Blog literacki, portal erotyczny - seks i humor nie z tej ziemi
Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdział 30
Kaldaqowi śniło się, że sanitarka dwakroć musiała odpierać ataki wroga, nim
dotarła na wybrzeże, gdzie mieściło się okręgowe dowództwo Gromady. W majakach
widział walczącego Williama Dulaca. Aparatura medyczna migotała światełkami i
sączyła w głąb ciała komendanta kolejne życiodajne lekarstwa.
Jak przez mgłę usłyszał w pewnej chwili swój własny głos.
- Myślałem, że odrzucasz to wszystko. Myślałem, że idea walki z Ampliturami
jest ci z gruntu obca. Zawsze mówiłeś, że chcecie być równie cywilizowani jak
inne rasy w Gromadzie, że pragniesz powstrzymać swych pobratymców od boju.
- Owszem. Tak było. Ale w końcu poddałem się. A raczej włączyłem - uśmiechnął
się Will. - Męczyło mnie to, aż nie mogłem spokojnie pracować. Cały czas o tym
wszystkim myślałem.
- Jak to się stało?
- S'vanowie poprosili mnie o skomponowanie muzyki do filmu o walkach na
Vasarih. Najpierw nie chciałem, potem powiedziałem, że spróbuję. - Zamilkł na
chwilę. - Poszło jak po maśle. Muzyka sama rodziła się w głowie, od razu z
orkiestracją. Nie było nawet co poprawiać. Posłałem ją mojemu agentowi i
wyszedł z tego prawdziwy przebój. Ludzie do dziś nucą sobie główny temat.
Potem na jednym oddechu skończyłem sześcioczęściową symfonię, ponad godzina
muzyki. Miałem nawet dostać Grammę, ale przestało mnie to obchodzić.
Chciałem komponować dalej, jednak brakowało mi inspirującego doświadczenia.
Filmy to nie to samo. Prawdziwe arcydzieło wymaga osobistych doznań. No i
zapisałem się. A oni z miejsca mianowali mnie oficerem. Nie prosiłem o to, ale
wiesz co? Dobry jestem. Gdy byłem mały, dziadek zabierał mnie na polowania i
wiele pamiętam. Tutaj jest inaczej, ale nie aż tak bardzo. Poza tym jest
łatwiej. Nie poluję na ludzi, a przygotowywanie ataku to jak budowanie
napięcia w symfonii. Komponowanie nie różni się wiele od taktyki wojennej.
Zresztą myślę, że robię coś dobrego. Nawet walcząc czuję spokój. Nie ma już we
mnie rozterki. Może na tym polega bycie człowiekiem. Sam wiesz, że ciągle
słyszy się masę opinii.
- Nie wiem - szepnął słabo Kaldaq.
- No tak, przecież ty siedziałeś od lat na Kantarii. Ale ja już się
odnalazłem, przyjacielu. Walczę i wymyślam muzykę. To teraz jedno. Wielu
artystów robi tak samo. Coraz więcej. W boju czujesz, że żyjesz, to dopiero
jest inspiracja. Pewnie to chemia ciała. Gdybyś jeszcze powiedział mi, gdzie
stacjonuje Jaruselka...
- Nie żyje. Od ponad roku.
Will umilkł na długą chwilę.
- Przepraszam. Przykro mi. Nie wiedziałem.
- Zginęła na tej planecie - mruknął Kaldaq. - A ja nie mogłem jej pomóc, tylko
patrzyłem.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, skomponowałbym coś na jej cześć.
Wykorzystam tonacje z muzyki Massudów, aby i wam się spodobało.
Ludzie potrafili mówić o zmarłych z takim entuzjazmem... Inne rasy czciły
tylko żywych. A ludzie malowali, pisali, komponowali i rzeźbili dla utrwalenia
śmierci. Czemu tak ich fascynowała?
Ale uratowali mu życie.
Sen rozmył doznania. Oto znów Will. Pocieszający.
