Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
Zelazny Roger - Znak Chaosu - Rozdział 09
Szedłem o krok za Lukiem, kilka metrów z lewej strony, utrzymując równe tempo z maszerującym po prawej Julianem. Pochodnia, którą niosłem, była wielka - prawie dwa metry smolistego drewna, zaostrzonego na końcu dla łatwiejszego wbicia w ziemię. Trzymałem ją w wyciągniętej ręce, gdyż oleiste płomienie kołysały się i strzelały na wszystkie strony, zgodnie z kapryśnymi podmuchami wiatru. Ostre, lodowate płatki padały mi na policzki, czoło, dłonie; niektóre czepiały się brwi i rzęs. Mrugałem gwałtownie, gdy żar pochodni roztapiał je i woda ściekała mi do oczu. Sucha trawa pod nogami chrzęściła i kruszyła się przy każdym kroku. Wprost przed sobą widziałem zbliżające się wolno dwie inne pochodnie i niewyraźną postać idącego między nimi człowieka. Zamrugałem czekając, aż płomień jednej czy drugiej z nich pozwoli mi lepiej się przyjrzeć. Raz tylko miałem do tego okazję, bardzo krótko, przez Atut. Jeszcze w Arbor House. W blasku ognia jego włosy wydawały się złociste, nawet miedziane; pamiętałem jednak, że w świetle dziennym były popielatoblond. Oczy, przypomniałem sobie, miał zielone, choć teraz nie mogłem tego dostrzec. Po raz pierwszy jednak zobaczyłem, że jest wysoki... albo wybrał sobie bardzo niskich towarzyszy. Wtedy był sam i nie miałem go z kim porównać. Kiedy sięgnął do niego blask naszych pochodni, dostrzegłem, że ma na sobie ciężką, zieloną kurtę bez rękawów i kołnierza, a pod spodem coś czarnego i też ciężkiego, z rękawami wsuniętymi w zielone rękawice. Spodnie były czarne, podobnie jak wysokie buty; płaszcz czarny, obszyty szmaragdową zielenią, która odbijała światło, kołysząc się w zmiennych, oleistych pejzażach żółci i czerwieni. Na łańcuchu na szyi nosił ciężki, okrągły medalion, chyba złoty. I chociaż nie mogłem rozróżnić szczegółów, byłem pewien, że przedstawia Lwa rozrywającego Jednorożca. Stanął o dziesięć - dwanaście kroków przed Lukiem, który zatrzymał się o sekundę po nim. Dalt machnął ręką i jego ludzie wbili w ziemię końce pochodni. Julian i ja zrobiliśmy to samo i stanęliśmy obok, jak tamci. Wtedy Dalt skinął Luke'owi głową i obaj ruszyli do przodu. Spotkali się pośrodku utworzonego przez płomienie kwadratu. Chwycili się za prawe przedramiona, spojrzeli sobie w oczy. Luke stał tyłem do mnie, ale widziałem twarz Dalta. Nie zdradzała żadnych emocji, ale wargi już się poruszały. Nie słyszałem ani słowa - z powodu wiatru i tego, że umyślnie mówili cicho. Przynajmniej mogłem w końcu ocenić wzrost Dalta. Luke miał jakieś metr osiemdziesiąt pięć, a Dalt był od niego wyższy o pięć, może dziesięć centymetrów. Zerknąłem na Juliana, ale nie patrzył w moją stronę. Zastanawiałem się, ile par oczu obserwuje nas w tej chwili z obu stron.
Julian nigdy nie był osobą odpowiednią dla sprawdzania reakcji emocjonalnych. Po prostu przyglądał się rozmawiającym, obojętnie i nieruchomo. Przyjąłem tę samą postawę. Mijały minuty. Padał śnieg.
Po długiej chwili Luke odwrócił się i ruszył ku nam.
Dalt zbliżył się do jednego ze swoich ludzi. Luke zatrzymał się między nami, a Julian i ja podeszliśmy do niego.
- Co się dzieje? - spytałem.
- Znalazłem chyba sposób rozwiązania tej sprawy bez wojny.
- Świetnie. Co mu sprzedałeś?
- Pomysł, żeby stoczył ze mną pojedynek, który zdecyduje, co będzie dalej.
- Rany boskie, Luke! - zawołałem. - Ten facet to zawodowiec. I z pewnością odziedziczył nasz dający siłę pakiet genów. Od lat żyje na polu walki. Jest w formie, jest cięższy od ciebie i ma większy zasięg rąk.
Luke wyszczerzył zęby.
- Może będę miał szczęście - odpowiedział. Spojrzał na Juliana. - Jeśli przekażesz ludziom wiadomość, żeby nie atakowali, kiedy zaczniemy, tamta strona też się nie ruszy.
