Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
Zelazny Roger - Rycerz Cieni - Rozdział 07
      Niektóre z rąk machały nam jak na pożegnanie, kiedy zaczęliśmy wspinać się pod górę. Jurt zagrał im na nosie.
      - Czy można się dziwić, że próbuję stąd uciec? - zapytał.
      - W najmniejszym stopniu - przyznałem.
      - Jeśli transfuzja, jakiej mi udzieliłeś, rzeczywiście uwalnia spod władzy Logrusu, to mógłbym tu żyć przez bardzo długi czas.
      - Możliwe.
      - Dlatego musisz zrozumieć, że rzuciłem lodem w Borela, nie w ciebie. Przede wszystkim jesteś od niego sprytniejszy i potrafisz może znaleźć wyjście. Po drugie, on był tworem Logrusu i w razie potrzeby nie miałby w sobie dość ognia.
      - To też przyszło mi do głowy - odparłem, zatrzymując dla siebie możliwe rozwiązanie tej kwestii. Wolałem pozostać niezastąpiony. - Ale do czego zmierzasz?
      - Próbuję wytłumaczyć, że udzielę ci wszelkiej pomocy, żebyś tylko mnie tutaj nie zostawił. Wiem, że nie układało się między nami najlepiej. Jeśli ty o tym zapomnisz, ja także skłonny jestem nie pamiętać.
      - Zawsze tego chciałem. To ty zaczynałeś wszystkie kłótnie i pakowałeś mnie w kłopoty. Uśmiechnął się.
      - Wcale nie i więcej nie będę - odparł. - Tak, zgadza się, masz rację. Nie lubiłem cię i może wciąż cię nie lubię. Ale nie będę przeszkadzał, kiedy potrzebujemy siebie nawzajem.
      - Moim zdaniem, ty potrzebujesz mnie o wiele bardziej niż ja ciebie.
      - Trudno zaprzeczyć. Nie mogę cię zmusić, żebyś mi zaufał. - Westchnął. - Szkoda.
      Wspięliśmy się wyżej, nim zaczął mówić dalej. Zdawało mi się, że powietrze jest tu odrobinę cieplejsze.
      - Ale spójrz na to z innej strony - podjął wreszcie. - Przypominam twojego brata Jurta i w pewnym zakresie reprezentuję to, czym był kiedyś. W pewnym zakresie, ale nie do końca. Zacząłem różnić się od modelu, który się z tobą ścigał. Tutejsze doświadczenia są tylko moje. Poważnie się nad tym zastanawiałem od chwili, gdy uzyskałem autonomię. Prawdziwy Jurt wie o sprawach, o jakich nie mam pojęcia; dysponuje mocą, której nie posiadam. Ale ja mam jego pamięć do czasu przejścia Logrusu i jestem drugim na świecie autorytetem w kwestii jego sposobu myślenia. A skoro, jak sugerowałeś, jest dla ciebie aż takim zagrożeniem, mogę ci być użyteczny, jeśli spróbujesz go przechytrzyć.
      - Coś w tym jest - przyznałem. - Chyba że, naturalnie, wy dwaj spróbujecie działać razem. Pokręcił głową.
      - Nie ufałby mi - stwierdził. - I ja bym mu nie ufał. Obaj za dobrze się znamy. To kwestia introspekcji. Rozumiesz, o czym mówię?
      - Że żaden z was nie jest godzien zaufania. Zmarszczył brwi; potem skinął głową.
      - Tak, chyba tak - zgodził się.
      - W takim razie czemu ja mam ci ufać?
      - W tej chwili dlatego, że trzymasz mnie za gardło. A później, bo będę taki diabelnie użyteczny.
      Odpowiedziałem po kilku minutach wspinaczki.
      - Najbardziej martwi mnie fakt, że Jurt całkiem niedawno pokonał Logrus. Nie jesteś starszą, łagodniejszą wersją najmniej kochanego z moich krewnych. Jesteś całkiem aktualnym modelem. A co do różnic między tobą a oryginałem, nie rozumiem, jak mógł na nie wpłynąć tak krótki okres.
      Wzruszył ramionami.
      - Co mogę dodać, czego jeszcze nie powiedziałem? - zapytał. - Zawrzyjmy układ z pozycji siły i ochrony własnych interesów.
      Uśmiechnąłem się. Obaj wiedzieliśmy, że i tak postąpimy w ten sposób. Ale rozmowa pomagała zabić czas.
      Przyszła mi do głowy pewna myśl.
      - Jak myślisz, potrafisz chodzić przez Cień? - zapytałem.
      - Nie wiem - odpowiedział po chwili. - Przejście Logrusu to ostatnie zdarzenie, jakie zapamiętałem, zanim zjawiłem się tutaj. Przypuszczam, że wtedy dokonał mojego zapisu. Dlatego nie pamiętam, jak Suhuy uczył mnie podróży w cieniach ani jak tego próbowałem. Chyba jednak bym potrafił. Jak myślisz?