- Już nic nam nie grozi. Minęliśmy południowo-zachodni masyw. Niedługo
będziemy w bazie. Łóżko czeka już na ciebie w szpitalu.
Kaldaq ujrzał, że dookoła jego przyjaciela tłoczą się jakieś małe postacie.
Szczebiotały coś po swojemu. Człowiek spojrzał na Kaldaqa i przełączył
translator na massudzki.
- To Kantarianie. Ocaliliśmy ich wioskę i niektórzy chcieli
potem pójść z nami. Chcieli pomóc. Słyszałem, że to jakby przełom w stosunkach
z tubylcami. Wiesz, Kaldaq, gdyby nie ty, dalej walczylibyśmy miedzy sobą
zamiast ratować takich biedaków, jak ci tutaj.
Kaldaq zdołał obrócić głowę i przyjrzeć się smukłym Kantarianom skupionym
wkoło wysokiego Ziemianina. Byli prawie tego samego wzrostu, co Hivistahmowie
czy Leparowie.
Dziwny widok. Will uśmiechał się do nich. Czy rozumieli znaczenie uśmiechu?
Wpatrywali się w człowieka prawie z nabożeństwem.
To nie w porządku, pomyślał Kaldaq. Wszystkie istoty inteligentne są sobie
równe.
- Miły ludek, ci Kantarianie. - Will przeprosił tubylców, zamknął drzwi i
podszedł do koi Kaldaqa. Sanitarka zakołysała się lekko i komandor spojrzał
niespokojnie.
- To tylko prądy powietrzne. Ta paskudna tutejsza pogoda.
- Straszna. Nic tylko deszcz i wilgoć.
- Naszym ludziom to nie przeszkadza. S'vanowie mówią, że to za sprawą
niestabilnego klimatu Ziemi. Wiesz, przyzwyczajenie. Podobno na większości
światów jest pod tym względem aż za nudno. Tutaj czujemy się jak w domu.
- Jak ktokolwiek cywilizowany może uważać tę planetę za dom?
- Kantarianie tu mieszkają.
- Ale oni nie są cywilizowani.
- My też nie, zapomniałeś? Może dlatego tak dobrze się z nimi dogadujemy.
Kaldaq pomyślał znów o tym, gdy obudził się w wygodnym łóżku szpitala w Bazie
Centralnej. Prawie go nie bolało. Hivistahm przy aparaturze zakłapał zębami
widząc, że pacjent otwiera oczy.
- Jak długo tu leżę? - spytał Kaldaq.
- Prawie dziesięć dni, komandorze - odparł technik znad monitorów.
Łóżko zmieniło konfigurację, nadając Kaldaqowi pozycję siedzącą. Izolatka była
dość skromnie wyposażona, jak na rangę pacjenta.
- Czy jest w bazie pewien oficer z Ziemi? Nazywa się Will Dulac. Pewnie go nie
znasz, ale może spytałbyś w administracji?
- Nie ma takiej potrzeby, komandorze. - Hivistahm podał pacjentowi jakąś
pigułkę, którą ten posłusznie połknął. - Wszyscy znają Williama Dulaca.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Jest nowym dowódcą okręgu.
- Dowódcą okręgu - powtórzył skrajnie zdumiony Kaldaq.
- Właśnie. Od chwili przybycia na Kantarię Ziemianie wygrali już mnóstwo
bitew. Spychają Krygolitów coraz dalej. Słyszałem, że podobno przenikają też
za linie wroga i niszczą jego bazy, przecinają szlaki zaopatrzenia u stóp
południowego łańcucha.
- A co z moimi żołnierzami? Drugi i trzeci batalion, sektor południe.
- Ci, co przetrwali bitwę bez szwanku, są teraz z Ziemianami. Z tego co wiem,
poszli wszyscy na ochotnika. - Hivistahm gwizdnął. - Dziwnie układają się losy
wojowników. Czy to prawda, że w towarzystwie Ziemian Massudzi walczą lepiej?