Julian popatrzył na jednego z towarzyszy Dalta, który zawrócił właśnie do obozowiska. Potem odwrócił się i wykonał kilka gestów. Po chwili z ukrycia wynurzył się jakiś człowiek i pobiegł w naszą stronę.
- Luke - przekonywałem. - To szaleństwo. Jest tylko jeden sposób, żebyś wygrał: wziąć Benedykta na sekundanta, a potem złamać nogę.
- Merle, daj spokój. To sprawa między Daltem a mną. Zgoda?
- Mam parę świeżych zaklęć - powiedziałem. - Poczekam, aż zaczniecie, i w odpowiedniej chwili uderzę. Będzie wyglądało, jakbyś ty go pokonał.
- Nie - rzekł. - To naprawdę sprawa honorowa. Nie wolno ci się wtrącać.
- No dobrze. Jeśli tego sobie życzysz.
- Poza tym, nikt nie zginie - dodał. - Żaden z nas w tej chwili tego nie pragnie. To część umowy. Żywi zbyt jesteśmy dla siebie cenni. Żadnej broni. Czysta walka, mano a mano.
- A na czym właściwie polega ta umowa? - zapytał Julian.
- Jeśli Dalt spierze mi tyłek, będę jego więźniem. Wycofa swoje siły, a ja będę mu towarzyszył.
- Zwariowałeś, Luke! - krzyknąłem. Julian spojrzał na mnie gniewnie.
- Mów dalej - poprosił.
- Jeśli wygram, on będzie moim jeńcem. Wróci ze mną do Amberu czy gdziekolwiek zechcę go zabrać, a oficerowie ewakuują wojsko.
- Jedyną gwarancją tej ewakuacji - zauważył Julian - jest ich przekonanie, że będą zgubieni, jeśli tego nie zrobią.
- Oczywiście - zgodził się Luke. - Dlatego mu powiedziałem, że Benedykt czeka na obu skrzydłach, żeby go zmiażdżyć. Jestem pewien, że tylko dlatego zgodził się na pojedynek.
- Bardzo sprytnie - pochwalił Julian. - Niezależnie od wyniku, Amber wygrywa. A co próbujesz zyskać dla siebie, Rinaldo?
Luke uśmiechnął się.
- Pomyśl.
- Jest w tobie więcej, niż mi się wydawało, bratanku - przyznał Julian. - Stań po mojej prawej stronie, dobrze?
- Po co?
- Żeby mnie zasłonić, oczywiście. Muszę zawiadomić Benedykta, co się dzieje.
Luke przesunął się, a Julian wyjął swoje Atuty i wyszukał właściwy. Tymczasem dotarł goniec z naszego obozu; czekał na rozkazy. Julian schował wszystkie karty prócz jednej i nawiązał kontakt. Połączenie trwało około minuty, po czym przekazał gońcowi instrukcje i odesłał go z powrotem. Natychmiast wrócił do rozmowy przez
Atut. Kiedy wreszcie skończył mówić i słuchać, nie schował karty do kieszeni; trzymał ją ukrytą w dłoni. Zrozumiałem, że nie zrywa kontaktu, by Benedykt przez cały czas wiedział, co powinien robić. Luke zdjął i oddał mi pożyczony płaszcz.
- Potrzymaj, póki nie skończę - poprosił.
- Dobra. - Wziąłem okrycie. - Powodzenia.
Uśmiechnął się i odwrócił. Dalt zbliżał się już do środka kwadratu.
Luke podszedł także. Stanęli obaj o kilka kroków od siebie. Dalt powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Odpowiedź Luke'a również zagłuszył wiatr.
Unieśli ręce. Luke stanął w pozycji boksera, a Dalt wyciągnął ramiona w stylu zapaśniczym. Luke wyprowadził pierwszy cios - może to był zwód, w każdym razie nie dotarł do celu - w twarz przeciwnika. Dalt odbił, cofnął się, Luke zaatakował i zadał dwa szybkie proste w tułów. Kolejny cios w twarz trafił na bok. Luke zaczął okrążać przeciwnika, wyprowadzając pojedyncze uderzenia. Dalt dwa razy poszedł do zwarcia, został odepchnięty. Po drugiej próbie strużka krwi pociekła mu z wargi. Jednak po trzeciej - przewrócił Luke'a na ziemię, chociaż nie zdążył go przygnieść, gdyż Luke odtoczył się na bok. Kiedy tylko się podniósł, spróbował kopnąć Dalta w prawą nerkę. Ten chwycił za kostkę i wyprostował się, przewracając go na plecy. Padając, Luke kopnął go wolną nogą w kolano, ale Dalt nie zwolnił chwytu. Przycisnął go do ziemi i zaczął wykręcać nogę. Luke pochylił się do przodu i skrzywiony z bólu zdołał oburącz złapać Dalta za nadgarstek i zerwać chwyt. Zgiął się wpół i rzucił do przodu, nie puszczając ręki; wstał na nogi, przesunął się pod ramieniem Dalta na prawo, obrócił i pchnął go twarzą w dół na ziemię. Wtedy zaatakował błyskawicznie: wykręcił przeciwnikowi ramię, przytrzymał prawą ręką, a lewą złapał za włosy.
