachu czuwał masywny Czirinaldo, obok pasażerów piętrzyły się
paki z medykamentami dla walczących oddziałów.
- Wąwóz pozwala uniknąć wykrycia przez dalekodystansowe detektory Krygolitów.
Ten pojazd jest za mały, by udźwignąć zestaw maskujący, ale zwiad powietrzny
nie jest niczyją mocną stroną. Satelity też bywają regularnie niszczone.
Parów zwęził się niebezpiecznie, gdy dotarli wreszcie do pomniejszonej wersji
wielkiej bazy. Tutaj było jeszcze więcej broni i jeszcze więcej Massudów. I
wciąż ani śladu ludzi.
W końcu Will dojrzał kogoś. Dziewczyna rozmawiała z Czirinaldo. Miała
czekoladową skórę i czarne włosy, jej mundur przekreślały dwa srebrzyste
paski. Była bardzo ładna; Dulac poczuł się tym zaskoczony.
- Powiedziano mi, że mam wyjść po jakiegoś ważnego gościa - powiedziała do
S'vana i zmierzyła Willa spojrzeniem.
- To jest William Dulac.
Dziewczyna uniosła brwi.
- Legendarny Dulac - mruknęła.
Ładne kwiatki, legendarny, pomyślał Will. Cholera, jestem kompozytorem, a nie
legendą.
Ignorując zdumienie gościa, dziewczyna uścisnęła mu mocno dłoń i pocałowała go
soczyście i serdecznie w usta. Nie przypominało to powitania przez kompanię
honorową, ale Will nie protestował.
- Kapitan Echevarria, Maria Echevarria. - Jej angielszczyzna była nieco
chropawa, ale entuzjazmu starczało jej za dwóch. - Muy miło cię poznać, senor
Dulac. Wszyscy tu znają twoje imię.
Will zapragnął nagle wleźć ponownie do transportera i czym prędzej ruszyć z
powrotem na Ziemię. Nie tego oczekiwał, nie na to liczył. Nie wiedział nawet,
czy ma ochotę poznawać bliżej tych "wszystkich".
- Jesteś kapitanem? - spytał, nie mogąc oderwać oczu od dziewczyny.
- Si. Czy to nie dziwne?
- Skąd pochodzisz?
- Mexico City. Przyjechałam na wybrzeże, aby otworzyć jakąś dinero. Nieźle
mówię po angielsku, verdad? - Zanim zdążył odpowiedzieć, parsknęła coś do
S'vana, który podziękował uprzejmie i gdzieś się oddalił. Dziewczyna
pociągnęła Willa za ramię w głąb bazy.
- Dobrze jest oderwać się na chwilę od rozkazów i reszty.
- Zatem jesteś kapitanem. - Nic lepszego nie przychodziło Willowi do głowy.
Nie teraz, gdy czuł tuż obok jej ciepłe i sprężyste ciało.
- Tak jakby. Musieliśmy stworzyć własne stopnie. Oni wiele ich nie mają. Tylko
normalni żołnierze i suppra... spuer... superrewizorzy. Ja jestem właśnie
superrewizorem-kapitanem. Dobrze sobie radzę, jak na babę.
Na korytarzu kręcili się Hivistahmowie, O'o'yanowie i Massudzi, a nawet
Bir'rimorowie.
- A gdzie reszta? Nie widzę ludzi. Tylko proszę, nie opowiadaj mi bajek.
- Żartujesz? - Uwolniła ramię i wydłużyła krok. - To ty to wszystko zacząłeś.
Ty dałeś nam tę szansę. Gdyby nie ty, nigdy byśmy tu nie trafili, gnilibyśmy
wciąż tam, gdzie los nas rzucił. - Skręciła gwałtownie w boczny korytarz.
- Byłaś w meksykańskiej armii?
Roześmiała się serdecznie, aż echo poszło po podziemiu.
- Kto, ja? Żartujesz? Kobieta w meksykańskiej armii? Nie mów, że nigdy nie
słyszałeś o machismo, stary. A ty skąd jesteś?
- Z Nowego Orleanu.
- Słyszałam, że to wielkie miasto. Może kiedyś je zobaczę. Ale na razie mam tu
coś do zrobienia. To wcale nie takie złe, wiesz? Oni tu rzetelnie zapisują,
ile złota ci się należy. Z początku wszyscy węszyli jakiś podstęp, ale oni
naprawdę nie oszukują. Nie żeby byli tacy niewinni, po prostu inna moralność.