- Nie miałem okazji się przekonać.
Technik prawie go nie słuchał.
- Pozostaje czekać. Niektórzy powiadają, że Ziemianie usuną wroga z Kantarii
jeszcze przed końcem roku.
- To niemożliwe - mruknął Kaldaq. - Tamci okopali się, umocnili, ich linie
zaopatrzenia są silnie bronione...
- Dla Ziemian to żadna przeszkoda - przerwał mu technik. Dziwny brak manier. -
To zrozumiałe, bo oni nie są cywilizowani. Widziałem filmy. To najdziksze
bestie lądowe, w dodatku inteligentne. Oto prawdziwi Ziemianie. Chociaż -
dodał po niejakim wahaniu - ich muzyka bywa całkiem miła. - Podwójne powieki
mrugnęły, oznaki specjalności na skafandrze błysnęły jasno w blasku
szpitalnych lamp.
- Powiedz mi coś.
- Jeśli tylko to wiem. - Technik zerknął na chronometr. Hivistahm miał
wyjątkowo długie paznokcie. Pewnie służyły mu do czegoś konkretnego.
- Co sądzisz o Ziemianach?
- Osobiście?
- Właśnie.
Technik zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Hivistahmowie
preferowali grupowe wyrażanie opinii. W końcu jednak się namyślił.
- Sam niewiele korzystam z ich obecności. Hołdują prymitywizmowi, pod każdym
niemal względem, chociaż sami upierają się przy tym, że ich kultura jest na
wysokim poziomie. Podziwiam ich umiejętności bojowe, bo sam takich nie
posiadam, i cieszę się, że walczą za mnie. - Wzdrygnął się wyraźnie. -
Ziemianie walczą i umierają za Hivistahmów i za ich światy.
- Co innego pcha ich do walki - skorygował Kaldaq.
- Ich osobliwa skłonność do gromadzenia dóbr jest powszechnie znana. To tylko
potwierdza ich status istot niecywilizowanych. Ale mnie to nie martwi. Ważne
że walczą i bronią wszystkich innych.
- Ale co myślisz o nich zupełnie prywatnie?
- Mało ich dotąd spotkałem - odparł technik z namysłem. - Tych paru okazywało
zawsze wdzięczność za każdą, nawet drobną przysługę. Zupełnie jakbym czynił im
wyjątkową uprzejmość, a przecież to moja praca. Ich otoczka cywilizacyjna jest
na tyle słaba, że sprawy tak normalne, jak udzielenie pomocy innej istocie,
jawią im się niezwykłymi. A prywatnie? Nie pragnę ich bliżej poznawać. Gdyby
zamknąć mnie w jednym pokoju z Ziemianinem, to chyba rychło zacząłbym kopać w
drzwi. Ale tutaj - wskazał na szpitalne otoczenie - spędzam większość czasu ze
swoimi. S'vanowie i O'o'yanowie nam pomagają. Podobnie Yula i Massudzi. Nie
przebywam wiele z Ziemianami.
- Zatem nie budzą twego niepokoju?
- A czemu by miało tak być?
- Bo walczą zajadle i ciągle zwyciężają. Bo tylko walczyć potrafią naprawdę
dobrze.
Wyłupiaste oczy spojrzały ze zdumieniem na Kałdaqa.
- Ależ ja się z tego cieszę, podobnie jak wszyscy Hivistahmowie.
Drzwi odsunęły się, wpuszczając O'o'yana. Różnił się od Hivistahma kolorem
skóry i kształtem czaszki oraz wielkością i postawą, ale poza tym podobieństwo
było uderzające.
- Praca na mnie czeka, komandorze. Niech pan odpoczywa. Jak dobrze pójdzie, to
za parę dni wyjdzie pan stąd na własnych nogach.