      Przystanąłem, żeby złapać oddech.
      - Sprawa jest tak złożona, że nie śmiałbym wysuwać jakichś teorii. Liczyłem, że na takie pytania masz już gotowe odpowiedzi... rodzaj nadprzyrodzonej świadomości własnych ograniczeń i umiejętności.
      - Obawiam się, że nie. Chyba że przeczucie nazwiesz nadprzyrodzonym.
      - Nazwałbym, jeśli do tej pory dostatecznie często cię nie myliło.
      - Cholera. Za mało czasu, żeby to stwierdzić.
      - Cholera. Masz rację.
      W krótkim czasie wyszliśmy ponad linię mgły, z której zdawały się opadać płatki śniegu. Trochę dalej, i wiatr zelżał do lekkiej bryzy. Jeszcze dalej, a i ona całkiem ucichła. Wtedy widzieliśmy już krawędź, a wkrótce potem do niej dotarliśmy.
      Odwróciłem się i spojrzałem w dół. Widziałem tylko słabe błyski wśród mgły. W przeciwnym kierunku nasza ścieżka biegła zygzakami, czasem przypominając ciągi znaków Morse'a - z regularnymi przerwami, być może formacjami skał. Podążyliśmy za nią w prawo aż do zakrętu, potem w lewo.
      Zwracałem uwagę na Jurta, czekając, czy nie da znaku, że rozpoznaje okolicę. Rozmowa to tylko słowa, a on był jednak pewną wersją tego Jurta, z którym się wychowałem. I gdybym z jego powodu wpadł w jakąś zasadzkę, zamierzałem wsunąć Grayswandira w jego osobistą przestrzeń, gdy tylko zauważę coś podejrzanego.
      Błysk...
      Formacja skalna na prawo, rodzaj groty, jakby dziura w skale była oknem do innej rzeczywistości. Dziwaczny kształtem samochód jadący w górę stromą ulicą...
      - Co...? - zaczął Jurt.
      - Nadal nie wiem, jakie mają znaczenie. Ale wcześniej napotkałem całą masę takich widoków. Na początku myślałem nawet, że jesteś elementem jednego z nich.
      - Wygląda tak realnie, że można by tam wejść.
      - Możliwe.
      - A może to droga do wyjścia?
      - Mam wrażenie, że to byłoby zbyt proste.
      - Co nam szkodzi spróbować?
      - Ty pierwszy - rzuciłem.
      Opuścił szlak, zbliżył się do okna rzeczywistości i szedł dalej. Po chwili stanął na chodniku ulicy, którą przejeżdżał samochód. Obejrzał się i pomachał mi ręką.
      Zobaczyłem, że porusza ustami, ale nie dotarł do mnie żaden dźwięk.
      Jeśli mogłem zgarnąć śnieg z czerwonego chevroleta, dlaczego nie mogę w pełni wkroczyć do takiej sekwencji? A skoro tak, może stamtąd potrafiłbym pójść przez cienie, znaleźć drogę do jakiegoś przyjemniejszego miejsca i zostawić za sobą ten mroczny świat?
      Ruszyłem.
      I nagle znalazłem się tam, a ktoś włączył dla mnie dźwięk. Spojrzałem na budynki, na ostro pochyloną ulicę. Słuchałem szumu silników, wdychałem powietrze. To miejsce mogłoby być niemal jednym z cieni San Francisco. Szybko poszedłem za Jurtem, który zbliżał się do rogu ulicy.
      Dogoniłem go po chwili. Razem dotarliśmy do rogu. Skręciliśmy. Znieruchomieliśmy.
      Nic tam nie było. Staliśmy przed ścianą czerni. Nie, nie zwykłej ciemności, ale absolutnej nicości, przed którą cofnęliśmy się natychmiast.
      Powoli wysunąłem rękę. Poczułem mrowienie, gdy zbliżała się do czerni, potem chłód, a po nim strach. Cofnąłem ją. Jurt spróbował, z podobnym rezultatem. Nagle pochylił się, podniósł z rynsztoka dno rozbitej butelki i cisnął w pobliskie okno. I natychmiast pobiegł w tamtą stronę.
      Ja również. Dogoniłem go przed wybitą szybą i zajrzałem do wnętrza.
      Znowu czerń. Po drugiej stronie okna nie było zupełnie nic.
      - Trochę niesamowite - zauważyłem.
      - Uhm - potwierdził Jurt. - To tak, jakbyśmy uzyskali maksymalnie ograniczony dostęp do innego cienia. Co o tym myślisz?
      - Zastanawiam się, czy nie powinniśmy w takich miejscach czegoś szukać - mruknąłem.
      Nagle ciemność rozwiała się, a za oknem na małym stoliku zapłonęła świeca. Sięgnąłem ku niej przez pęknięte szkło, ale zniknęła natychmiast. Znowu widziałem tylko czerń.
      - Uznaję to za twierdzącą odpowiedź na twoje pytanie - stwierdził Jurt.