Chyba lepsza niż nasza.
- Chcą, żebyście za nich walczyli. Nie wiem, czy to takie moralne.
- Może, ale niech każdy wierzy w co chce, dobra? Nie myśl o mnie źle. Nie
walczymy tylko za pieniądze. Z tego, co wiem, ci Ampliturowie to banda
pendejos grandes, kapujesz? Nie widziałam nigdy żadnego, żaden z nas nie
widział. Tylko ci pieprzeni Krygolici. Nie są tacy twardzi. To znaczy, oni tak
myśleli, zanim nas nie spotkali. Massudzi też są dobrzy, ale tam, gdzie ja
wyrosłam, żaden z nich nie przeżyłby tygodnia. Zbyt się czają. Bo wiesz, gdy
już tu jesteś i lezą na ciebie dwa robale z karabinami, to nie ma czasu na
myślenie. Żadna strategia czy taktyka. Trzeba działać. Massudzi tak nie
walczą. Czirinaldo, te duże chłopy, są nieco lepsi, ale to łatwe cele. Dobrze
sobie jednak radzą z ciężkim sprzętem, jak promienniki i ogłuszacze. Zresztą
Krygolici też mają dobre giwery. Gdyby Pancho Villa miał kilka takich,
Kalifornia byłaby znowu nasza.
- Sama tu jesteś? - przerwał jej w końcu Will.
- Prawie wszyscy poszli zabijać robale, ale paru się znajdzie. Mnie poprosili,
abym po ciebie wyszła. Potem wypuścimy się na zewnątrz. Zajmiemy się tobą,
kochany. Nie masz się czego bać. Wiemy, ile ci zawdzięczamy.
- Nie! - krzyknął, ale widząc reakcję dziewczyny spuścił z tonu. - Nie trzeba
wdzięczności. Ja próbowałem utrzymać ludzi z dala od tej wojny. To nie nasza
sprawa. Musimy wycofać się, zanim...
- Zanim co, kochany? O czym ty mówisz? Płacą nam świetnie. Może wyglądają
trochę śmiesznie, ale są dla nas cholernie dobrzy. Oni nas kochają! Nikogo nie
obchodzi, kim byłeś na Ziemi, co tam robiłeś. Można zacząć wszystko od
początku. Tutaj jesteśmy po prostu Ziemianami. Walczymy dla nich i robimy to
dobrze. Tylko to się liczy. - Wskazała w głąb korytarza. - Większość tych
ludzi, przynajmniej ci, których mam pod swoimi rozkazami, zawsze klepała
biedę. Gówno mieli, nie robotę. Cholera ich brała. Przyjechali tu, aby
odnaleźć siebie i zdobyć dinero. - Zachichotała. - Mam pod sobą trzech
poruczników. Jeden był agentem ubezpieczeniowym w Niemczech, drugi pracował
dla IRS w Nowym Jorku. Jego kobiety tu nie ma, ale to była znudzona cipka.
Teraz siedzi na innym odcinku. Szkoda, że nie widziałeś, jak rozwalała robale
z takiego czegoś, co nazywamy kropidłem. Ten trzeci starzał się
przedtem na plantacjach trzciny cukrowej w Dominikanie. A teraz wszyscy są
szczęśliwi, że robią to, co robią. Hivistahmowie dają nam całkiem dobre
żarcie. Czego jeszcze chcieć? - Czarne oczy spojrzały z wyrzutem na Willa. -
Niby czemu mamy się stąd wynosić?
Dulac musiał zebrać myśli.
- Może niektórym to służy, ale nie można pozwolić, aby cała ludzkość uwikłała
się w...
- W co? - nie pozwoliła mu dokończyć zdania. - Nikt ci nie powiedział, nada?
Ci Ampliturowie się nie cofają. Dasz im palce, a połkną cię całego i wpakują
ten swój Cel do łba. - Wykonała znaczący gest dłonią. Przy okazji Will
zauważył, że dziewczyna ma pomalowane na czerwono paznokcie.
- Może to tylko propaganda. Nie wiemy, czy Ampliturowie nie zostawiliby
nas...
- Ja wiem swoje. Widziałam tych, którzy walczą dla Ampliturów. Krygolitów i
Molitarów. Nie wiem, jak to mądrze powiedzieć, ale oni są jakby wyskrobani.
Przenicowani i złożeni z powrotem do kupy. Geny im przerobili. Ja nie chcę
mieć przerobionych genów, comprende? Ale Amplitura chciałabym zobaczyć.