- Dziękuję - powiedział Kaldaq dość poprawnie po hivistahmsku. Technik znał
massudzki, ale to nic dziwnego, skoro ciągle miał do czynienia z pacjentami
Massudami. Kaldaq nigdy jednak nie słyszał jeszcze Hivistahma mówiącego po
angielsku. Ciekawe, czy nie opanowali nowego języka, czy nie chcieli się go
uczyć? Użycie translatorów pozwalało na zachowanie pewnego dystansu wobec
rannych ludzi.
Ten tutaj stwierdził, że podziwia ludzi, ale ich nie uwielbia. O'o'yanowie
mają zapewne podobne zdanie. Wyglądało na to, że tylko Massudzi potrafią
dzielić niektóre emocje z Ziemianami. Bo S'vanowie tylko udawali, bystry
obserwator wychwytywał to całkiem szybko. W gruncie rzeczy podzielali zdanie
Hivistahmów.
Kaldaq wracał do zdrowia i rozmyślał. Wciąż o tym samym. Wszystkim
odwiedzającym zadawał identyczne pytania. A zaglądali do niego uradowani
ocaleniem dowódcy oficerowie, i liczni Hivistahmowie, i jeszcze inni. Pewnego
razu zagadnął nawet sprzątającego izolatkę Lepara.
Tylko Will Dulac nie odwiedził go ani razu. Kierował natarciem na główne
pozycje Krygolitów w górach na wschodzie. Kaldaq zadowalał się tymi gośćmi,
których miał.
Zbeształ dwoje wyższych oficerów, którzy przybyli pogratulować bohaterowi z
doliny Takicohn. To oni przekazali mu wiadomość o przyznanym wyróżnieniu.
Kaldaq zaprotestował, przecież nie zasłużył, przegrał bitwę. Udany odwrót nie
był niczym szczególnym. Goście obrócili wszystko w żart. Stwierdzili, że
pacjent jest zbyt słaby, aby stawić skuteczny opór, i odczytali mu tekst
pochwały, która miała zostać włączona do kronik rodu. Nieco sfrustrowany
Kaldaq tym bardziej zapragnął dać wyraz dręczącym go ostatnio obawom.
- Musimy zrezygnować z pomocy ziemskich żołnierzy - powiedział i spróbował
przekonać do tej idei oboje oficerów.
Ale bez skutku. Goście wymienili zdumione spojrzenia a jeden, imieniem
Huswemak, przyjrzał się uważnie pacjentowi.
- Dlaczego? - spytał. - Nigdy jeszcze nie mieliśmy tak wspaniałych towarzyszy
broni. Już wygrali wiele bitew. Tutaj uratowali nas przed pewną klęską. Sam
widziałem, jak rzucili się na pilnie strzeżone umocnienia Krygolitów po to
jedynie, by uratować oddział Massudów.
- Ale oni nie walczą z tych samych powodów, co my. Nie są altruistami. -
Kaldaq poprawił się na łóżku. - Nie od razu to
pojąłem. Pewna Hivistahmka próbowała mnie kiedyś ostrzec, ale wtedy myślałem
tylko o pozyskaniu Ziemian i byłem ślepy na wszystko inne.
- Czyli na co? - spytała druga odwiedzająca, próbując zachować normalny ton
głosu. Najwyraźniej komandor nie wyszedł jeszcze z szoku pourazowego,
pomyślała.
- Że Ziemianie są dla nas potencjalnie równie groźni, jak dla Ampliturów.
- Musisz być bardzo zmęczony - mruknął uspokajająco Huswemak i już zaczął się
podnosić.
- Wiem, co mówię - odparł szorstko Kaldaq i oficerowi nie pozostało nic
innego, jak usiąść znowu.
- Ludzie uderzyli na naszych wrogów z całą siłą. Jeśli spytać ich o zdanie,
odpowiedzą że nie cierpią Ampliturów i ich metod. Nie dostrzegam żadnego
zagrożenia. - Huswemak zastanawiał się, czy pacjent przeszedł już wszelkie
testy psychofizyczne. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo cierpiał po stracie
partnerki. To mogło się na nim odbić.