      - Chyba masz słuszność. Ale nie możemy przecież szukać w każdej z mijanych scenek.
      - Sądzę, że coś próbuje zwrócić twoją uwagę. Żebyś zrozumiał, że powinieneś obserwować, co się pojawia. A kiedy zaczniesz to dostrzegać, coś zostanie ci pokazane.
      Jasność. Teraz za oknem świece zastawiały cały blat stołu.
      - Dobra! - wrzasnąłem. - Zrobię to, jeśli tak ci zależy. Czy jeszcze czegoś powinienem tutaj poszukać?
      Wróciła ciemność. Wysunęła się zza rogu i popłynęła w naszą stronę. Świece zniknęły, a ciemność wypłynęła z okna. Budynki po drugiej stronie ulicy zakryła ściana czerni.
      - Rozumiem, że odpowiedź brzmi: nie! - zawołałem.
      Odwróciłem się i coraz węższym czarnym tunelem pobiegłem z powrotem do szlaku. Jurt pędził tuż za mną.
      - Dobrze to wymyśliłeś - pochwaliłem go, kiedy znowu staliśmy na lśniącej ścieżce i patrzyliśmy, jak na naszych oczach coś wypycha z egzystencji stromą ulicę. - Sądzisz, że to coś wyświetlało scenki losowo, dopóki do jednej z nich nie wszedłem?
      - Tak.
      - Po co?
      - Myślę, że w takich miejscach ma więcej mocy i może bezpośrednio odpowiadać na twoje pytania.
      - Coś, czyli Wzorzec?
      - Prawdopodobnie.
      - No dobrze. Kiedy tylko pojawi się następna, wchodzę. Zrobię tam, co tylko będą chcieli, jeśli dzięki temu szybciej się stąd wyrwę.
      - My, bracie. My.
      - Naturalnie.
      Znów podjęliśmy marsz. Nie pojawiło się nic nowego ani ciekawego. Droga skręcała w prawo i w lewo, i zacząłem się zastanawiać, kogo teraz spotkamy. Jeśli rzeczywiście byłem na terenie Wzorca i miałem wykonać jakieś jego zlecenie, Logrus może wysłać kogoś znajomego, by mi przeszkodził. Nikt jednak nie przybywał i wreszcie minęliśmy ostatni zakręt. Szlak biegł prosto przez dłuższy czas i znikał w ciemnej masie daleko z przodu.
      Kiedy podeszliśmy bliżej, zobaczyłem, że ginie pod wielką, czarną górą. Poczułem lekki atak klaustrofobii na samą myśl o implikacjach tego faktu; usłyszałem, że Jurt mruczy pod nosem jakieś przekleństwa. Zanim jednak dotarliśmy do końca, coś zamigotało po prawej stronie. Obejrzałem się i zobaczyłem sypialnię Randoma i Vialle, z pałacu w Amberze. Patrzyłem od strony południowej, pomiędzy sofą a szafką nocną, obok fotela, ponad dywanem i pufami, na kominek i boczne okna, przez które wpadało światło dnia. Nikogo nie było w łóżku, nikt nie zajmował innych elementów umeblowania, a drwa w palenisku wypaliły się w czerwone głownie i dymiły nierówno.
      - Co teraz? - zapytał Jurt.
      - Właśnie to - wyjaśniłem. - To oczywiste. Nie rozumiesz? Kiedy tylko otrzymałem wiadomość, o co tu chodzi, Wzorzec od razu pokazał mi właściwy obiekt. I domyślam się, że muszę działać szybko... jak tylko zgadnę, co...
      Jeden z kamieni przy kominku rozjarzył się czerwienią. Płonął coraz jaśniej. Głownie w żaden sposób nie mogły być tego przyczyną. Zatem...
      Popędziłem przed siebie, pchany potężnym nakazem. Usłyszałem, że Jurt krzyczy coś, ale jego głos ucichł, kiedy znalazłem się w komnacie. Mijając łoże, wyczułem aromat ulubionych perfum Vialle. To prawdziwy Amber, byłem tego pewien, nie jakiś jego odpowiednik w Cieniu. Szybko podbiegłem do kominka.
      Jurt wpadł za mną do komnaty.
      - Szykuj się do walki! - zawołał. Odwróciłem się błyskawicznie.
      - Zamknij się! - rzuciłem i uniosłem palec do ust. Podszedł do mnie, chwycił za ramię i wyszeptał chrapliwie:
      - Borel znów próbuje się zmaterializować. Kiedy stąd wyjdziesz, może na ciebie czekać. Z salonu usłyszałem Vialle.
      - Kto tam jest?! - zawołała.
      Wyrwałem Jurtowi rękę, przyklęknąłem i chwyciłem jaśniejący kamień. Wyglądał jak spojony zaprawą z pozostałymi, ale kiedy szarpnąłem, wypadł bez oporu.
      - Skąd wiedziałeś, że ten się wyjmuje? - szepnął Jurt.
      - To lśnienie - odparłem.