Gdy jednak odciągnął głowę Dalta do góry - zamierzając, byłem tego pewien, uderzyć nią kilka razy o ziemię - zrozumiałem, że nic z tego. Dalt zesztywniał i zaczął przesuwać rękę do dołu. Prostował ją, mimo oporu Luke'a. Luke kilka razy bezskutecznie próbował pchnąć mu głowę do przodu. Było jasne, że jeśli rozluźni jedną lub drugą dłoń, wpadnie w kłopoty... a nie potrafił utrzymać chwytu. Dalt był po prostu za silny. Luke zrozumiał to; całym ciężarem rzucił mu się na plecy, przycisnął do ziemi i odskoczył. Nie był dostatecznie szybki - Dalt zdążył machnąć uwolnioną pięścią i trafił go w lewą łydkę. Luke potknął się. Dalt stanął na nogach i natychmiast uderzył. Potężny cios powalił Luke'a na plecy. Tym razem, gdy Dalt rzucił się na niego, Luke nie zdążył się odsunąć; zdołał tylko częściowo przekręcić tułów. Dalt wylądował ciężko, unikając wymierzonego w krocze powolnego kopnięcia kolanem. Luke nie uwolnił rąk na czas, by zablokować uderzenie w lewą szczękę. Upadł płasko na plecy. Potem jego prawa dłoń strzeliła w górę, trafiła Dalta w podbródek, a zakrzywione palce sięgnęły do oczu. Dalt cofnął głowę, a Luke drugą ręką jak młotem uderzył go w skroń. Cios sięgnął celu, ale Dalt odsuwał się już i nie wiem, czy uderzenie wywarło jakiś efekt. Luke oparł się na obu łokciach, uniósł, pochylił, walnął czołem w twarz Dalta - nie jestem pewien, w jakie miejsce - i opadł na plecy. Krew pociekła Daltowi z nosa; lewą ręką spróbował złapać Luke'a za szyję, a prawą, otwartą dłonią uderzył mocno w głowę. Dostrzegłem zęby Luke'a - chciał ugryźć przeciwnika, ale chwyt na szyi mu to uniemożliwił. Dalt zamachnął się znowu, lecz tym razem Luke lewą ręką zablokował cios, a prawą chwycił nadgarstek Dalta, by odciągnąć jego dłoń ze swojej szyi. Dalt prawą ręką minął blok i dołączył ją do lewej, oburącz ściskając leżącego za gardło. Kciuki szukały tchawicy.
Pomyślałem, że to już koniec. Ale prawa ręka Luke'a chwyciła nagle lewy łokieć Dalta, lewa przecięła oba przedramiona, łapiąc lewy nadgarstek, i Luke przekręcił ciało, wypychając łokieć do góry. Dalt upadł na lewo, Luke odtoczył się w prawo i poderwał na nogi, potrząsając głową. Tym razem nie ryzykował kopnięcia. Dalt wstawał już; wyciągnął ramiona, Luke uniósł pięści i znowu zaczęli krążyć wokół siebie.
Śnieg padał ciągle, wiatr przycichł i nabierał siły, czasami ciskając lodowate płatki prosto w twarze, innym razem pozwalając, by opadały w dół jak falująca kurtyna. Pomyślałem o żołnierzach wokół i zastanowiłem się, czy po zakończeniu walki znajdę się w samym środku pola bitwy. Benedykt czekał gdzieś, gotów szerzyć spustoszenie, ale ten fakt nie był szczególnie pocieszający... Choć oznaczał, że nasza strona prawdopodobnie zwycięży. Przypomniałem sobie, że jestem tutaj z własnego wyboru. - Dalej, Luke! - wrzasnąłem. - Rozgnieć go! Miało to nieoczekiwany efekt. Towarzysze Dalta natychmiast zaczęli do niego wykrzykiwać. Wiatr przycichł i nasze głosy musiały docierać do obozowisk, gdyż po chwili nadpłynęły fale dźwięków. Myślałem z początku, że to zwiastun dalekiej burzy i dopiero po chwili zrozumiałem, że to krzyki zachęty z obu stron. Tylko Julian stał milczący i nieprzenikniony.