- Ziemianie są niebezpieczni - upierał się Kaldaq.
- Dla Ampliturów i Krygolitów - rzuciła Arenont, - Sama widziałam, jak ranny
człowiek zaatakował Molitara w walce wręcz i pokonał go. Gdyby mi ktoś o tym
opowiedział, nigdy bym nie uwierzyła. Ale widziałam. - Spojrzała na kolegę. -
Może powiniśmy poprosić lekarza?
- Mówię wam, że nic mi się w głowie nie mąci! - Kaldaq poruszył gniewnie
baczkami.
- Ale przeszedłeś ciężkie chwile. - Huswemak wstał. - Z takiego wstrząsu nie
wychodzi się w kilka dni.
Kaldaq zmienił konfigurację łóżka. Teraz mógł siedzieć prosto.
- Słuchajcie! Kiedyś myślałem tak samo jak wy.
- Słynny jesteś wśród Massudów z niezwykłego opanowania i zdolności
analitycznych. Ale może ostatnio za wiele myślałeś? S'vanowie czasem cierpią z
tego powodu.
Oficerowie stali już przy drzwiach, które otworzyły się bezszelestnie.
- Z całym respektem przekażemy twoje słowa dalej.
- Lekarzom? - spytał ironicznie Kaldaq. Nie przekonał ich, to pewne.
- Odpowiednim osobom - powiedział cicho Huswemak.
Gdy wyszli, Kaldaq opuścił łóżko i wpatrzył się w błękit sufitu. Nie ma co
przekonywać. Nie wierzą. Nie chcą wierzyć.
Przypomniał sobie słowa Arenont. Może S'vanowie, którzy nigdy nie widzieli z
bliska walki, zdobędą się na odmienne spojrzenie. Oni nie są tak wpatrzeni w
Ziemian. Owszem, bywają sceptyczni, ale potrafią słuchać. Gdyby mógł skłonić
ich do zastanowienia...
W dniu, kiedy miał już opuścić szpital, odwiedziła go jeszcze pewna
Hivistahmka. Samo w sobie nie było to dziwne, bo medycy zaglądali doń często,
ale tej osoby się nie spodziewał.
Była to ta sama asystentka, która niegdyś ucierpiała podczas pierwszego testu
sondującego na pokładzie statku. Mimowolna ofiara Willa Dulaca.
Mało się na tym znając, Kaldaq zauważył jednak, że minione trzy lata nie
obeszły się z nią łagodnie. Straciła wiele łusek na głowie i karku, w ich
miejscu widniały protetyczne wszczepy. Powieki jej pogrubiały i pociemniały.
Była w bladozielonym mundurze dyplomowanego lekarza, na ramieniu nosiła oznakę
stopnia. Jak wszystkie jaszczury, wchodząc poniuchała powietrze w pokoju.
- Pamiętasz mnie, komandorze Kaldaq?
- Tak. - Stał obok tego samego łóżka, w którym tak długo wracał do zdrowia. -
Nie wiedziałem, że jesteś na Kantarii.
- Od niedawna. I od razu usłyszałam o twoich czynach.
- Nagrodzono mnie za porażkę. Wcale się nie cieszę - mruknął Kaldaq. - I co?
Chcą wiedzieć czy zwariowałem, czy tylko udaję, i wysłali ciebie?
- Taki sarkazm bardziej przystoi S'vanom - stwierdziła. -Dowiedziałam się,
jakie poglądy głosisz ostatnio. Wiem, że nie zwariowałeś.
- Kto jak kto, ale ty powinnaś to wiedzieć. I Trzeci, jeśli go pamiętasz.
- Pamiętam go dobrze. Gdy on działał, ja jeszcze milczałam. Musiałam przyjść
do siebie. - Podeszła blisko i spojrzała w twarz oficerowi. - Dobrze wiem, ile
prawdy jest w twoich słowach.
- Masz na myśli to, co stało się na statku?
- To i nie tylko. Miałam dość czasu na badania i obserwacje.