      - Jakie lśnienie? - zdziwił się.
      Nie odpowiadając wsunąłem rękę w otwór. Miałem nadzieję, że nie ma tam żadnych pułapek. Skrytka sięgała o wiele głębiej niż na grubość kamienia, ale wreszcie znalazłem coś, zawieszone na haku czy kołku: kawałek łańcucha. Złapałem i pociągnąłem.
      Jurt westchnął głośno.
      Ostatni raz widziałem go na szyi Randoma w czasie pogrzebu Caine'a - Klejnot Wszechmocy. Szybko wsunąłem łańcuch przez głowę, a kamień opadł mi na pierś. Drzwi do salonu zaczęły się otwierać.
      Położyłem palec na wargach, chwyciłem Jurta za ramiona i odwróciłem w stronę otwartej ściany, prowadzącej z powrotem na szlak. Chciał protestować, ale pchnąłem go mocno i ruszył we wskazanym kierunku.
      - Kto tu jest? - usłyszałem głos Vialle. Jurt obejrzał się na mnie zdziwiony.
      Miałem uczucie, że nie mogę poświęcić ani chwili, żeby wyjaśnić mu językiem znaków albo szepnąć, że jest niewidoma. Dlatego pchnąłem go znowu. Jednak tym razem odstąpił na bok, wystawił nogę, wsunął mi rękę za plecy i szarpnął do przodu. Wyrwało mi się krótkie przekleństwo, a potem już padałem.
      - Kto... - usłyszałem jeszcze Vialle, zanim umilkła.
      Potoczyłem się na ścieżkę. Z prawego buta udało mi się wydostać sztylet. Przekoziołkowałem i wstałem, wysuwając go w stronę Borela, który wyraźnie znowu zaistniał fizycznie.
      Uśmiechał się. Nie sięgał jeszcze po broń. Obserwował mnie.
      - Nie ma tu pola rąk - zauważył. - To wyklucza taki szczęśliwy przypadek, jaki ci pomógł podczas naszego ostatniego spotkania.
      - Szkoda - mruknąłem.
      - Muszę tylko zdobyć ten drobiazg, który masz na szyi, i dostarczyć go Logrusowi. W nagrodę otrzymam życie i zastąpię mojego poprzednika... zdradziecko zamordowanego przez twojego ojca, jak sam mnie poinformowałeś.
      Rozwiała się wizja królewskich apartamentów w Amberze. Jurt stał tuż obok ścieżki, w pobliżu złącza komnaty z tą przedziwną krainą.
      - Wiedziałem, że nie zdołałem go pokonać - stwierdził. - Ale tobie już raz się udało. Wzruszyłem ramionami. Słysząc to, Borel obejrzał się na Jurta.
      - Zdradziłbyś Dworce i Logrus? - zapytał.
      - Wręcz przeciwnie - odparł Jurt. - Może ratuję je przed poważnym błędem.
      - Cóż to za błąd?
      - Wytłumacz mu, Merlinie. Powiedz to, co mnie mówiłeś, kiedy wychodziliśmy z tej lodówki. Borel spojrzał na mnie.
      - W całym tutejszym systemie jest coś dziwnego - wyjaśniłem. - Mam przeczucie, że to pojedynek między Mocami, Logrusem i Wzorcem. Amber i Dworce mogą być wtórne wobec tego konfliktu. Widzisz...
      - To śmieszne! - przerwał mi i dobył miecza. - To bajka wymyślona naprędce, aby uniknąć naszego pojedynku.
      Przerzuciłem sztylet do lewej ręki i prawą wyjąłem Grayswandira.
      - Do diabła z tobą! - zawołałem. - Chodź i sam weź to, o co prosisz!
      Czyjaś dłoń opadła mi na ramię. I opadała dalej, skręcając lekko. W efekcie pchnęła mnie spiralą w dół i odrzuciła na lewą stronę szlaku. Kątem oka dostrzegłem, że Borel cofnął się o krok.
      - Podobny jesteś do Eryka lub Corwina - rozległ się spokojny, znajomy głos. - Nie znam cię jednak. Ale nosisz Klejnot, co czyni cię osobą zbyt ważną, byś się narażał w przypadkowej bójce.
      Odwróciłem głowę. I zobaczyłem Benedykta... Benedykta z dwoma normalnymi dłońmi.
      - Mam na imię Merlin i jestem synem Corwina - wyjaśniłem. - A to mistrz pojedynków z Dworców Chaosu.
      - Odnoszę wrażenie, że wypełniasz jakąś misję, Merlinie - zauważył Benedykt. - Ruszaj zatem.
      Ostrze Borela błysnęło i zatrzymało się o jakieś dwadzieścia centymetrów od mojego gardła. - Nigdzie nie pójdziesz - oznajmił. - Nie z tym kamieniem.
      Nie słyszałem żadnego dźwięku, gdy klinga Benedykta wyskoczyła z pochwy i odbiła na bok miecz Borela.