Podobno mają śliczne oczka, cztery stopy i wielkie czułki wyrastające z
buziek. Ciekawe, czy potrafiłabym przerobić takiego na abstrakcję. Taka
sztuka, wiesz... Karku im skręcić nie można, bo nie mają karków. To są,
tego... bezkręglo... bezkręgowce. Nie wiem nawet, jak to jest po hiszpańsku -
roześmiała się.
- Ale czemu tak was tu mało? Wszyscy ludzie są na froncie?
- Nie, ale powiem ci coś. Chyba przerażamy trochę tych tutaj. Tylko Massudzi
patrzą na nas inaczej. Czemuś nas się nie lubi, może nie odpowiadają im nasze
charaktery. - Wzruszyła ramionami. - Mniejsza z tym. Kogo to obchodzi, że nie
chcą z nami przestawać. Jedynie S'vanowie są nieco milsi, ale nigdy nie wiesz,
co taki S'van myśli. Raz spytałam jednego, ale odpowiedział, że inni
członkowie Gromady są delikatniejsi. No bo my czasem hałasujemy, ale do
diabła, jacy mamy być? To nie bal dobroczynny tylko wojna. Nie możesz winić
nikogo za to, jakim się urodził.
- Ale my też nie urodziliśmy się wojownikami - warknął Will. - To atawizm.
- Mów za siebie, stary. Ja musiałam walczyć przez całe życie.
- Czyli jednak byłaś żołnierzem.
- To nie tak, chociaż wiele miałam do czynienia z żołnierzami. Byłam puta,
stary, prostytutką, kurwą. Wyjechałam z Mexico City, bo mój alfons chciał mnie
zabić. Słyszałam wiele o bogatych turystach w Cancun, więc pojechałam tam.
Jednego dnia taki zabawny Anglik podszedł i zaczął zadawać dziwne pytania.
Potem pokazał mi złoto. Więcej złota, niż widzi się u jubilera. Powiedział, że
też mogę trochę dostać. Za taką forsę zrobiłabym numer nawet na żyrandolu, ale
jemu nie o to chodziło. Gadał coraz dziwniej, ale pomyślałam, czemu nie
spróbować? Chciałam odjechać jak najdalej od Mexico City, a Belize to dalej
niż Cancun - zachichotała. - Hombre, teraz to nie mam nawet pojęcia, jak
daleko zawędrowałam. - Klepnęła Willa w plecy. - I już. Znasz Marię. Teraz
opowiedz o sobie.
- Jestem muzykiem. Kompozytorem - odparł bez entuzjazmu.
- Naprawdę? Śpiewam trochę. Chciałam być piosenkarką,
wiesz? Masz pojęcie, ile biednych dziewczyn jest w Mexico City? Szesnaście
milionów, stary. Chyba połowa z nich chce zostać piosenkarkami. No i tak,
zamiast kiepską piosenkarką, zostałam dobrą kurwą. Teraz jest lepiej. Zrobili
mnie kapitanem. Może dlatego, że celnie strzelam, gadam prosto z mostu i
niczego się nie boję. Jak myślisz? Mamy jeszcze jednego pułkownika i kilku
majorów, ale na razie tylko tyle. Może gdy przyjdzie więcej ludzi, zajdziemy
wyżej. Major Echevarria, to mi się podoba. Co myślisz? A może chcesz zabić
jakiegoś Krygolita? Zorganizujemy ci broń.
- Nie chcę żadnego zabijania - odparł słabo Will. - Chcę tylko zobaczyć, co tu
się naprawdę dzieje.
- Dobrze się dzieje, stary, bardzo dobrze. - Zmarszczyła brwi. - Chcesz
spotkać innych? Może ci się nie podobam?
- To nie to - spojrzał na Marię. - Tylko trochę...
- Rozumiem, za dużo na raz. Powiem ci coś, mamy tu jednych takich, zabijaki
nie z tej ziemi, może już wrócili. Przedstawię cię im.
- A jak wam idzie? - spytał mimowolnie. Cholerna ciekawość. - To znaczy w
walce.