- Może zatem we dwoje przekonamy innych. Chciałbym dojść tak wysoko, jak tylko
będzie to możliwe. Nawet do Rady
Wojskowej. Wsparcie przedstawiciela innej rasy i lekarza zarazem bardzo mi się
przyda. Pomożesz?
- Nie.
- Ale przecież zgadzasz się ze mną - powiedział zaskoczony Kaldaq. - To ty
chciałaś, aby zabić Dulaca i uciekać z tamtego systemu. Zapomniałaś?
- Nie zapomniałam. Ale nie pomogę ci. Zresztą, to by i tak nic nie dało.
- Nie rozumiem.
- Oczywiście, że nie. Jesteś żołnierzem. Już za późno, by zmienić bieg rzeczy.
Może wtedy, na samym początku, kiedy odkryliśmy świat Ziemian, dałoby się ich
odizolować. Ale teraz są już wszędzie i nikt nie wyobraża sobie walki bez
nich. Sami Massudzi to powtarzają. Inni też, nawet jeśli nie chcą mieć z
Ziemianami nic wspólnego, to cenią ich za walkę dla Gromady.
- Nastawienie można zmienić. Dlaczego mi nie pomożesz?
- Bo niezależnie od moich, naszych, obaw nie da się ukryć faktu, że Ziemianie
odmienili oblicze tej wojny. To już nie te same zmagania, które ciągnęły się
przez setki lat.
- Ale bez ludzi też dobrze nam szło. Możemy do tego wrócić.
- Wysuwałam już podobne propozycje. Spokojnie, jak to my mamy we zwyczaju.
Nawiązałam stosowne kontakty i dotarłam do osób związanych z członkami Rady.
Zaprezentowałam im nagrania o moim wypadku, chociaż wiele zdrowia mnie to
kosztowało. Byłam uparta. Ale wtedy też dowiedziałam się czegoś, co nie było
powszechnie znane. Zapewne nawet Rada o tym nie słyszała.
- Rada wie o wszystkim - zaprotestował Kaldaq.
- Jesteś dobrym żołnierzem, Kaldaqu Massudzie. Wśród swoich uchodzisz za
myśliciela. Ale nie możesz równać się z Hivistahmami i S'vanami - zauważyła z
humorem. - Niech wojownicy pozostaną niewinni. A prawda była taka, że
przegrywaliśmy tę wojnę.
- Nie. Obie strony po równo traciły i zyskiwały.
- Pozornie. Rada Wojskowa nie miała wątpliwości, że Ampliturowie wygrywają.
Powoli, ale jednak. Od dłuższego czasu nagłaśniano nasze drobne zwycięstwa i
pomniejszano wagę porażek, przez co ogół nie dostrzegał, jak się rzeczy mają.
Był to dla mnie szok nie mniejszy, niż zapewne dla ciebie. Powiedziano mi o
tym dopiero wtedy, gdy zaczęłam żywo protestować przeciwko wykorzystaniu
Ziemian w walce. Przedstawiono dowody. To prawda. Prawie sto lat temu Gromada
znalazła się w odwrocie. Zaczęła przegrywać. Upór i fanatyzm wroga stawiał go
w lepszej pozycji. Nie mówiąc już o mentalnych umiejętnościach Ampliturów. Nie
mieliśmy im czego przeciwstawić i to ostatecznie zaważyło.
I wtedy pojawili się Ziemianie. Odmienni od wszystkich innych ras.