Luke wciąż krążył wokół Dalta, zadawał pojedyncze ciosy, czasem próbował serii. Dalt odbijał je i usiłował złapać go za ręce. Obaj mieli pokrwawione twarze i obaj sprawiali wrażenie powolniejszych niż na początku. Domyśliłem się, że ucierpieli, chociaż trudno powiedzieć jak mocno. Na twarzy Dalta, wysoko na lewym policzku, dostrzegłem rozcięcie. Obaj byli opuchnięci.
Luke doprowadził do celu serię na korpus, ale nie wiem, czy ciosy były silne. Dalt przyjął je ze stoickim spokojem i znalazł dość energii, by zaatakować i przejść do zwarcia. Luke nie zdążył odskoczyć i dał się wciągnąć w klincz. Obaj próbowali kopnięć kolanami, obaj zablokowali biodrami. Splatali ręce i przekręcali tułowie. Dalt szukał pewniejszego chwytu, a Luke bronił się, starając uwolnić ramię i zadać cios. Obaj kilka razy spróbowali uderzyć z czoła albo przydepnąć stopę przeciwnika, ale obaj uniknęli tych ataków. Wreszcie Luke zdołał podciąć Dalta i powalił go na plecy.
Przyciskając kolanem, natychmiast wyprowadził lewy sierpowy i od razu powtórzył z prawej. Próbował kolejnego lewego, ale Dalt chwycił pięść, poderwał się i przewrócił go na ziemię. Skoczył na niego, z twarzą zmienioną w maskę błota i krwi. Luke zdołał jakoś uderzyć go poniżej serca, ale cios nie powstrzymał prawej pięści Dalta, która jak spadający głaz runęła na szczękę leżącego. Dalt poprawił niezbyt silnym prawym sierpowym, przerwał dla nabrania tchu i wyprowadził potężny lewy. Głowa Luke'a opadła na bok; przestał się ruszać.
Dalt klęczał nad nim, dysząc jak zmęczony pies. Wpatrywał się w jego twarz, a prawa pięść drżała mu lekko, jakby rozważał kolejny cios.
Lecz nic się nie stało. Trwali w takiej pozycji przez dziesięć, może piętnaście sekund, wreszcie Dalt wyprostował się powoli, zsunął na lewą stronę Luke'a i wstał ostrożnie. Chwiał się przez moment, wreszcie stanął wyprostowany.
Czułem niemal smak śmiercionośnego zaklęcia, które niedawno zawiesiłem. Tylko kilka sekund potrzebowałem, by go dobić, i nikt nie wiedziałby na pewno, od czego umarł. Nie byłem jednak pewien, co by się stało, gdyby on także padł w tej chwili. Czy obie strony ruszyłyby do ataku? Zresztą, nie to mnie w końcu powstrzymało ani też nie mój humanitaryzm. Powstrzymały mnie słowa Luke'a: „To naprawdę sprawa honorowa. Nie wolno ci się wtrącać". I jeszcze: „Nikt nie zginie... Żywi zbyt jesteśmy dla siebie cenni".
W porządku. Nadal nie grały trąby i nikt nie ruszał do szturmu. Wszystko może się jeszcze zakończyć zgodnie z umową. Tak chciał Luke. Nie będę się mieszał.
Dalt przyklęknął i spróbował podnieść pokonanego z ziemi. Puścił od razu i przywołał swoich dwóch towarzyszy, by go zanieśli. Potem wyprostował się i spojrzał w oczy Juliana.
- Wzywam cię, byś dopełnił reszty naszej umowy - powiedział głośno.
Julian lekko skinął głową.
- Uczynimy to, jeśli i ty spełnisz warunki - odparł. - Do świtu masz wycofać swoich ludzi.
- Odchodzimy natychmiast - rzekł Dalt i odwrócił się.
- Dalt! - krzyknąłem. Obejrzał się.
- Nazywam się Merlin - oznajmiłem. - Spotkaliśmy się już, chociaż nie wiem, czy to pamiętasz.
Pokręcił głową.
Wyciągnąłem prawą rękę i wypowiedziałem najbardziej bezużyteczne, a przy tym najbardziej efektowne z moich zaklęć. Grunt wybuchł przed nim, zasypując go żwirem i ziemią. Cofnął się i otarł twarz, potem spojrzał na odsłonięty nierówny dół.
- To będzie twój grób - powiedziałem. - Jeśli Luke zginie.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Następnym razem cię zapamiętam - obiecał, odwrócił się i ruszył do swojego obozu za ludźmi niosącymi Luke'a.
Julian obserwował mnie w milczeniu. Po chwili wyrwał z ziemi pochodnię. Zrobiłem to samo. Obaj zawróciliśmy drogą, którą tu przyszliśmy.