      - Jak już mówiłem, Merlinie, ruszaj - powtórzył Benedykt.
      Wstałem, szybko usunąłem się poza zasięg ich broni i wyminąłem obu szerokim łukiem.
      - Jeśli go zabijesz - uprzedził Jurt - po jakimś czasie zmaterializuje się ponownie.
      - To ciekawe - przyznał Benedykt. Błysnął mieczem w natarciu i natychmiast cofnął się lekko. - Jaki to czas?
      - Kilka godzin.
      - A ile czasu trzeba, byście dokończyli tego, co zamierzacie? Jurt spojrzał na mnie.
      - Nie jestem pewien - odpowiedziałem. Benedykt wykonał niezwykłą, szybką zasłonę, przesunął stopę i ciął błyskawicznie. Od koszuli Borela odpadł guzik.
      - W takim razie pobawimy się przez chwilę - obiecał Benedykt. - Powodzenia, chłopcze.
      Zasalutował mieczem na pożegnanie. W tym momencie Borel zaatakował. Benedykt zasłonił się włoską sekstą, odsuwając obie klingi z linii. Postąpił naprzód, szybko wyciągnął rękę i złapał Borela za nos. Potem odepchnął go i z uśmiechem cofnął się o krok.
      - Ile zwykle bierzesz za lekcje? - usłyszałem jego pytanie. Wraz z Jurtem odbiegaliśmy już ścieżką.
      - Ciekawe, ile czasu trzeba obu Mocom na materializację upiora - zastanowił się Jurt, kiedy biegliśmy w stronę góry, pod którą kończył się szlak.
      - Parę godzin na samego Borela. A jeśli Logrus tak bardzo chce zdobyć Klejnot, to gdyby potrafił, przywołałby całą armię upiorów. Jestem przekonany, że bardzo trudno im tutaj sięgnąć. Mam wrażenie, że manifestują się jedynie dzięki minimalnym strumykom energii. Gdyby nie to, nigdy nie dotarłbym tak daleko.
      Jurt wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć Klejnotu, ale wyraźnie pomyślał rozsądnie i zrezygnował.
      - Wydaje się, że definitywnie stanąłeś po stronie Wzorca - zauważył.
      - Mam wrażenie, że ty również. Chyba że chcesz w ostatniej chwili pchnąć mnie nożem w plecy.
      Parsknął śmiechem i zaraz spoważniał.
      - To nie jest zabawne - stwierdził. - Muszę być po twojej stronie. Widzę przecież, że Logrus stworzył mnie jako narzędzie jednorazowego użytku. Po wykonaniu zadania skończyłbym na wysypisku śmieci. Gdyby nie transfuzja, już bym się pewnie rozpłynął. Dlatego jestem z tobą, podoba ci się to czy nie, i twoim plecom nic nie grozi.
      Biegliśmy prostą drogą, której koniec wreszcie stał się bliski.
      - Jakie znaczenie ma ten wisior? - zapytał po chwili Jurt. - Logrusowi bardzo na nim zależy.
      - Nazywają go Klejnotem Wszechmocy - wyjaśniłem. - Podobno jest starszy niż sam Wzorzec i był instrumentem jego kreacji.
      - Jak myślisz, dlaczego do niego trafiłeś i zdobyłeś bez wysiłku?
      - Nie mam najmniejszego pojęcia. Jeśli przyjdzie ci do głowy jakieś wytłumaczenie, chętnie go wysłucham.
      Wkrótce dotarliśmy do punktu, gdzie szlak zanurzał się w głębszą ciemność. Stanęliśmy, żeby się przyjrzeć.
      - Żadnych znaków - stwierdziłem, sprawdzając u góry i po obu stronach otworu. Jurt spojrzał na mnie podejrzliwie.
      - Zawsze miałeś dość dziwaczne poczucie humoru, Merlinie - zauważył. - Kto zostawiałby znaki w takim miejscu?
      - Ktoś inny z dziwacznym poczuciem humoru - odparłem.
      - Możemy chyba iść dalej - mruknął, kierując się do tunelu.
      Nad otworem pojawił się jaskrawoczerwony napis WYJŚCIE. Jurt przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie wolno pokręcił głową. Weszliśmy.
      Ruszyliśmy krętym tunelem - co trochę mnie zaskoczyło. Prawie cała ta kraina sprawiała wrażenie sztucznego tworu. Oczekiwałem więc prostej jak strzelił drogi korytarzem o gładkich ścianach, geometrycznie precyzyjnego we wszystkich aspektach. Tymczasem zdawało się, że podążamy ciągiem naturalnych jaskiń; po obu stronach widziałem stalaktyty, stalagmity, filary i małe jeziorka.
      Klejnot rzucał złowrogi blask na każdy obiekt, któremu się przyglądałem.
      - Czy wiesz, jak używać tego kamienia? - spytał Jurt.
      Przypomniałem sobie opowieść ojca.