Niecywilizowani, ale zdolni w kwestiach technicznych. Ampliturowie nie
spotkali jeszcze takich wrogów, którzy łączyliby minimum inteligencji z wielką
gwałtownością. I jeszcze ta ich nie wyjaśniona wciąż zdolność do obrony swoich
umysłów przed manipulacjami Ampliturów. Nie tylko oddalili widmo klęski, ale
nasze siły przeszły już do ofensywy. Nie chcę umniejszać niebezpieczeństwa,
jakie te istoty stanowią dla naszej cywilizacji, ale prawda jest taka, że bez
nich cywilizacji tej nie będzie. Najpierw musimy przeżyć, potem przyjdzie pora
na teoretyzowanie. Jak sam widzisz, Rada Wojskowa nie miała wyboru. Musiała
sięgnąć po ziemskich ochotników. Gdyby ktoś na kluczowym stanowisku próbował
podjąć inną decyzję, zostałby z miejsca usunięty i zastąpiony kimś skłonnym do
współpracy.
Kaldaq długo się nie odzywał.
- Ale rozumiesz, o co chodzi? - spytał. - Nie o to, że dobrze walczą. Nie o
ich niezwykłe mózgi. Oni lubią walczyć, pławią się w tym. Przez tysiące lat
odrzucali tę skłonność, bo musieli zabijać siebie nawzajem, ale teraz mają
innego wroga i mogą dać upust swoim instynktom. Sam widziałem, co stało się z
moim przyjacielem. Tym, którego tak pamiętasz.
- To też nieważne. Żadne z nas nie dożyje końca wojny, kiedy przyjdzie
Gromadzie ułożyć się jakoś z Ziemianami. Historia nas osądzi. A ja przyszłam
po to, żeby ci to uświadomić. Nic nie wskóramy.
- Ale możemy próbować.
- Po co? Ziemianie wiedzą o nas. Z każdym dniem coraz lepiej przyswajają sobie
osiągnięcia naszej technologii. Poznają naszą taktykę, strategię. Naszą
cywilizację. Nie zmusimy ich wszystkich do powrotu na macierzysty świat. Nie
cofniemy czasu. Powiedzmy zresztą, że przekonałbyś Radę. I co mieliby uczynić?
Wyrzucić ludzi z armii? Ampliturowie o niczym innym nie marzą.
- Nie myślę o niczym tak drastycznym. Starczyłoby zawiesić wszelkie połączenia
z Ziemią.
- Tak myślisz? Ty tylko żyłeś między nimi, znasz ich jako żołnierzy, ale ja
widziałam więcej. Zapomniałeś o ich uzdolnieniach technicznych. Dotąd
marnowali wiele sił na konstruowanie militariów i spory miedzyplemienne, ale
to już się zmieniło. Rozwijają się jak nigdy w całej ich historii. Opanowują
błyskawicznie każdą nowinkę, a niejedno nawet udoskonalają. Dysponują
olbrzymim potencjałem, który wreszcie mogą w pełni wykorzystać.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że mogą budować własne statki. Przejęli od nas tyle, że już to potrafią. Nie
da się ich odizolować.
Kaldaq aż usiadł.
- No to wszystko stracone.
- Nic nie jest stracone. Naprawdę. Nie my jedni dostrzegamy potencjalne
niebezpieczeństwo, chociaż ja poznałam je, że tak powiem, na własnej skóize.
Inni doszli do podobnych wniosków. Różnymi drogami. Na razie nie godzi się
podejmować głośnej dyskusji na ten temat, ale mogę cię zapewnić, że pewne
grupy po cichu już się tym zajmują.
Gdy sytuacja na frontach się zmieni, członkowie niewojowniczych ras zostaną w
pełni poinformowani. Sami zdecydują, jak postąpić z Ziemianami. Tak jak oni
uczą się od Gromady, tak i my uczymy się od nich. Badamy ich i może nawet
poznamy kiedyś mechanizm ich obrony mentalnej. Już tylko z tego jednego powodu
dobrze jest mieć ich wśród sojuszników. Ostatecznie rozgryziemy ich kiedyś i
zintegrujemy z cywilizacją Gromady.
- Rozgryziemy? - spytał Kaldaq. - Brzmi to podejrzanie. Przypomina manipulacje
Ampliturów.