Później, w swoim namiocie, Julian zauważył:
- To rozwiązuje jeden z problemów. Być może oba.
- Być może.
- Kończy sprawę z Daltem. Benedykt zawiadamia, że zwijają już obóz.
- Myślę, że jeszcze go zobaczymy.
- Jeśli przyprowadził najlepszą armię, jaką potrafił zebrać, nie będzie to miało znaczenia.
- Czy nie odniosłeś wrażenia, że była to naprędce zorganizowana ekspedycja? - spytałem. - Myślę, że zbierał swe siły w wielkim pośpiechu. Wniosek z tego, że nie miał zbyt wiele czasu.
- Pewnie masz rację. Ale naprawdę ryzykował.
- I wygrał.
- Tak, wygrał. A ty na końcu nie powinieneś okazywać mu swojej mocy.
- Dlaczego?
- Jeśli kiedykolwiek się spotkacie, przeciwnik będzie ostrożniejszy.
- Przyda mu się takie ostrzeżenie.
- To człowiek przyzwyczajony do ryzyka. Kalkuluje i działa. Cokolwiek o tobie pomyśli, nie zmieni teraz swych planów. Poza tym, Rinalda też jeszcze zobaczysz. On jest taki sam. Rozumieją się nawzajem.
- Może masz rację...
- Na pewno.
- Gdyby ta walka skończyła się inaczej, myślisz, że jego armia powstrzymałaby się od ataku? Julian wzruszył ramionami.
- Wiedział, że moja się nie ruszy, gdy on wygra, ponieważ był pewien, że ja na tym zyskam. To wystarczyło.
Kiwnąłem głową.
- Przepraszam cię - powiedział. - Ale muszę zdać sprawę Vialle. Kiedy skończymy, pewnie będziesz chciał się przeatutować?
- Tak.
Wyjął kartę i zajął się swoimi sprawami. A ja zacząłem się zastanawiać, nie pierwszy raz zresztą, co właściwie czuje Vialle podczas atutowego kontaktu. Osobiście zawsze widzę drugą osobę, a wszyscy znajomi twierdzą, że oni także. Ale Vialle, jak rozumiem, jest niewidoma od urodzenia. Nieuprzejmie byłoby ją pytać, poza tym przyszło mi do głowy, że jej tłumaczenie nie miałoby sensu dla widzącego. Pewnie nigdy się tego nie dowiem.
Gdy Julian rozmawiał, ja zacząłem myśleć o przyszłości. Niedługo będę się musiał zająć Maską i Jurtem, a teraz wyglądało na to, że Luke mi nie pomoże. Czy naprawdę chcę posłuchać jego rady i przekonać Jasrę do sojuszu? Czy zyski okażą się warte ryzyka? Ale czy sam sobie poradzę? Może powinienem znaleźć drogę do tego dziwnego baru i wypożyczyć stamtąd Dżabbersmoka? Albo miecz migbłystalny? Albo jedno i drugie... A może...
Usłyszałem swoje imię i myśli powróciły do chwili obecnej i obecnych problemów. Julian tłumaczył coś Vialle, ale wiedziałem, że nie ma wiele do tłumaczenia. Dlatego wstałem, przeciągnąłem się i przywołałem Logrusowy Wzrok.
Kiedy skierowałem spojrzenie tuż przed Juliana, wyraźnie widziałem jej mglistą postać. Siedziała w tym samym twardym fotelu, w jakim widziałem ją poprzednio. Ciekawe, czy czekała tam przez cały czas, czy właśnie wróciła. Miałem nadzieję, że znalazła wolną chwilę, by wrócić na przyjęcie i zjeść deser, którego ja nawet nie spróbowałem.
Julian obejrzał się na mnie.
- Jeśli jesteś gotów, Vialle cię przerzuci - oświadczył.
Podszedłem do niego, gasząc po drodze Wzrok Logrusu. Uznałem, że lepiej nie doprowadzać do zbyt bliskiego kontaktu sił Logrusu i Wzorca. Dotknąłem karty i obraz Vialle wyostrzył się nagle. Po chwili nie był to już obraz.
- Kiedy zechcesz - powiedziała, wyciągając rękę. Ująłem delikatnie jej dłoń.
- Na razie, Julianie - rzuciłem, robiąc krok naprzód.
Nie odpowiedział. A jeśli nawet, ja nie usłyszałem.
- Nie chciałam, by wydarzenia tak się potoczyły - oświadczyła natychmiast, nie wypuszczając mojej ręki.
- Nikt nie mógł tego przewidzieć.
- Luke wiedział - odparła. - Teraz wszystko nabiera sensu. Te jego drobne uwagi... Od samego początku planował wyzwanie Dalta.
- Chyba tak - przyznałem.