      - Kiedy nadejdzie czas, będę wiedział - stwierdziłem. Podniosłem Klejnot i studiowałem go przez chwilę, potem opuściłem na pierś. Bardziej od niego interesował mnie szlak, jakim podążaliśmy.
      Rozglądałem się ciągle, gdy przechodziliśmy z wilgotnych grot do komór wysokich jak katedry... wąskimi korytarzami... wzdłuż kamiennych wodospadów... Było w tym wszystkim coś znajomego, czego nie potrafiłem dokładnie określić.
      - Czy to ci niczego nie przypomina? - zapytałem Jurta.
      - Nie.
      Szliśmy dalej. W pewnym miejscu minęliśmy boczną grotę, w której leżały trzy ludzkie szkielety. Były, w pewnym sensie, pierwszą prawdziwą oznaką życia, jaką spotkałem od początku podróży. Zwróciłem na to uwagę Jurta.
      Pokiwał głową.
      - Zastanawiam się, czy nadal wędrujemy między cieniami - powiedział. - Czy może opuściliśmy już tamto miejsce i wróciliśmy do Cienia... może kiedy weszliśmy do tych jaskiń.
      - Mógłbym to sprawdzić, wzywając Logrus - zaproponowałem, wywołując gwałtowne pulsowanie Frakir na przegubie. - Biorąc jednak pod uwagę metafizyczną politykę, w obecnej sytuacji wolałbym raczej tego nie próbować.
      - Wywnioskowałem to z kolorów tych wszystkich minerałów w skałach - wyjaśnił. - To, co zostawiliśmy za sobą, było raczej monochromatyczne. Oczywiście, sceneria guzik mnie obchodzi. Chcę tylko powiedzieć, że jeśli to prawda, odnieśliśmy coś w rodzaju zwycięstwa.
      Wskazałem ziemię.
      - Nie wyrwaliśmy się z sieci, dopóki mamy pod nogami świecącą ścieżkę.
      - A gdybyśmy zwyczajnie z niej teraz zeszli? - zaproponował, skręcił w prawo i zrobił krok.
      Stalaktyt zadygotał i runął na ziemię tuż przed nim. Minął go o jakieś trzydzieści centymetrów. Jurt w mgnieniu oka znalazł się przy mnie.
      - Naturalnie, szkoda by było nie sprawdzić, dokąd właściwie zmierzamy - stwierdził.
      - Tak to już jest z misjami. Nie wypada rezygnować.
      Maszerowaliśmy. Wokół nas nie działo się nic alegorycznego. Słowa i kroki odbijały się echem. W co wilgotniejszych grotach kapała woda. Lśniły minerały. Droga zdawała się lekko opadać.
      Nie wiem, jak długo szliśmy. Po pewnym czasie skalne komnaty nabrały cech geometrycznych - jakbyśmy regularnie przechodzili przez urządzenie do teleportacji, które przerzucało nas ciągle w te same jaskinie i korytarze. To zakłócało poczucie czasu. Taki efekt wywierają powtarzane wielokrotnie akcje.
      Nagle szlak poszerzył się i skręcił w lewo. Nareszcie jakaś odmiana. Jednak ta droga również wydawała się znajoma. Podążaliśmy za naszą linią światła przez mrok. Po chwili minęliśmy boczny tunel, na lewo. Jurt zajrzał tam i przyspieszył kroku.
      - Nie wiadomo, jaki potwór może się czaić w tych ciemnościach - stwierdził.
      - To prawda - przyznałem. - Ale nie martwiłbym się o to.
      - Dlaczego nie?
      - Chyba zaczynam rozumieć.
      - To może mi wytłumaczysz, o co chodzi?
      - Za długo by to trwało. Poczekaj. Niedługo się przekonamy.
      Minęliśmy następny boczny korytarz. Podobny, a jednak inny. Oczywiście...
      Przyspieszyłem, chcąc jak najprędzej poznać prawdę. Jeszcze jeden tunel. Ruszyłem biegiem...
      Następny...
      Jurt biegł obok mnie, a wokół rozbrzmiewały echa. Przed nami. Już wkrótce.
      Kolejny zakręt.
      Wtedy zwolniłem, ponieważ korytarz prowadził dalej, ale nasz szlak już nie. Skręcał w lewo i znikał pod ciężkimi, okutymi drzwiami. Sięgnąłem w prawo, gdzie w ścianie powinien tkwić hak. Znalazłem go, zdjąłem zawieszony tam klucz. Wsunąłem do zamka, przekręciłem, wyjąłem i odwiesiłem na miejsce.
      Nie podoba mi się tutaj, szefie, poinformowała Frakir.
      Wiem.
      - Wygląda na to, że wiesz, co robisz - zauważył Jurt.
      - Owszem - przyznałem. - W pewnych granicach - dodałem widząc, że drzwi otwierają się na zewnątrz zamiast do środka.
      Chwyciłem wielką klamkę po lewej stronie i pociągnąłem.