- Nie ma mowy o zmienianiu Ziemian w ten sposób - odparła nie zrażona
Hivistahmka. - Nie planujemy zamachu na ich niezależność. Wtedy rzeczywiście
niczym nie różnilibyśmy się od Ampliturów. - Zakłapała zębami. - Kto wie, jak
by wtedy zareagowali? Nie, chodzi nam o skierowanie ich energii na bardziej
twórcze tory.
- Jeśli naprawdę wierzycie, że to się może udać, to jesteście niepoprawnymi
optymistami.
- A co nam zostało poza optymizmem? Boisz się Ziemian.
Ja też, mam nawet po temu więcej powodów niż ty, ale zdołałam pogodzić się z
ich obecnością. Wiem, że są potencjalnym źródłem kłopotów, ale szukam
sposobów, aby jakoś się jednak z nimi ułożyć.
Kaldaq znów zatęsknił za uspokajającą obecnością Jaruselki. Za jej radami.
Samotność ciążyła mu coraz bardziej.
- Nigdy ich nie zrozumiemy - powiedział cicho. - Wszystkie istoty dojrzewają
dzięki współpracy. Oni jedni dorastają w atmosferze rywalizacji. Skażone geny,
anormalne więzi społeczne.
- To wszystko można zmienić - zauważyła lekarka. - Każdemu można pomóc.
- Jesteś pewna?
- S'vanowie manipulują nami tak biegle, że zwykle nawet tego nie zauważamy.
Widziałam, jak robią to samo z Ziemianami. A sugestia S'vana różni się
zasadniczo od prania mózgu w wykonaniu Amplitura. Obecnie przeznaczeniem
Ziemian jest walka, są do tego wręcz stworzeni. Nikt się z nimi nie brata, bo
postrzega się ich jako genialnych i barbarzyńskich zarazem. Ale nie są bez
szans. Z czasem się ucywilizują.
- Jeśli nie, to będzie nasza wina - zaznaczył Kaldaq. - Poprosiliśmy ich, aby
spuścili swoje instynkty ze smyczy. Żeby zaprzeczyli wiekom starań.
- Samozagłada im już nie grozi. Mają zewnętrznego wroga. Zyskali poczucie
jedności gatunkowej. Inaczej nigdy by tego nie osiągnęli. Wiesz, jak
pustoszyli przedtem własną planetę? I mówili jeszcze bzdurnie, że to "walka o
pokój". Daliśmy im czas i metodę, a kiedyś uczynimy ich również
cywilizowanymi. Ale jeszcze nie teraz. Teraz potrzebujemy ich dzikości.
- To straszna odpowiedzialność. - Kaldaq wbił oczy gdzieś w dal. - Miałem
okazję obserwować ludzi żyjących w pokoju, ludzi prawie cywilizowanych.
- To, co widziałeś, to była maska, a właściwie ich własny sposób na
powstrzymanie szaleństwa. - Lekarka machnęła ręką. - W środku są wszyscy
identyczni. Nawet sami zaczynają to już zauważać, a jako lekarz wiem, że
pierwszym krokiem do wyzdrowienia jesl zawsze uświadomienie sobie przez
pacjenta, że w ogóle potrzebuje leczenia. Na razie musimy jednak przekonywać
ich, że nie jest tak źle. Czy teraz już rozumiesz?
Za oknem padało. Nad zachodnim oceanem ciągnęły ciężkie chmury.
- Tak, ale nadal się ich boję. Martwi mnie, że musimy czekać. Im dłużej
będziemy korzystać z ich wojowniczych skłonności, tym trudniej będzie nam
potem ich zmienić.
- Wiem, ale nie mamy wyboru. Musimy iść dalej tą samą drogą i mieć nadzieję,
że gdy już zawierucha się skończy, Ziemianie podążą za nami.
Hivistahmka spojrzała na Massuda.
- Jeśli to cię pocieszy, to wiedz, że i tak mieliśmy szczęście - oznajmiła.
- W czym?
- Pomyśl, co by było, gdyby to Ampliturowie pierwsi trafili na Ziemię.
Strona główna
Indeks