- On o coś gra. Chciałabym wiedzieć o co.
- Nie potrafię ci pomóc - stwierdziłem. - Nic mi o tym nie mówił.
- Ale to z tobą nawiąże kontakt - oświadczyła. - Zawiadom mnie natychmiast, kiedy tylko się odezwie.
- Oczywiście - zgodziłem się. Puściła moją dłoń.
- Wydaje mi się, że na razie powiedzieliśmy już sobie wszystko.
- Vialle - zacząłem. - Jest jeszcze pewna sprawa, o której powinnaś chyba wiedzieć.
- Doprawdy?
- Chodzi o Coral i jej nieobecność podczas kolacji.
- Mów dalej.
- Wiesz z pewnością, że zabrałem ją na przechadzkę po mieście.
- Wiem - przytaknęła.
- Trafiliśmy w końcu na sam dół, do komory Wzorca. Powiedziała, że chce go zobaczyć.
- Jak wielu naszych gości. Trzeba samemu osądzić, czy należy ich tam zaprowadzić. Często ich ciekawość słabnie, kiedy dowiadują się o schodach.
- Uprzedziłem ją - powiedziałem. - Ale to jej nie zniechęciło. A kiedy byliśmy już na miejscu, postawiła stopę na Wzorcu...
- Nie! - krzyknęła Vialle. - Powinieneś lepiej na nią uważać! Przy wszystkich problemach z Begmą... jeszcze to! Gdzie ciało?
- Dobre pytanie - przyznałem. - Nie mam pojęcia. Ale żyła, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Widzisz, Coral oświadczyła, że jej ojcem był Oberon. A potem zaczęła przejście. Kiedy doszła do końca, kazała się gdzieś przenieść. A teraz jej siostra się niepokoi. Wie, że wychodziliśmy razem. Przez całą kolację wypytywała mnie, gdzie się podziała Coral.
- Co jej powiedziałeś?
- Że zostawiłem ją podziwiającą piękno pałacu i że pewnie spóźni się na kolację. Czas jednak płynął i Nayda niepokoiła się coraz bardziej. Musiałem obiecać, że jeśli Coral nie wróci, wieczorem pomogę jej szukać. Wolałem nie mówić, co się naprawdę wydarzyło, bo nie chciałem poruszać kwestii pochodzenia Coral.
- To zrozumiałe - przyznała. - Ojej... Czekałem, ale milczała. Czekałem dalej. Wreszcie...
- Nie wiedziałam o begmańskim romansie zmarłego króla - powiedziała. - Dlatego trudno mi ocenić reakcję na jego ujawnienie. Czy Coral wspomniała, na jak długo się wybiera? A przy okazji, czy zapewniłeś jej jakiś sposób powrotu?
- Dałem jej swój Atut - wyjaśniłem. - Ale jeszcze się nie kontaktowała. Zrozumiałem, że zamierza wrócić dość szybko.
- To poważna sprawa - uznała Vialle. - Nie tylko
z oczywistych powodów. Jakie wrażenie zrobiła na tobie Nayda?
- Rozsądna dziewczyna - stwierdziłem. - Wydaje się, że dość mnie lubi. Vialle zamyśliła się.
- Jeśli wiadomość o tym dotrze do Orkuza, uzna, że trzymamy jego córkę jako zakładniczkę, aby zagwarantować sobie jego właściwe zachowanie podczas negocjacji, jakich może wymagać rozwój sytuacji w Kashfie.
- Masz rację. Nie pomyślałem o tym.
- On pomyśli. Ludziom przychodzą do głowy takie rzeczy, kiedy prowadzą z nami interesy. Musimy zatem zyskać na czasie i znaleźć ją, zanim to wszystko zacznie wyglądać podejrzanie.
- Rozumiem.
- Przypuszczam, że pośle kogoś do jej komnaty... jeśli już tego nie zrobił. Zechce sprawdzić, dlaczego nie była obecna na przyjęciu. Jeśli jakoś mu to teraz wyjaśnimy, będziesz miał całą noc, by ją odszukać.
- Jak?
- Ty jesteś czarodziejem. Wymyśl coś. A na razie... mówiłeś, że Nayda jest sympatyczna?
- Bardzo.
- To dobrze. Najlepszym rozwiązaniem będzie chyba uzyskanie od niej pomocy. Ufam, że będziesz taktowny i załatwisz tę sprawę możliwie delikatnie...
- Naturalnie... - zacząłem.
- ...ze względu na jej niedawną chorobę - kontynuowała. - Tego tylko nam trzeba, żeby druga córka dostała ataku serca.
- Chorobę? - zdziwiłem się. - Nic o tym nie mówiła.