- Powiem ci. Ampliturowie podchodzili już do takiego jednego wielkiego miasta,
gdy rzucono nas razem z Massudami na front. Od tamtej pory pogoniliśmy ich
chyba z tysiąc kilometrów. Niedługo wyrzucimy ich z tej planety. To nawet
łatwe, wiesz? Oni nie mają tu ani Europy, ani Afryki. Tylko jeden wielki kawał
lądu i morze dookoła. Okrążymy ich siły i rąbniemy w główną bazę od tyłu, a
jeśli spróbują się wycofać, to posiekamy ich na plasterki. Nie sądziliśmy
przedtem, że tak będzie, to znaczy tak łatwo. Massudzi tak nie potrafią, to
prosty ludek, za dużo gadają, za mało robią. Zanim oni skończą naradę, to my
już wracamy po robocie i machamy do nich, by dołączyli. Może jesteśmy dla nich
za szybcy, kto wie? Ale lubią nas, za to że im pomagamy i mniej Massudów ginie.
Jest dość miejsca jeszcze na kilka ziemskich armii. A jak tam sprawy na Ziemi?
- Wciąż tak samo. - Will nie wiedział, o co dokładnie chodzi.
- Lepiej, żeby przysłali więcej prawdziwych żołnierzy. Tych nam brakuje. Mamy
kilku, którzy zaciągnęli się podczas uropów czy na przepustkach. Jest nawet
jeden rosyjski major. Gdy tylko się o nas dowiedział, wziął żonę i dzieciaki,
i wydał wszystko na bilet, żeby statkiem dopłynąć na Jamajkę. Świetny facet.
Po massudzku mówi lepiej ode mnie.
- Znasz massudzki? - Will aż usta otworzył ze zdumienia.
- Jasne. - Dziewczyna wydała kilka gardłowych dźwięków. - Nie takie trudne,
tylko mało przekleństw. Nauczyliśmy ich kilku.
Will pokiwał głową. Oto jak zaczyna się krzewienie ludzkiej kultury.
- Jesteśmy na miejscu. To coś w rodzaju kasyna. Weszli do wygiętego w kształt
półksiężyca pomieszczenia. Willa najbardziej zdumiało w pierwszej chwili
wielkie okno, ale Maria wyjaśniła, że to tworzywo spolaryzowane w ten sposób,
żeby odbić energię wybuchu nawet taktycznej głowicy jądrowej. Meble były tu
proste i praktyczne, podłoga wznosiła się tarasami na różnych poziomach,
trochę jak w teatrze. Gdzieniegdzie widać było popijających coś i
rozmawiających Massudów i Hivistahmów. Najniższy poziom pełen był foteli i
leżanek. Tam właśnie zebrali się Ziemianie. Oglądali coś na małych ekranikach
wielkości dłoni i śmiali się rozgłośnie. Maria poprowadziła Willa w kierunku
gromadki.
- Zdarzyły się jakieś ofiary? - spytał po drodze.
- Kilku zabitych, nieco rannych. To wojna, stary. Gdy
widzisz, że przyjaciel ginie, tym gwałtowniej atakujesz. Massudzi tego nie
rozumieją. Oni wtedy zawsze się cofają. U nas, im więcej ofiar, tym jest
goręcej. Może robimy wszystko na odwrót, kto wie? Hej, Joh, Chang! -
krzyknęła. - Prowadzę wam kogoś. Prosto z Ziemi.
Gdy poznali jego imię i nazwisko, obskoczyli Dulaca, wyściskali i wycałowali.
Nie tego oczekiwał, liczył raczej na tęsknotę za domem, rozczarowanie. Ale nic
z tych rzeczy. Czuł, że w ich reakcji nie ma żadnego udawania, jak to zdarza
się czasem podczas koncertu, kiedy kompletni ignoranci klaszczą
demonstracyjnie po każdej części utworu i siedzą dalej na sali, nudząc się
upiornie, bo to przecież wielka sztuka i nie wypada wyjść. Ta gromadka ludzi,
których los rzucił lata świetlne od domów, dobrze wiedziała, co mówi. Davis
makler giełdowy, miał za sobą już jedną werbunkową podróż na Ziemię. Namówił
kilku swoich przyjaciół. Wszyscy oni zrezygnowali z roboty, która przynosiła im
kilkaset tysięcy dolarów rocznie, i poszli walczyć dla Gromady.