      - Możesz mi powiedzieć, gdzie trafimy? - zapytał. Wielkie drzwi zgrzytnęły i poruszyły się wolno. Cofnąłem się.
      - To wszystko jest zadziwiająco podobne do jaskiń Kolviru pod Zamkiem Amber - wyjaśniłem.
      - Świetnie - burknął. - A co znajdziemy za drzwiami?
      - Przypomina to wejście do komory, gdzie mieści się Wzorzec Amberu.
      - Cudownie. Pewno zmienię się w kłąb dymu, jak tylko przekroczę próg.
      - Ale nie jest identyczne - mówiłem dalej. - Suhuy oglądał Wzorzec, zanim spróbowałem przejścia. Nie zaszkodziło mu to.
      - Nasza matka przeszła Wzorzec.
      - Tak, to prawda. Moim zdaniem Wzorzec przejść może każdy w Dworcach, kto ma odpowiednie pochodzenie. I na odwrót, w przypadku Logrusu i moich krewnych z Amberu. Legenda głosi, że w dalekiej i mglistej przeszłości wszyscy byliśmy spokrewnieni.
      - Dobra. Wejdę z tobą. Jest tam dość miejsca, żeby się poruszać, nie dotykając go?
      - Tak.
      Odciągnąłem drzwi do końca, oparłem się o nie i spojrzałem. To było to: nasz lśniący szlak urywał się kilka centymetrów za progiem.
      Nabrałem tchu, a wypuszczając go mruknąłem pod nosem krótkie przekleństwo.
      - Co jest? - Jurt spróbował zajrzeć obok mnie.
      - Nie to, czego się spodziewałem. Odsunąłem się i odsłoniłem mu widok. Przyglądał się przez kilka sekund.
      - Nie rozumiem - wyznał.
      - Ja chyba też nie za bardzo - odparłem. - Ale zamierzam się przekonać.
      Wkroczyłem do komory, a tuż za mną Jurt. To nie był znany mi Wzorzec. A raczej był i nie był równocześnie. Przebiegał według ogólnego układu Wzorca Amberu, ale był pęknięty. W kilku miejscach linie zostały wymazane, zniszczone, czy w jakiś sposób usunięte... a może nigdy nie wykreślone jak należy. Ciemne zwykle pola między liniami tu były jasne, błękitnobiałe, same linie zaś czarne. Wyglądało to, jakby coś wyssało esencję z diagramu i nasyciło nią całe pole. Po jasnych obszarach przebiegały wolno fale blasku.
      A poza tym wszystkim była jeszcze jedna zasadnicza różnica: Wzorzec w Amberze nie miał pośrodku kręgu płomieni, a w nim kobiety - martwej, nieprzytomnej albo zaczarowanej.
      Tą kobietą, naturalnie, musiała być Coral. Zrozumiałem to natychmiast, choć prawie minutę musiałem czekać, nim zobaczyłem wśród płomieni jej twarz.
      Patrzyłem w skupieniu, a wielkie drzwi zamknęły się za nami. Jurt stał nieruchomo.
      - Klejnot wyraźnie nad czymś pracuje - odezwał się po długiej chwili. - Powinieneś zobaczyć swoją twarz w jego świetle.
      Zerknąłem w dół; Klejnot pulsował krwawo. Nie zauważyłem jego nagłej aktywności pomiędzy blaskiem ognistego kręgu a niebieskobiałym migotaniem, na którym wykreślony był Wzorzec.
      Podszedłem o krok bliżej, czując falę chłodu, podobną do wysyłanej przez czynny Atut. Z pewnością miałem przed sobą jeden z Pękniętych Wzorców, o jakich wspominała Jasra... przedstawiający którąś z dróg inicjacji jej i Julii. Dotarłem zatem do jakiegoś wczesnego cienia, w pobliżu samego Amberu. Myśli pędziły mi przez głowę w szaleńczym tempie.
      Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że Wzorzec może mieć świadomość. Wniosek, że także Logrus jest świadomy, wydawał się całkiem logiczny. Sam pomysł zrodził się w chwili, gdy Coral pokonała Wzorzec i poprosiła, by wysłał ją tam, gdzie powinna się znaleźć. Uczynił to i przeniósł ją właśnie tutaj, a jej stan tłumaczył, czemu nie mogłem jej dosięgnąć przez Atut. Kiedy po jej zniknięciu zwróciłem się do Wzorca, on - jakby dla zabawy, uznałem wtedy - przerzucił mnie z jednego końca sali na drugi, najwyraźniej aby przekonać o własnej świadomości.
      I nie był zwyczajnie świadomy, uznałem, podnosząc Klejnot i spoglądając w jego głębie. Był też sprytny. Ponieważ obrazy w kamieniu pokazywały mi, co powinienem zrobić. Było to coś, na co w innych okolicznościach bym się nie zgodził. Skoro opuściłem już tę dziwną krainę, przez którą prowadziła mnie ścieżka, wyjąłbym teraz Atut i ktoś zabrałby mnie stąd jak najszybciej. Albo nawet przywołałbym obraz Logrusu, żeby rozstrzygnęli to między sobą, gdy ja wymknąłbym się przez Cień. Ale Coral spała w kręgu ognia pośrodku Pękniętego Wzorca... Była jego zakładniczką. Musiał coś odkryć, kiedy go przechodziła, ułożył plan i sprowokował mnie.