- Wspomnienia wciąż są pewnie bolesne. Jak słyszałam, przez długi czas była bliska śmierci. Dopiero niedawno wróciła do zdrowia i uparła się, by towarzyszyć ojcu w tej misji. To on mi o tym opowiedział.
- Przy kolacji sprawiała wrażenie zupełnie zdrowej - wtrąciłem niepewnie.
- I tak powinno być nadal. Idź do niej zaraz, możliwie dyplomatycznie poinformuj, co zaszło, i spróbuj namówić, żeby tuszowała nieobecność siostry, póki jej nie odnajdziesz. Oczywiście, istnieje ryzyko, że ci uwierzy i pobiegnie wprost do Orkuza. Może wykorzystasz jakieś zaklęcie, by do tego nie dopuścić. Ale moim zdaniem nie mamy innego wyboru. Powiedz, jeśli się mylę.
- Nie mylisz się.
- Więc proponuję, żebyś wziął się do dzieła... i zawiadom mnie natychmiast, gdyby wystąpiły jakieś problemy lub odniósłbyś jakieś sukcesy... niezależnie od pory.
- Już idę - oświadczyłem.
Wybiegłem w pośpiechu z komnaty, ale stanąłem zaraz za progiem. Przyszło mi do głowy, że choć ogólnie wiem, w której części pałacu zakwaterowano begmańską delegację, to nie mam pojęcia, w którym pokoju mieszka Nayda. Nie chciałem wracać i pytać Vialle; głupio bym wyglądał, że nie ustaliłem tego przy kolacji.
Straciłem prawie dziesięć minut, nim znalazłem kogoś ze służby pałacowej, kto potrafił mi wskazać drogę - uśmiechając się przy tym znacząco. Ruszyłem dziarsko i wkrótce stałem przed drzwiami Naydy.
Przyczesałem palcami włosy, otrzepałem spodnie i kurtkę, wytarłem buty o nogawki, nabrałem tchu, uśmiechnąłem się, wypuściłem powietrze i zapukałem.
Drzwi otworzyły się po kilku sekundach. W progu stanęła Nayda. Uśmiechnęła się także i odstąpiła na bok.
- Wejdź - powiedziała.
- Spodziewałem się pokojówki - zauważyłem. - Zaskoczyłaś mnie.
- Oczekiwałam cię, więc wcześniej wysłałam ją do łóżka.
Przebrała się w strój, który przypominał szary dres z czarną szarfą. Na nogach miała czarne pantofle. Usunęła większą część makijażu, a włosy ściągnęła mocno do tyłu i przewiązała czarną wstążką. Wskazała mi sofę, ale nie siadałem.
Lekko chwyciłem je za ramię i spojrzałem w oczy. Przysunęła się.
- Jak się czujesz? - spytałem.
- Sprawdź - odparła cicho.
Nie mogłem sobie pozwolić na westchnienie. Obowiązek wzywał. Objąłem ją, przyciągnąłem do siebie i pocałowałem. Trwałem w takiej pozycji przez kilka sekund, potem odsunąłem się i znów uśmiechnąłem.
- Według mnie świetnie. Posłuchaj: nie wspomniałem ci o kilku sprawach...
- Może usiądziemy? - zaproponowała. Wzięła mnie za rękę i pociągnęła na sofę.
Vialle nakazała mi zachowywać się dyplomatycznie, więc nie stawiałem oporu. Nayda natychmiast wróciła do objęć i zaczęła stosować pewne udoskonalenia. Do diabła! A ja miałem ją skłonić, żeby wyszła i kryła dla mnie nieobecność Coral. Jeśli się zgodzi, z rozkoszą przykryję ją później. I zgodzę się na dowolne inne ciekawe pozycje, które preferują Begmanie. Lepiej poprosić zaraz, uznałem. Za parę minut rozmowa o siostrze będzie bardzo niedyplomatyczna. Miałem po prostu zły dzień, jeśli chodzi o rozkład zajęć.
- Zanim przesadnie się tutaj zaangażujemy - zacząłem - muszę cię prosić o przysługę.
- Proś, o co chcesz - szepnęła.
- Obawiam się, że twoja siostra zjawi się z pewnym opóźnieniem - wyjaśniłem. - A nie chciałbym niepokoić waszego ojca. Nie wiesz, czy posłał kogoś do jej pokoju, czy może sam tam poszedł, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje?
- Nie sądzę. Zaraz po przyjęciu odszedł z Gerardem i panem Rothem. Chyba nie wrócił jeszcze do swojego apartamentu.
- Czy mogłabyś jakoś go przekonać, że Coral nie zginęła? I zyskać dla mnie trochę czasu na poszukiwania? Sprawiała wrażenie rozbawionej.
- A te rzeczy, o których mi nie wspomniałeś...?