- Robienie pieniędzy pociąga, ale tylko na początku, wyjaśnił Davis, wąchając
uparcie jakąś buteleczkę. - Ale potem przychodzi taka chwila, gdy czujesz, że
to nie jest życie. Nie żeby ci było źle, ale bezmyślna rutyna zabija wszystko
inne. - Wskazał na okno. - A tutaj nie ma miejsca na nudę. Na Ziemi zarobisz
swoje, kupisz bardziej szpanerski wóz, większą chatę, latasz pierwszą klasą,
gapisz się w coraz większy telewizor z wodotryskiem i co z tego? Co to ma
wspólnego z prawdziwym życiem? Możesz startować do Kongresu albo do Banku
Rezerw Federalnych, myślisz, że zrobisz coś dobrego, ale ostatecznie i tak
nikniesz w tłumie zwykłych
biurokratów. Co to za życie? Ale wracając do rzeczy, naprawdę nie wiesz, co tu
się dzieje? - spytał niegdysiejszy makler. Wyraźnie żal mu było zagubionego
Willa. - Sam nas tu ściągnąłeś i nie wiesz? - spojrzał na Marię. - Czy Will
widział już więźniów?
- Nie, dopiero przyleciał. Davis pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Najpierw zobacz jakieś przesłuchanie. Wszyscy tutaj wierzymy w sens tej
roboty, niezależnie od tego, z jakiego zakątka Ziemi pochodzimy czy co tam
robiliśmy. Cieszymy się szacunkiem, jakiego dotąd nie znaliśmy, jakiego nie
zaznał żaden człowiek w całej historii świata. Słyszałeś, co Ampliturowie robią ze swoimi
poddanymi? - Słyszałem, że robią im pranie mózgu i potem kontrolują myśli. -
Trudno nazwać to kontrolą. To coś bardziej subtelnego i gorszego zarazem. Nie
widziałeś krygolickich zombie, jak lezą na ciebie przy natarciu. Paskudny
widok. Oni mają tak zmienione DNA, że to przechodzi na potomstwo. - Znów
spojrzał na Marię. - Musisz mu ich pokazać.
- Tak, właśnie - powiedziała rozparta na kanapie kobieta pochodząca
najwyraźniej gdzieś z Dalekiego Wschodu. - Pokaż mu tych dwóch Aszreganów z
kawalerii, których złapaliśmy w zeszłym tygodniu - dodał jakiś ciemnoskóry
mężczyzna z tyłu.
- Kawalerii?
- Powietrznej. Mają coś w rodzaju latających skuterów - wyjaśnił Davis. - Nie
pytaj mnie, jak to działa. Wiem tylko, że śmigają jakieś pół metra nad ziemią
i mogą latać nad wszystkim, wodą, błotem, skałą. W każdym jest pilot i
strzelec. Są naprawdę szybkie, ale trafione rozlatują się na kawałki. Rzadko
zdarza się, by któryś miękko wylądował. Zwykle latają nimi Krygolici, ale
czasem na pokładzie bywa i coś innej rasy. Pokaż mu wroga, Mario. - Makler
klepnął Willa w ramię. - A potem zajrzyj tu jeszcze. Pogadamy. - Uśmiechnął
się. - Wiesz, jesteś tu trochę jak postać z bajki, jakby legenda. Nie tylko
wśród nas, Massudzi, S'vanowie i inni też o tobie słyszeli.
- Ale ja nie chcę, żeby tak było - jęknął Will.
- To nie tak. - Mniejsza z tym. Protestuj, ile chcesz, ale tego nie wyplenisz.
Etykietka bohatera przylgnęła do ciebie i koniec. - Powąchał buteleczkę. - Na
razie ciesz się życiem. Tu nie ma powodu do nerwów. Żarcie mamy dobre,
gospodarze wciąż wymyślają dla nas nowe rozrywki. Muszą przecież jakoś trzymać
tych zwariowanych ludzi w formie.
Will przyjrzał się uważniej butelce. Nie było to szkło, brakło otworu, na
dodatek Davis niczego nie przełykał. Mężczyzna zauważył ciekawe spojrzenie. -
Takie perfumowane świństwo do inhalacji. Daje miły szmerek, ale nie uzależnia.
Kaca też nie zostawia. Tak, jakbyś wąchał lody truskawkowe.
- Zatyczka do nosa - rzucił ktoś i wszyscy się roześmiali.
Maria wzięła Willa za ramię.
- Zobaczymy się potem - rzuciła przez ramię do pozostałych.
- Właśnie, nie spiesz się, do zobaczenia, Mario. - Towarzystwo pożegnało ich w
kilku językach.
Wyszli zkasyna. Dulac wciąż bił się z myślami. Naprawdę nie tego oczekiwał.
Strona główna
Indeks