      Chciał, żebym naprawił to konkretne jego odbicie, uzupełnił Pęknięty Wzorzec, przechodząc go z Klejnotem Wszechmocy. W ten sposób Oberon usunął skazę oryginału. Oczywiście, wywołało to wstrząs tak silny, że zginął podczas próby...
      Z drugiej strony, król naprawiał prawdziwy Wzorzec, podczas gdy ja miałem do czynienia tylko z odbiciem. Mój ojciec też przeżył kreację zastępczego Wzorca.
      Dlaczego ja?, zastanowiłem się. Czy dlatego, że byłem synem człowieka, który potrafił stworzyć nowy Wzorzec? Czy też miało to związek z faktem, że nosiłem w sobie obraz nie tylko Wzorca, ale i Logrusu? Czy po prostu byłem pod ręką i można mnie było zmusić? Wszystko naraz? Czy żadne z powyższych?
      - Co ty na to?! - zawołałem. - Odpowiesz mi?
      Poczułem ukłucie w brzuchu, zawrót głowy, komora zawirowała, zamgliła się, uspokoiła, a ja ponad rysunkiem Wzorca spojrzałem na Jurta i wielkie drzwi za jego plecami.
      - Jak to zrobiłeś?! - krzyknął.
      - To nie ja - odpowiedziałem.
      - Aha.
      Przesuwał się w prawo, aż dotarł do ściany. Nie oddalając się od niej, ruszył wzdłuż obwodu Wzorca, jakby bał się do niego zbliżyć i bał się oderwać od niego wzrok.
      Z tej strony lepiej widziałem Coral za płomiennym żywopłotem. Zabawne. Nie łączyły nas żadne uczucia. Nie byliśmy kochankami ani nawet szczególnie bliskimi przyjaciółmi. Poznaliśmy się całkiem niedawno, byliśmy razem na długim spacerze wokół, po i pod miastem i pałacem; zjedliśmy razem obiad, wypiliśmy parę drinków, pożartowaliśmy. Gdybyśmy znali się lepiej, odkrylibyśmy może, że się nie znosimy. Ale odpowiadało mi jej towarzystwo i uznałem, że chętnie poznam ją bliżej. Czułem się też w pewien sposób odpowiedzialny za jej obecne położenie, do którego doprowadziła moja lekkomyślność. Innymi słowy, Wzorzec trzymał mnie w garści. Musiałem go naprawić, jeśli chciałem uwolnić Coral.
      Płomienie skinęły w moją stronę.
      - Paskudny numer - powiedziałem głośno.
      Płomienie skinęły znowu.
      Badałem Pęknięty Wzorzec. Prawie cała moja wiedza o tym zjawisku pochodziła z rozmowy z Jasrą. Pamiętałem, że podczas inicjacji uczniowie przechodzą przez obszary pomiędzy liniami. Tymczasem Klejnot nakazywał mi iść po liniach, jak na prawdziwym Wzorcu. To rozsądne, biorąc pod uwagę opowieść mojego ojca. Powinno to doprowadzić do wytyczenia właściwych ścieżek przez szczeliny. Nie zależało mi przecież na byle jakiej, międzyliniowej inicjacji.
      Jurt obszedł tamten koniec Wzorca, skręcił i ruszył w moją stronę. Kiedy dotarł do przerwy w zewnętrznej linii, światło popłynęło ze szczeliny wprost ku niemu. Wyglądał przerażająco, kiedy dotknęło jego stopy. Wrzasnął i zaczął się rozpływać.
      - Stój! - krzyknąłem. - Albo możesz sobie szukać innego speca od naprawy Wzorców! Odtwórz go i daj mu spokój, bo tego nie zrobię! Nie żartuję.
      Niknąca noga Jurta wydłużyła się na powrót. Zalewająca jego ciało fala niebieskobiałego światła cofnęła się i blask przygasł. Z twarzy mojego brata zniknął wyraz bólu.
      - Wiem, że jest upiorem Logrusu - powiedziałem. - I został ukształtowany na podobieństwo najmniej lubianego z moich krewnych. Ale zostaw go w spokoju, ty sukinsynu, bo cię nie przejdę! Zostaniesz z Coral i zostaniesz pęknięty!
      Światło popłynęło przez skazę z powrotem i wszystko wyglądało tak jak przed chwilą.
      - Żądam obietnicy - oznajmiłem. Gigantyczny słup ognia wystrzelił z Pękniętego Wzorca aż do sklepienia komory i opadł.
      - Uznaję to za zgodę. Płomienie skinęły.
      - Dzięki - usłyszałem szept Jurta.
Strona główna
Indeks