- Jeśli zrobisz to dla mnie, wszystko ci opowiem. Przesunęła końcem palca wzdłuż mojej szczęki.
- Dobrze - zgodziła się. - Umowa stoi. Nie odchodź.
Wstała, przeszła przez pokój i zniknęła za progiem, zostawiając uchylone drzwi. Dlaczego od czasów Julii nie miałem żadnego przyjemnego, zwyczajnego romansu? Ostatnia kobieta, z którą się kochałem, była opanowana przez tego niezwykłego, zmieniającego ciała ducha. Teraz... Teraz najlżejszy z cieni padł na sofę, gdy sobie uświadomiłem, że wolałbym trzymać w ramionach Coral, nie jej siostrę. To śmieszne. Przecież znałem ją tylko pół dnia...
Chyba za dużo się działo od mojego powrotu. Stałem się nerwowy. Z pewnością o to chodzi.
Kiedy weszła, usiadła na sofie, ale teraz dzieliło nas co najmniej pół metra. Zachowywała się miło, choć nie próbowała wracać do naszego poprzedniego zajęcia.
- Sprawa załatwiona - oznajmiła. - Jeśli zapyta, otrzyma fałszywe informacje.
- Dzięki.
- Teraz twoja kolej - przypomniała. - Mów.
- Dobrze - zgodziłem się i zacząłem opowiadać o Coral i Wzorcu.
- Nie - przerwała. - Zacznij od początku.
- Co masz na myśli?
- Opisz mi cały dzień, od wyjścia z pałacu aż do waszego rozstania.
- To bez sensu - zaprotestowałem.
- Zrób mi przyjemność. Jesteś mi coś winien, pamiętasz?
- No dobrze - westchnąłem i zacząłem jeszcze raz. Udało mi się przemilczeć fragment z rozbijaniem stolika w kawiarni. Spotkanie w jaskiniach nad morzem próbowałem zbyć krótkim zdaniem, że obejrzeliśmy je i byliśmy zachwyceni. Przerwała mi jednak.
- Stop - rzuciła. - Coś pomijasz. Coś się zdarzyło w jaskiniach.
- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiłem się.
- To sekret, którego na razie wolę nie zdradzać - odparła. - Wystarczy, że mam sposób, by sprawdzić twoją prawdomówność.
- To nieistotne - zapewniłem ją. - Tylko zaciemni sprawę. Dlatego to opuściłem.
- Obiecałeś, że opowiesz o całym popołudniu.
- No dobrze - zgodziłem się. Przygryzła wargę, kiedy mówiłem o Jurcie i zombich. Potem nieświadomie zlizywała kropelki krwi.
- Jak masz zamiar z nim postąpić? - zapytała nagle.
- To już mój problem - odpowiedziałem. - Miałem ci opowiedzieć, co robiłem przez całe popołudnie, nie moje pamiętniki i plany przetrwania.
- Ja po prostu... Pamiętasz, zaproponowałam ci pomoc.
- Co to znaczy? Myślisz, że potrafisz załatwić dla mnie Jurta? Mam dla ciebie ciekawą wiadomość: praktycznie rzecz biorąc, w tej chwili jest kandydatem do boskości.
- Co masz na myśli, mówiąc „boskość"? Potrząsnąłem głową.
- Prawie całej nocy potrzebowałbym, żeby opowiedzieć ci tę historię szczegółowo. A nie mam tyle czasu, jeśli chcę zacząć szukać Coral. Pozwól, że skończę o Wzorcu. Zgoda?
- Mów.
Tak zrobiłem. Nie okazała najmniejszego zdziwienia wiadomością o pochodzeniu siostry. Chciałem zapytać o ten brak reakcji, ale powiedziałem sobie: do diabła z tym. Spełniła moją prośbę, a ja dotrzymałem obietnicy. Nie doznała ataku serca. A teraz pora się żegnać.
Zacząłem wstawać, a ona przysunęła się szybko i znów mnie objęła.
Przez chwilę odwzajemniałem jej uścisk.
- Naprawdę muszę już iść - oświadczyłem w końcu. - Coral może być w niebezpieczeństwie.
- Niech ją diabli wezmą. Zostań ze mną. Mamy ważniejsze sprawy do omówienia.
Zdumiała mnie jej gruboskórność, ale próbowałem tego nie okazywać.
- Mam wobec niej obowiązki - odparłem. - I lepiej będzie, jeśli wypełnię je zaraz.
- Dobrze. - Westchnęła. - W takim razie pomogę ci.
- Jak? - spytałem.
- Zdziwisz się - odparła. Zerwała się na nogi i uśmiechnęła krzywo.
Kiwnąłem głową, że zapewne ma rację.
Strona główna
Indeks